Wojna polsko-bolszewicka i wojna w Wietnamie nie mają ze sobą nic wspólnego. Odległe daty: 1920 i 1962–1975, inny kontekst polityczny, różne kontynenty, broń i strategie militarne. Tym, co je jednak łączy, byli korespondenci wojenni, którzy z pola bitwy przywieźli mroczne mitologie, przerażające, dzisiaj już legendarne opowieści, antyeposy.
Izaak Babel ruszył na wojnę, mając lat 26. Przyłączył się do młodej armii komunistycznej, jeździł taczanką, czyli powozem konnym, do którego doczepiano działo maszynowe. Jak pisze Jerzy Pomianowski, zaciągnął się jako korespondent Jug-Rosty, agencji telegraficznej. Podawał się za Kiriłła Wasyljewicza Lutowa, prawosławnego studenta prawa. Pełnił obowiązki redaktora wojennej gazetki „Krasnyj kawalerist”, nikogo więc nie dziwiło, że notował opisy miejsc, osób i zdarzeń, choć jego inteligencki wygląd nie budził zaufania kozackich towarzyszy. Wrócił z tej wojny do Moskwy i zarzucił redakcje swoimi utworami: opowiadaniami, korespondencjami. Dowódca 1. Armii Konnej Siemion Budionny i jego przyboczni, choć upamiętnieni w opowiadaniach, nie byli z tych utworów zadowoleni, bo pokazywały żołnierzy jako rozbestwionych okrutników, eksponowały chaos wojenny i wszechobecne zniszczenie. Część opowiadań została zdjęta przez cenzurę jeszcze w latach 20. Sam Babel natomiast okazał się człowiekiem niewygodnym, świadkiem zdarzeń, które nie powinny zostać utrwalone w sposób, który wybrał, kochankiem i przyjacielem niewłaściwych, zbyt mocno uwikłanych w rozgrywki polityczne osób. Zginął w styczniu 1940 r. z rąk NKWD już pod koniec wielkiej czystki, dzień po tym, jak bez obrońcy przeprowadzono nad nim sąd (na 20-minutowym posiedzeniu). Rodzinę jeszcze przez kilka lat utrzymywano w przekonaniu, że Babel został zesłany do obozu i wyjdzie z niego po odsiedzeniu kary. Tuż po aresztowaniu NKWD wkroczyło do jego mieszkania. Zarekwirowano teczki, dokumenty, notesy i zeszyty – wszystko, co choćby w minimalnym stopniu przypominało rękopis. Po rehabilitacji Babla w 1954 r. zagrabionych przedmiotów nie oddano rodzinie, uznano je za zaginione. Dziennik ocalał tylko dlatego, że Babel zostawił go tuż po powrocie z wojny 1920 r. u gospodyni swego ówczesnego mieszkania w Kijowie.
Michael Herr w 1967 r. umówił się z magazynem „Esquire” na dostarczanie raz w miesiącu kolumny tekstu o wojnie w Wietnamie. Wcześniej marzył o Hollywood, zaczynał pracę jako krytyk, planował, że z Wietnamu przywiezie pomysł na własny film. Wyjechał na wojnę, by zbliżyć się do młodych, naiwnie myślących chłopców z rodzin robotniczych. Niezbyt mu się to udało, bo sam – jako żydowski chłopak z rodziny inteligenckiej – odstawał od nich społecznie. Mówił jednak w ich imieniu, za nich, bo Depesze były właśnie wymierzone w ich wiarę w wojnę i potrzebę bohaterstwa, jaką wmówiono im w domach. Herr pisał, że ci młodzi chłopcy uwierzyli w wojnę, jaką widzieli w filmach z Johnem Wayne’em i sami obsadzali się w jego roli. Gdy odkrywali, że wojna to coś zupełnie innego, było już za późno, by ocalić życie.
Herr spędził w Wietnamie kilkanaście miesięcy, był świadkiem ofensywy Tet, wielkiej akcji wojskowej prowadzonej przez Wietkong przeciwko siłom amerykańskim. Przez miesiąc przebywał w Khe Sanh – oblężonej amerykańskiej bazie. W zasadzie nie spełnia kryteriów stawianych korespondentom wojennym: nie udawało mu się zachować bezstronności, dwa razy sięgnął po broń i prowadził aktywny ostrzał. Stres wojenny odreagowywał, popalając trawkę, co zresztą opisywał równie skrupulatnie, jak układane pod pałatkami ciała. Scena otwierająca Czas Apokalipsy, film, przy tworzeniu którego Herr pracował, przypomina Depesze. Martin Sheen jako Benjamin Willard, leżący na łóżku w bazie, ale spięty, jakby oczekiwał ostrzału, to sam Herr – przeżywający wciąż na nowo obrazki z wojny. Jednocześnie świadom był własnej roli, misji, jaką sobie wyznaczył. Chciał wpisać się w pewien mit korespondenta wojennego, być jak Hemingway. Podkreślał jednak różnicę: sam czuł się związany już z nową epoką, z nowoczesnością – zamiast ulubionej whisky Hemingwaya jego pokolenie zabiera na wojnę marihuanę. Po śmierci Herra w 2016 r. John Leonard w „New York Timesie” napisał, że „Depesze to zapis tego, jak Dante zszedł do piekła z kasetą Jimiego Hendrixa i tabletkami”.
Upaleni mordercy
Zarówno Babel, jak i Herr wyruszają w pole przekonani, że tylko w oddziale, wśród żołnierzy kryje się prawda o wojnie. Nie ma jej zaś w sztabie. Babel ze zdumieniem i dystansem notuje kolejne zmiany dowództwa, awanse i degradacje, brutalność naczkomów (nowomowa młodego państwa to osobny temat). Kozaków Budionnego łączy miłość do koni i nieprawdopodobna skłonność do przemocy: mordowanie jeńców i gwałcenie kobiet w kolejnych miasteczkach przeplatają się niczym ponury refren w zapiskach tajnego korespondenta. Rolą dowódców jest tutaj nie ograniczanie przemocy, ale jej wzmacnianie, polityka wojenna realizuje się przez wykorzystanie niskich instynktów, grabieże, gwałty, pogromy. To samo – człowieka spuszczonego ze smyczy – portretuje Herr, warto jednak pamiętać o tym, że jego mroczny obraz ma silną wymowę klasową: mordują prości, młodzi, niemający wykształcenia chłopcy, nie oni jednak są tu obiektem ataku, ale wyższe dowództwo oraz cywilni pracownicy – specjaliści, inżynierowie przysyłani ze Stanów. To oni przypominają białych z Jądra ciemności, którzy nagle znalazłszy się poza cywilizacją, porzucają zasady moralne. Żołnierze, których portretował, marzyli, by uciec z tej wojny, by przestać w niej brać udział. Pocieszenia i zapomnienia szukali w narkotykach, bo tylko bycie na haju umożliwiało im przetrwanie kolejnych tygodni w okrążeniu albo codzienne wyprawy do dżungli, gdzie realizowano misję S&D, czyli search and destroy. Stąd właśnie Herr nazywa swoich bohaterów „stoned murderer” – upalonymi mordercami.
Każdy z autorów wskazuje inną dominantę wojennego świata: u Babla zasadniczą jego cechą jest przemoc, u Herra – szaleństwo. Tylko to widać ponad rozlewającą się magmą, powszechnym chaosem. Żołnierze nie wiedzą, gdzie idą, co mają robić, co się stanie. Rozkazy nie dosięgają linii frontu, są błędne, sztab lekceważy tych w polu. Nie wiadomo przeciwko komu i o co właściwie toczy się zaciekła walka. „Drzemałem pół godziny, powiadają, że była strzelanina, nasi wysłali tyralierę. Ciągniemy dalej. Konie zmęczone, okropna noc, posuwamy się ogromną zgrają w egipskich ciemnościach, przez nie wiadomo jakie wsie. Gdzieś z boku pożary, przecinają nam drogę jakieś inne tabory – czy to front się zatrząsnął, czy tylko panika obozowa?” – notuje Babel.
Herr patrzy na wojnę z punktu widzenia zwykłych marines, bo szybko odkrywa, że wojna obserwowana ze sztabu to karykatura, konflikty ambitnych oficerów, jawne kłamstwa szykowane dla głupich, naiwnych dziennikarzy, buta naczelnego dowództwa. Jeśli zatem w ogóle opisuje Sajgon, to z reguły z perspektywy własnego łóżka albo knajpy. Interesuje go, jak przy barze zachowują się oficerowie, dziennikarze i cywilni pracownicy – przysłani na kontrakty inżynierowie. Każdy z nich reprezentuje zaś inną odmianę choroby: niektórzy nie potrafią już żyć poza Wietnamem, brak wojny wywołuje u nich stany lękowe, inni folgują sobie z miejscowymi kochankami, alkoholem, narkotykami. Fotograf z Belgii wciągnął się w ten świat, wszystkie działania traktuje jak rodzaj gry. Bawi go zrzucanie ciał martwych żołnierzy Wietkongu z helikopterów na domy w wietnamskiej wiosce. Oficerów i planistów interesuje tylko to, jak zabijać szybciej i więcej – znamy skądś tę myśl, nieprawdaż? Dlatego właśnie Herr pisze o „megaśmierci”, takim zabijaniu, które jest bardziej efektywne, bezosobowe. Ostrzał z helikopterów, z reguły ostry, długi i kompletnie pozbawiony kontroli, w języku piechociarzy nazywany jest dokładnie odwrotnie: „ogień selektywny” albo „sondowanie”. Herr zaś podsumowuje ten wątek: „szalona minuta, która trwała godzinę”.
U Babla także pojawia się wątek klasowy – ten uczestnik pierwszej wojny światowej, dziennikarz, zwolennik rewolucji, w czasie krótkiej kampanii przeciwko Polsce dostrzega nagle, jak łatwo spuszcza się z łańcucha średnio cywilizowanych Kozaków, widzi, że powstaje wtedy siła, której właściwie nikt nie będzie się w stanie sprzeciwić. Konarmia jest zaś posłusznym i ślepym narzędziem w rękach dowódców: „Ileż to oficerskich głów pościnali. Gazetę czytają, ale tak słabo rozróżniają nazwiska, jak łatwo to wszystko wywrócić na nice”. W innym miejscu zestawia główne cechy kozackich żołnierzy: „rewolucyjny zapał” i „zwierzęce okrucieństwo” – widzi już, że ich połączenie doprowadzi do kataklizmu. Babel równie często jak w przyszłość wybiega w przeszłość: pochód nowej armii kojarzy mu się bowiem ze średniowieczem, tak samo towarzyszą jej pogromy żydowskie, przemoc wobec kobiet i cywilów: „Dziewczęta i kobiety ledwie powłóczą nogami”.
Obiekty ataku i fantazji
W Bablowskiej opowieści czytanej dzisiaj widać nie tylko chęć opowiedzenia o prawdziwym obliczu pierwszej bolszewickiej wojny, ale przede wszystkim o żydowskim cierpieniu. Ukrywając się pod nazwiskiem prawosławnego studenta, Babel tym więcej uwagi poświęca żydowskim cierpieniom, jest to bowiem grupa, która pada ofiarą polskiego antysemityzmu i kozackiej fantazji. Osady przechodzą z rąk do rąk i rytuał przemocy rozpoczyna się wciąż od nowa.
Tym, co napędza Herra, jest z pewnością gniew, furia reprezentanta pokolenia, które odkrywa kłamstwo elit i wykrwawia się w imię pustych haseł. Tutaj właśnie pada ciężkie oskarżenie o szaleństwo administracji amerykańskiej: „Za dziesięcioma tysiącami biurek kiełkowała taka potajemna, zdalna krwiożerczość, snuto fantazje o przygodach jak z brutalnych komiksów, smród skrytobójstwa unosił się nad każdym porannym raportem, formularzem zapotrzebowania, potwierdzeniem wypłaty i zaświadczeniem lekarskim”.
Autor Depesz nie chowa się nigdy za tekstem, opisuje uczucia swoich rozmówców i własne reakcje: przerażenie, wycofanie, lęk. W całym jego tekście wyczuwamy podskórną walkę, sprzeciw. Obiektem ataku nie jest przeciwnik wojenny, ale to, w jaki sposób mityzuje się wojnę i udział w niej – wszystkie heroiczne opowieści o bitewnej odwadze i poświęceniu dla ojczyzny. Jego opowieść ma charakter antyhomerycki – bohaterowie są zaprzeczeniem Hektora i Achillesa. Z perspektywy Herra wojnę prowadzi się w stanie przypominającym sen, zasadniczym odczuciem jest wstręt wobec brutalności towarzyszy, odwagę osiąga się tylko przez szał: „to, co ludzie brali za odwagę, było tylko niezróżnicowaną energią, uwolnioną przez intensywność chwili – utratą zmysłów, w wyniku której człowiek podrywał się do niesamowitego biegu”.
„Nawóz historii”
Gdy czytamy zapiski Babla i Herra równocześnie, widzimy zaskakujące podobieństwo – bo wojna w końcu toczy się ciągle tak samo, ujawnia w kolejnych konfliktach taką samą twarz. Obaj pokazują zatem żołnierzy jako nawóz historii, a wojnę jako przerażającą machinę niszczącą. Żołnierze, przyjmowani do walki młodzi chłopcy, w mig się starzeją, zamieniają się przy tym w zabójców – taki przecież jest cel wojny.
Jan Gondowicz w artykule o Dzienniku 1920 pisze: „To jakby dziennik zagończyka Dżyngis-chana. Jedynego, który zdaje sobie sprawę, jak dzikim jest barbarzyńcą”. Bo właśnie kluczowa jest w obu tekstach świadomość ślepego podporządkowania, jakim kierują się otaczający korespondentów żołnierze: „Gniewny, szczupły Sokołow powiada mi – wszystko obracamy w perzynę, nienawidzę wojny. Czemu więc oni wszyscy – Żołnarkiewicz, Sokołow – są tu na tej wojnie? Wszystko to bezwiednie, siłą bezwładu, bez namysłu. Dobry system” – tak pisze Babel.
Obaj autorzy posługują się językiem, który udaje mowę codzienną – i to podszywanie się pod autentyczność, nieliterackość jest szalenie ważne w ich relacjach. Babel swój dziennik pisał faktycznie na linii frontu, ale kilka lat minęło, zanim te notatki zamieniły się, zostały skrupulatnie przekute i przepisane w Armię Konną. Dziennik 1920, te frontowe notatki, w których często powraca szkicowa fraza: „opisać cały system zaopatrzenia […] opisać Wołyń […] opisać – jazda z naczdywem, niewielki szwadron, świta naczdywa” nie zostały wtedy wydane. Gdyby doszło do ich publikacji, autor prawdopodobnie zginąłby wcześniej. Według Jana Gondowicza uczestnicy wojny 1920 r. uważali go za swego Homera, ale to generalicja po latach wymierzyła karę. Obraz działań Konarmii zanotowany w dzienniku był jeszcze bardziej niekorzystny niż w zbiorze opublikowanych opowiadań. W dzienniku sam Babel mówi o braku złudzeń, o jaskrawej niesprawiedliwości tej armii, która prowadzi pierwszą komunistyczną wojnę i walczy o zniesienie różnic klasowych: „nasza armia idzie na rozdobędę, to nie rewolucja, tylko bunt dzikiego sobiepaństwa. Jest to po prostu dźwignia, którą nie gardzi partia”. To wszystko możemy wyczytać z opowiadań, ale tam oskarżenie nigdy nie zostaje sformułowane wprost, ustami autora.
Herr, podobnie jak Babel, także zwlekał z publikacją. Z wojny zamiast scenariusza filmowego przywiózł depresję i zespół stresu pourazowego, wyprowadził się z domu, walczył z tą opowieścią kilka lat, wydał dopiero w 1977 r. „I was into it” – powtarza trzy razy Herr na pytanie dziennikarki, dlaczego został w Wietnamie na półtora roku, podczas gdy inni korespondenci uciekali stamtąd po kilku tygodniach, gdy tylko zorientowali się, czym jest wojna wietnamska. I to zdanie „I was into it” brzmi jak przyznanie się do winy, wyznanie ciężkiego grzechu. Co zresztą wydaje się słuszne w porządku, który Herr prezentuje: wojna to kolejny narkotyk, uzależnienie, szaleństwo. A on daje się mu uwieść – przy czym nie wierzy w słuszność wojny, ale w swoją misję na niej. Jest przekonany, że ten konflikt to najważniejsze zdarzenie na świecie, że on jako korespondent nie ma prawa stamtąd odejść, przestać raportować o tym, co się dzieje. Łączą się zatem u niego poczucie zawodowego obowiązku z pychą, poczuciem własnej misji. Za oba te przekonania słono zapłaci po powrocie.
Babel prowadzi swój dziennik jako zbiór wątków do rozwinięcia, ale ta gorączkowa konieczność zapisywania, zapamiętania zdarzeń stanowi dla dzisiejszego czytelnika niezwykłą wartość, rysuje się tu bowiem obraz furii autorskiej, gniewu na rewolucję, w którą sam na chwilę się włączył, a teraz zmaga się z rozczarowaniem, z konsekwencją własnego przyłączenia się do armii: „wszyscy kłamią, piszę dziennik działań, podają kartofle z masłem”. I tak szczytne ideały sprawiedliwości, gniew żydowskiego inteligenta, który uwierzył w internacjonalizm, topią się w misce z gorącymi ziemniakami. Babel pyta w końcu: „jesteśmy awangardą, ale czego? Ludność miejscowa oczekuje wyzwolicieli, Żydzi – swobód, a tu przyjeżdżają Kubańcy…”.
Babel i Herr nie byli pierwszymi twórcami, którzy pokazywali czytelnikowi plastyczne obrazy wojennego szaleństwa i przemocy, sądzę jednak, że niewielu innych twórców, a tym bardziej dziennikarzy, zajmowało się kwestią odpowiedzialności i współuczestnictwa w podobny sposób. Herr pisze: „Pojechałem na wojnę wiedziony prostackim, choć poważnym przekonaniem, że trzeba umieć patrzeć na wszystko. Poważnym, bo wprowadziłem je w czyn, a prostackim, bo nie wiedziałem – dopiero wojna mnie tego nauczyła – że jesteś tak samo odpowiedzialny za to, na co patrzysz, jak za to, co robisz”. Nie ma więc jasnego podziału na naćpanych, oszalałych żołnierzy oraz czystych i trzeźwych korespondentów. Babel błaga, by ocalić życie polskim jeńcom – jego prośba zostaje zlekceważona, żołnierze zostają rozstrzelani na miejscu. Nie interweniuje jednak, gdy Kozacy rabują żydowskie sklepiki, rzucają się na dziewczęta, dyskutują nad tym, czy nie powinno się wymordować dzieci, bo hałasują. Pod wpływem otaczającej rzeczywistości obaj coraz mocniej wierzą w konieczność opowiedzenia o swych wojnach, jakby literackie świadectwo, kompromitacja uczestników i ich intencji, miały powstrzymać nadejście kolejnych konfliktów.
Michael Herr, Depesze, tłum. Krzysztof Majer, Karakter, Kraków 2016.
Izaak Babel, Dziennik 1920 oraz Armia Konna, [w:] Utwory zebrane, wstęp J. Pomianowski, tłum. J. Pomianowski, W. Dłuski, K. Gruszecki, E. Siemaszkiewicz, N. Woroszylska, Muza, Warszawa 2012.