Wszystkie fasady feminizmu Wszystkie fasady feminizmu
Przemyślenia

Wszystkie fasady feminizmu

Aleksandra Lipczak
Czyta się 17 minut

Z Agnetą Pleijel o literaturze (biograficznej i nie tylko) oraz o szwedzkich dylematach rozmawia Aleksandra Lipczak.

Aleksandra Lipczak: Co skłoniło Panią do tego, żeby w wieku 75 lat zrobić z własnego życia materiał na powieść?

Agneta Pleijel: Zawsze, od kiedy byłam młoda, zastanawiałam się, jak mogłoby zostać opowiedziane moje życie. Jak można by je opisać, gdyby było powieścią. Chyba wielu z nas miewa podobne myśli.

Kiedy zasiadłam do pisania tego, co miało potem stać się Wróżbą [pierwszą z cyklu autobiograficznych powieści Agnety Pleijel – przyppo. A.L.], nie miałam jednak wcale zamiaru pisać o sobie. Zaczęłam od opowiadania o mojej ciotce. Nagle zdałam sobie jednak sprawę, że piszę o samej sobie – albo raczej o tej młodej dziewczynie, która kiedyś była mną. Powiedziałam sobie: dobrze, wobec tego czas przełamać wstyd i pójść za tym głosem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Piszę o swoim życiu. Ale najważniejsza wydaje mi się uniwersalność tych doświadczeń. Prawda, jaką odnajdują inni ludzie w tym, co piszę o wychowaniu dziewczynek, kobiecym byciu w świecie i wchodzeniu młodej bohaterki w świat, jeszcze bez świadomości, że należy do „gorszej” płci.

Zapach mężczyzny pojawił się zaraz po Wróżbie?

To jej kontynuacja, powstał niedługo potem. Nie chciałam czekać zbyt długo, wolałam dać się ponieść. Teraz mam spory problem, żeby oddzielić od siebie te dwie książki. Obie napisane są w ten sam sposób, z tym samym przechodzeniem między zaimkami „ja” i „ona”. Nie byłam w stanie napisać tej historii, używając przez cały czas formy „ja”. Ta, o której piszę, to nie jestem ja. To ktoś, kto był mną. Kto powoli stał się mną, sama do końca nie wiem jak.

Relacje między „ja” i „ona” są w moich powieściach dość specyficzne. W „jej” części jest mała dziewczynka, potem młoda kobieta, która patrzy naprzód. W „mojej” jestem dzisiejsza ja, która patrzy wstecz. Te dwa spojrzenia spotykają się w połowie drogi, w jednej osobie.

Dało mi to dużo do myślenia o mnie samej, ale i o rozwoju ludzkiego życia w ogóle. Nauczyło patrzeć na własne życie ze spokojem, nie wstydzić się rzeczy, które wcześniej uważałam za porażkę. Chyba nauczyło mnie też pewnej solidarności z nią…

Z nią?

Z tamtą dziewczyną. Ze mną samą. Kiedy zaczynałam pisać Wróżbę, wydawała mi się bardzo odległa. Ale nauczyłam się ją kochać. Dlaczego zresztą miałabym źle myśleć o dziewczynie, która, tak się złożyło, była kiedyś mną?

Przez całe życie walczymy z dwiema tendencjami: albo żeby siebie przeceniać, albo nie doceniać. Dzięki napisaniu tych dwóch książek nie wpadam w żadną ze skrajności. Ta dziewczynka mogłaby być kimkolwiek. Nie jestem inna niż reszta ludzi.

O której „niej” było Pani łatwiej pisać: o małej dziewczynce z Wróżby czy młodej kobiecie z Zapachu mężczyzny?

Dużo bardziej namęczyłam się nad Wróżbą. Zmagałam się przede wszystkim z formą. Z tym, jak nawigować między „ja” i „ona”, jak opowiedzieć o wszystkim, co przydarzyło mi się w odległej przeszłości.

Chyba to J.M. Coetzee powiedział, że pisanie powieści jest jak wkładanie wielu przedmiotów do jednej torby. Tak właśnie czułam. Miałam wrażenie, że wrzucam do niej różne rzeczy, mocno potrząsam, a potem patrzę, co z tego wyjdzie.

Wspomnienia szybko ożyły, ale wszystko zdarzyło się tak dawno temu, że musiałam w pewien sposób stworzyć je na nowo.

Tego problemu już nie było przy Zapachu […]. Tu problem formy został rozwiązany, pisanie przypominało poddanie się strumieniowi. To był zresztą dość klarowny etap mojego życia: wyjazd na studia do Göteborga, praca w charakterze dziennikarki kulturalnej.

Piszę o momencie, kiedy „ja”/„ona” jest jeszcze studentką i mówi: „Nie zdawałam sobie sprawy, że różnica między kobietami i mężczyznami jest tak ogromna”. Zaczyna to sobie uświadamiać przede wszystkim poprzez erotykę, która okazuje się jednym wielkim zbiorowiskiem stereotypów.

„Próbowała żyć, jakby była równa mężczyznom” – pisze Pani.

Tak zostałam wychowana przez mojego ojca. Miał tylko córki i było dla niego naturalne, że dziewczynki muszą się uczyć, studiować, pracować. Jeśli chodzi o matkę, nie opisałam jej w taki sposób, w jaki chciałam. Jeśli napiszę trzecią część, postaram się oddać jej sprawiedliwość. Była osobą pełną życia. Ale też uwikłaną w dość depresyjny sposób patrzenia na kobiety. Ciągnęła mnie i moje siostry w dół, dawała do zrozumienia, że nie jesteśmy tyle warte, co mężczyźni.

Myślę, że niektóre matki tak już mają, z powodu własnych niepowodzeń. Z kolei mój ojciec, a także dziadek, który był skądinąd dość konserwatywnym dżentelmenem, byli przekonani, że dziewczynki powinny sięgać wysoko. Wydawało im się naturalne, że mają iść na uniwersytet, co było odrobinę nietypowe w ich czasach.

Co innego myślała o sobie Pani babcia. Kiedy tuż przed jej śmiercią powiedziała jej Pani: „Jestem z ciebie dumna”, odpowiedziała: „Nie ma z czego”.

Nie miałam zamiaru wprowadzać tej sceny. Ale kiedy opisywałam swoje kolejne erotyczne niepowodzenia i zastanawiałam się, jak to możliwe, że byłam w tych sytuacjach tak bardzo bezradna, nagle pojawił mi się przed oczami właśnie obraz babci.

Zrozumiałam. Babcia urodziła się na rządzonej przez Holendrów Jawie, była pół-Holenderką. Dorastanie w kolonialnym społeczeństwie jako nie do końca biała kobieta sprawiło, że bardzo łatwo wpadała w depresyjne nastroje i poczucie niższości. Zastanawiam się, co było dla niej trudniejsze: bycie kobietą czy to, że nie należała do „prawdziwych” Holendrów. Zdałam sobie sprawę, że moja matka też była psychicznie uwikłana w kolonialne układy.

Chciałam też opowiedzieć historię moich rodziców – coś, czego nie mogłam zrobić, dopóki żyli. Zapytałam o zgodę siostry, nie miały nic przeciwko temu. „Opisujesz tylko własną wersję historii” – orzekły. Same miały trochę inną wizję wypadków. Wszystko zależy od tego, jaką pozycję zajmujesz w rodzinie. Ja byłam najstarsza, a najstarsi tkwią zawsze w okropnym rozkroku między rodzicami a młodszym rodzeństwem.

Ilość własnego bólu i rozczarowania w późniejszych relacjach z mężczyznami, jakie opisuje Pani w Zapachu mężczyzny, jest ogromna.

Wielu ludzi w moim wieku mówi mi: moja młodość wcale tak nie wyglądała, była dużo spokojniejsza. Tyle że oni poznali swojego męża albo żonę w młodym wieku i już ze sobą zostali. Inaczej by to wyglądało, gdyby długo poszukiwali miłości, jak ja. Nie twierdzę, że piszę historię wszystkich młodych dziewczyn z tamtej epoki. Ale niektórych na pewno.

Na moje doświadczenia wpłynął z pewnością dziwny rodzaj rozstania, które nastąpiło między moimi rodzicami. Dało mi ono wiele do myślenia na temat płci i seksu. W tamtych czasach rozwody nie były zbyt częste. Musiałam ukrywać, że ojciec już z nami nie mieszka.

Chce Pani wypełniać białe plamy? We Wróżbie opisała Pani z niezwykłą szczerością dziewczęce dojrzewanie. W Zapachu mężczyzny pojawia się z kolei połączenie: młoda kobieta i seks.

Wokół kobiecej seksualności narosło przez wieki tyle moralnych oskarżeń, że samo jej opisywanie jest jakiegoś rodzaju walką.

Część przygód mojej bohaterki jest przyjemna, ale napisałam też o ich mrocznej stronie. Chciałam być w tym prawdziwa: to sposób, w jaki to widziałam, to jest właśnie to, co mi się przydarzyło.

Bohaterka Zapachu… używa seksualności, żeby się komunikować i żeby zaspokoić poczucie własnej wartości. Tak robi zresztą wiele kobiet: używają seksualności jako narzędzia. Nie winię ich. W sytuacji, kiedy jedna z płci uważana jest za gorszą, to szansa na uzyskanie jakiejś przewagi.

Jak Freud mówił o swoich pacjentkach? Przypadki? Mam wrażenie, że ja też, bazując na własnym życiu, opisałam serię takich „przypadków” dotyczących męskich zachowań i problemów odnoszących się do damsko-męskich relacji.

W niektórych z nich mężczyźni też są ofiarami patriarchatu, nawet jeśli sami o tym wiedzą. Nie mogą się pogodzić z tym, że kobieta więcej zarabia, że jest bardziej inteligentna. Traktują to jak prowokację.

Żeby sobie z tym poradzić, trzeba pomyśleć o transformacji męskich umysłów. O tym, jak wychowywać chłopców. Sama nie mam synów, ale wnuka. Moja córka jest o niebo lepszą matką niż kobiety z mojego pokolenia. Patrząc na moje siostry, czuję, że robią to samo, co nasza matka: delikatnie przeceniają chłopców, subtelnie nie doceniają dziewczynek.

Kobiety z Pani pokolenia były jednak w Szwecji pionierkami feminizmu, przynajmniej takiego na dużą skalę.

Tak, to właśnie one zrobiły pierwszy krok. Nasze matki nie miały takich możliwości. Ja sama nie byłam w młodości walczącą feministką, bo uważałam się za intelektualistkę zainteresowaną innymi sprawami. Ale oczywiście zgadzam się w pełni z postulatami tego ruchu. Weźmy #MeToo. Niektórzy mają problem z tym, że pojawiają się tam konkretne imiona i nazwiska. Ale gdyby tak nie było, wszystko zostałoby po staremu. Uważam, że to bardzo dobra akcja.

Kiedy pisałam Zapach mężczyzny, czytałam książki historyczki Gerdy Lerner na temat kształtowania się patriarchatu i kobiecej świadomości. Lerner tłumaczy historyczne powody kobiecego podporządkowania i to, dlaczego tak trudno się z niego wyplątać.

Patriarchat nie powstał z niczyjej złej woli. Wziął się z określonego podziału pracy, konieczności wychowania dzieci i tak dalej. Kobiety nigdy nie powinny były jednak zostać „przy okazji” zepchnięte na gorszą pozycję, jeśli chodzi o poglądy na ich rzekomą inteligencję, pozycję na rynku pracy, dostęp do władzy.

Powiem jednak coś optymistycznego. Mam wrażenie, że jesteśmy w momencie wielkiej transformacji w dziejach ludzkości. Relacje między płciami zmieniają się na dobre. Jeszcze długo to potrwa, ale ta rewolucja jest nieodwracalna.

W Szwecji też potrzebna jest zmiana?

Zdecydowanie. Mamy co prawda głośną feministyczną debatę, ale niekoniecznie ma ona wpływ na życie wszystkich ludzi. Każdy mężczyzna w Szwecji powie, że jest feministą – bo tak trzeba. Ale nie znaczy to wcale, że to prawda.

Nie sądzę więc, żeby moje książki o kobiecym wykluczeniu miały w Szwecji tylko i wyłącznie historyczną wartość.

W Polsce jesteście w samym środku walki. W Szwecji nie jest ona w tak ostrej fazie, co nie znaczy, że rozwiązano tam wszystkie problemy.

WróżbaZapach mężczyzny zostały u nas świetnie przyjęte, częściowo na pewno dlatego, że wpisują się właśnie w gorący moment walki o prawa kobiet. A jak odbierane są w Szwecji?

Ku mojemu zdziwieniu tak samo dobrze. Siadając do Wróżby, myślałam, że piszę małą, prostą historię. Okazało się jednak, że budzi ona dużo większe zainteresowanie, niż się spodziewałam.

To książka, która opowiada o dorastaniu dziewczynki. Zdaje się, że mówi o rzeczach, których zwykle nie poruszają książki o dziewczętach: seksualności, ciele, rodzicach i ich małżeństwie. Może właśnie to sprawiło, że książka okazała się tak ciekawa dla czytelników.

Dostałam w Szwecji bardzo wiele listów od ludzi, którzy przyznawali, że w licznych sytuacjach rozpoznali siebie. Pisały to osoby z mojego pokolenia, ale nie tylko.

Byłoby hipokryzją nie zapytać, czy większość Pani czytelniczek to kobiety?

Na spotkaniach w Szwecji 90% uczestników to kobiety, 70% – starsze kobiety. Plus paru dżentelmenów, których zaciągnęły tam żony. Ale zawsze jest też trochę młodych ludzi, których obecność bardzo mnie cieszy.

W Polsce mam z kolei wiele młodych czytelniczek. To zrozumiałe. W waszej obecnej sytuacji dotyczącej kobiet nie dziwi mnie, że wiele młodych kobiet chce czytać moje książki i bardzo mnie to cieszy. Wspieranie dziewczynek i młodych kobiet jest dla mnie ogromnie ważne.

W Szwecji całe kulturalne życie opiera się na barkach starszych kobiet. Mężczyźni mają zawsze „mnóstwo do zrobienia”, chłopcy czytają mniej już od samego dzieciństwa.

Oczywiście uważam, że WróżbaZapach mężczyzny to powieści dla obu płci. Ale rozumiem, że dla kobiet mają szczególną wartość i nie przeszkadza mi to.

Mój dentysta powtarza mi: „Moja żona czyta wszystkie pani książki”. „Dlaczego pan nie spróbuje?” – pytam. Ostatnio przyznał, że przeczytał jedną.

To, że mam tyle starszych czytelniczek w Szwecji, wynika z faktu, że jest w nich ogromna, niezaspokojona potrzeba, żeby ktoś opowiedział o ich życiu i doświadczeniu.

Polskie dziennikarki – bo są to zwykle kobiety – pytają mnie często: jak to wszystko, co pani opisuje, ma się do obrazu nowoczesnej, pozbawionej uprzedzeń Szwecji, jaki znamy?

Ale ten obraz to nie cała prawda, a już na pewno nie w odniesieniu do, wcale nie tak odległej, przeszłości. Wygląda na to, że nie wszystkie historie zostały jeszcze opowiedziane.

Ma Pani poczucie, że napisała Pani książki opisujące doświadczenie całego pokolenia?

Tak, ale nie pisałam ich jak podręcznika historii. Szczerze mówiąc, nie myślę o czytelnikach, kiedy piszę. Wiem, że tam są i że w pewnym momencie staną się dla mnie ważni, ale nie są częścią mojego, że tak to nazwę, pisarskiego biurka.

Nie zmienia to faktu, że literatura jest dla mnie szczególnym rodzajem komunikacji. Potężnym narzędziem, które pomaga nam lepiej zrozumieć siebie nawzajem. Musiałam niedawno wygłosić przemówienie na temat Marcela Prousta. W ostatnim tomie W poszukiwaniu straconego czasu Proust pisze, że chciałby umieć spojrzeć na swoje życie przez lupę. Pokazać je tak, żeby czytelnik albo czytelniczka mogli w nim znaleźć coś dla siebie.

Zastanawiałam się – między innymi dzięki Proustowi – czy wielu autorów ma taki sam sposób patrzenia na czytelników. Wydaje mi się jednak, że dominuje dość męski, snobistyczny sposób patrzenia na odbiorców z góry. Aby zostać uznanym za dobrego pisarza, powinieneś być zrozumiany przez jak najmniejszą grupę odbiorców. Nie akceptuję tego. Oprócz powieści sama pisałam też dla teatru i tworzyłam teksty do muzyki, więc zajmowały mnie różne sposoby docierania do publiczności.

Nie chcę deprecjonować pisarskiego rzemiosła. Wiem, że aby być dobrym pisarzem, trzeba włożyć w technikę sporo wysiłku. Ale pisanie może mieć różne funkcje dla różnych ludzi.

Dobrze jest utrzymywać granicę między dobrą a nie tak dobrą literaturą, ale jest też w tym jakiś rodzaj snobizmu. Ja nie mam czasu na to, aby być snobką!

Nie ukrywa Pani, że literatura ma dla Pani działanie terapeutyczne.

A powinnam?

Owszem, młodsza i bardziej wyrafinowana ja prawdopodobnie powiedziałaby: co za bzdura, oczywiście, że tak nie jest. Chodzi przecież o literaturę, a nie sesję u psychoterapeuty.

Ale im jestem starsza, tym wyraźniej widzę, że pisanie ma zdecydowanie leczniczą funkcję. Nie tylko dla mnie, ale dla wielu ludzi.

Prowadzę w Szwecji kurs pisania i mam kontakt z wieloma starszymi ludźmi. Wielu z nich ma ogromną ochotę spisać własne życie – dla swoich dzieci, wnuków. Zawsze ich do tego zachęcam. To dobre dla was i dla kolejnych pokoleń – mówię.

Wszystkie biografie się od siebie różnią, ale wszystkie są tak samo warte opowiedzenia.

Ostatnio na spotkaniu wstała kobieta i powiedziała, że chce mi podziękować, bo dzięki moim książkom lepiej zrozumiała swoją matkę. Kiedyś nie była w stanie jej wybaczyć, że źle mówi o jej ojcu, teraz zrozumiała, dlaczego. Dała mi też książkę, którą sama napisała. Urodziła się w Pradze, uciekła do Szwecji z rodzicami w czasie wojny. Jej rodzice jako „czerwoni” trafili jednak w Szwecji do obozu. Było dla mnie szokiem odkrycie, jak trakowaliśmy w czasie wojny ludzi z lewicowymi przekonaniami. To była bardzo ciekawa książka, napisałam do niej bardzo długi list z podziękowaniami i gratulacjami. Nie była to może opowieść dopracowana literacko, bo i jej autorka nie uczyła się nigdy pisania. Ale to ogromnie ważne, żeby zachować te historie w bibliotekach i archiwach. Potrzebna nam prawdziwa wersja przeszłości, niezmanipulowana przez przyszłych historyków.

Kiedyś intymne informacje o życiu naszych przodków czerpaliśmy z listów. Dziś sztuka korespondencji zanika. Tym ważniejsze wydaje mi się spisywanie wspomnień.

We WróżbieZapachu mężczyzny listy odgrywają bardzo ważną rolę.

Listy pisane kiedyś przez moich bliskich i mnie samą pomogły mi dotrzeć do wielu informacji, przypomnieć sobie różne sprawy, zobaczyć, jaka byłam i jacy byli inni.

Czytanie niektórych z nich było dla mnie szokiem, bo pamięć nie zawsze zapisuje rzeczy tak, jak wydarzyły się naprawdę.

Pamięć budzi się zresztą wraz z procesem pisania. Pisanie wywołuje wspomnienia – także te niechciane. „Miałam zamiar nigdy o tym nie mówić, ale właśnie o tym napisałam” – napisałam w Zapachu mężczyzny, opisując scenę rozstania z jednym z moich kochanków, którego chciałam zresztą pamiętać zupełnie inaczej.

„Na końcu, kiedy spogląda się wstecz, wszystko wydaje się wzorem, swego rodzaju kluczem. Jakby nic nie mogło się odbyć inaczej” – pisze Pani, cytując Schopenhauera. To przywilej związany z wiekiem?

Nie ma zbyt wielu zalet związanych ze starzeniem się, ale, owszem, to akurat jest jedna z nich.

I, powtarzam, byłabym przeszczęśliwa, gdyby moje książki pomagały czytelnikom wczytywać się w ich własne życie. Nic innego nie ma takiej mocy. Terapia, rozmowy – one działają tylko w ograniczonym zakresie. Według mnie to właśnie literatura stanowi największą pomoc w intymnych kwestiach.

Dlatego zachęcam do pisania innych. Niekoniecznie w celu publikacji – dzisiaj każdy może wydać książkę. Ale właśnie dlatego, że pisanie ma terapeutyczny, sokratejski sens. Podobnie zresztą jak czytanie: czytanie i pisanie są bardzo blisko siebie.

Czy pisanie o własnym życiu nie wymaga jednak odwagi, przełamania wstydu?

Gdzieś podświadomie zawsze chyba wiedziałam, że kiedyś to zrobię. Wiele razy w ciągu życia mówiłam sobie: muszę to kiedyś opisać.

Oczywiście musiałam porządnie się zastanowić nad tym, ile mogę i powinnam ujawnić z mojego prywatnego życia i życia mojej rodziny, żeby było to przyzwoite wobec innych.

Ale doszłam do wniosku, że, niezależnie od wszystkiego, muszę napisać o tej małej dziewczynce i młodej kobiecie, którą kiedyś byłam. W innym razie rzeczy, które ma do powiedzenia, nie zostaną nigdy wypowiedziane. Zostaną tylko wersje innych. Można więc powiedzieć, że w akcie solidarności z nią, z moim wcześniejszym „ja”, postanowiłam przełamać wstyd i pisać.

Moim drugim postanowieniem była szczerość do bólu. Potem słyszałam: „Ale jesteś bezpośrednia!”. Ale jaki byłby sens w pisaniu kolejnej przesłodzonej historii o dojrzewaniu? Miało to sens tylko wtedy, kiedy wypełniało jakąś lukę.

Mimo wielu drastycznych momentów są w Zapachu mężczyzny też piękne, a nawet zabawne chwile. Jak choćby oda do penisa.

(śmiech) Nie sądzę, żeby jakaś autorka coś takiego już kiedyś zrobiła, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Nie będę ukrywać, że mężczyźni bardzo mnie interesują także pod tym względem.

Końcówka Zapachu… jest w ogóle mocno rekoncyliacyjna. Godzę się w niej ze sobą, z byłymi partnerami, także z rodzicami. Nie mogę pojąć, jak psychologicznie niezdarni byli kiedyś dorośli, jeśli chodzi o stosunek do dzieci i młodzieży. Na szczęście sprawy poszły do przodu i dziś wiemy dużo więcej o dzieciach i ich psychice niż wtedy.

Prawdziwe światło w tej pełnej mroku książce wiąże się jednak z macierzyństwem. Opisuje je Pani jako moment pogodzenia z samą sobą, powrót do domu.

Poród był jeszcze jedną rzeczą, którą bardzo chciałam opisać. Tak niewiele kobiet zdecydowało się jak dotąd o tym napisać, a przecież to ważny dla nas wszystkich moment życia.

Z jakiegoś powodu w pewnym okresie zaczęłam bardzo pragnąć dzieci. Zastanawiałam się, czy to normalne, czy chodzi może o społeczną presję pod tytułem: zbliżasz się do trzydziestki, to już czas. Musiałam to wszystko gruntownie przemyśleć i doszłam do wniosku, że chodzi jednak o czyste pragnienie. Może kierowała mną też chęć stworzenia lepszego domu niż ten, w którym sama dorastałam.

W tamtym momencie historii, latach 60. i 70., ojcowie nie byli szczególnie zainteresowani dziećmi. Teraz się to zmieniło, przynajmniej w Szwecji, ale mężczyźni mojego pokolenia zupełnie nie przejawiali takich skłonności. Rodzicielstwo to była jednopłciowa sprawa. Miałam więc dylemat: byłam człowiekiem słowa, intelektualistką, czułam się spełniona i kompletna w relacji z mężczyznami. A tu nagle takie pragnienie, nie wiadomo skąd. Wydawało mi się do pewnego stopnia obrzydliwe. Budziło strach, także u wielu mężczyzn.

Chciałam dać wyraz tej całej sprawie związanej z rodzeniem i macierzyństwem. Nie dlatego, żebym uważała, że dopiero wtedy jesteś w pełni kobietą i takie rzeczy. Co to, to nie. Ale stanowiło ono część mojego własnego doświadczenia i chciałam się tym podzielić.

Po drodze pojawiła się jednak pewna trudność. Opisując relację z ojcem mojej córki, miałam świadomość, że ona też to przeczyta. Nie chciałam stawiać jej w sytuacji, w której stawiali mnie kiedyś moi rodzice, każąc mi wybierać między sobą, więc przed publikacją dałam jej tekst do przeczytania.

Poczułam wielką ulgę, kiedy powiedziała: „Uważam, że opisałaś sytuację w uczciwy sposób”.

To był wstępny warunek, który postawiłam sobie, kiedy zasiadałam do pisania Zapachu mężczyzny: na nikim nie będę się mścić, z nikim wyrównywać rachunków.

Jeśli powstanie trzecia część cyklu, chciałaby Pani opisać samą siebie jako matkę?

To coś, co też muszę przemyśleć. Mam poczucie, że nie byłam zbyt dobrą matką. Zawsze byłam zajęta, miałam mnóstwo do zrobienia i wielkie ambicje, jeśli chodzi o pisanie. Córka wyznała mi, że w wielu przypadkach zwracała się do ojca, bo to on miał dla niej cierpliwość i czas, nie był tak zestresowany jak ja. Przez długi czas miała do mnie żal i zajęło nam wiele lat, żeby uporządkować nasze relacje. Musiałam zaakceptować jej raczej szorstką opinię o mnie jako matce, ale wyszłyśmy z tej próby zwycięsko.

Gdybym pisała trzecią część, musiałabym to wszystko uwzględnić.

Była Pani szczęśliwa jako matka?

Współczesny świat rzuca kobietom wyzwanie: jak pogodzić macierzyństwo z karierą, być matką czy nie? To są wielkie pytania, a fakt, że mamy jako taką wolność wyboru, składa na barki kobiet wielką odpowiedzialność.

Każda z nas musi sobie sama odpowiedzieć: chcesz, nie chcesz, nie będziesz żałować?

Chciałabym mieć więcej dzieci i wnuków. Ale nie mogę zaprzeczyć, że ich nieposiadanie dało mi więcej czasu na pisanie.

Możemy więc wkrótce spodziewać się kolejnej części cyklu?

Chciałabym stworzyć trylogię. Ale tym, co umożliwiło mi pisanie o wszystkim, o czym dotychczas napisałam, było to, że zdarzyło się to dawno temu. Trzecia część z konieczności obejmowałaby czasy, kiedy jestem bliższa dzisiejszej sobie. Musiałabym przemyśleć wcześniej dużo więcej spraw. Właściwie to właśnie teraz robię: zastanawiam się, jak to napisać, jeśli w ogóle się na to zdecyduję.

To byłby kompletny projekt: całe Pani życie zamknięte w trzech książkach.

Więc potem musiałabym już chyba umrzeć (śmiech). Zobaczymy. W lecie byłam zbyt zmęczona, żeby pisać. Teraz mam mnóstwo zajęć. Do wiosny nie znajdę czasu, żeby usiąść do pisania. Dopiero wtedy zdecyduję, co robić.

Agneta Pleijel, fot. Maciej Zaremba
Agneta Pleijel, fot. Maciej Zaremba

Agneta Pleijel:

Urodziła się w 1940 r. Jedna z najciekawszych szwedzkich powieściopisarek, jest też poetką, dramaturgiem i tłumaczką. Zasiada w jury Nagrody im. Zbigniewa Herberta, którego utwory tłumaczyła na szwedzki. W Polsce ukazały się przekłady kilku jej powieści: Kto zważa na wiatr, Zima w Sztokholmie, Lord Nevermore” – o przyjaźni Witkacego i Malinowskiego, a także autobiograficzna Wróżba (2016) i będący jej kontynuacją Zapach mężczyzny (2017) – obie książki w tłumaczeniu Justyny Czechowskiej. 

 

Czytaj również:

Szkielet historii i ciało teraźniejszości Szkielet historii i ciało teraźniejszości
i
Mieczysław Wasilewski, rysunek z archiwum
Przemyślenia

Szkielet historii i ciało teraźniejszości

Paulina Małochleb

Teraźniejszość może być przybliżana i tłumaczona poprzez opowieści o przeszłości. Jednak tego typu narracje niosą ryzyko, że zostaną niezrozumiane i zinterpretowane tylko jako dawne dzieje. 

„A zatem nie ma już »teraz«, ponieważ przeszłość pochłonęła teraźniejszość, zamieniła ją w ciąg obsesyjnych powtórzeń, a to, co wydawało się nowe – co wydaje się dziać teraz – jest jedynie odgrywaniem jakiegoś ponadczasowego schematu” ‒ pisał w zbiorze esejów Dziwaczne i osobliwe Mark Fisher, filozof i teoretyk kultury. W elegijnym tekście opublikowanym tydzień po jego śmierci w 2017 r. na stronie „Guardiana” Simon Reynolds stwierdził, że dla młodszych pokoleń najważniejsza była teza Fishera dotycząca prywatyzacji cierpienia psychicznego – dokonanej przez praktyki kapitalistyczne i polegającej na przekonaniu, że to jednostka ponosi pełną odpowiedzialność za stany psychoemocjonalne. W ten sposób problem dotykający milionów staje się ich własną sprawą, na którą system nie ma wpływu i za którą nie odpowiada. Dla polskich czytelników blog Fishera – o nazwie K-punk – prowadzony na początku lat dwutysięcznych nie był z pewnością tak ważnym punktem odniesienia jak dla brytyjskich odbiorców, ale jego tezy krążą i w systemie coraz bardziej drapieżnego kapitalizmu, strojącego się w szatki work-life balance, brzmią coraz mocniej.

Czytaj dalej