Wszystkie rzeczy na swoim miejscu Wszystkie rzeczy na swoim miejscu
i
„Distendendo panni al sole” (wł. Wieszająca pranie w słońcu), Angelo Morbelli, źródło: domena publiczna
Doznania

Wszystkie rzeczy na swoim miejscu

Natalia Ginzburg
Czyta się 10 minut

Dochodzenie do dojrzałości wiedzie od lęku przez wiedzę (o sobie) po akceptację – i spokój. Fragment eseju Relacje międzyludzkie ze zbioru Małe cnoty Natalii Ginzburg (Filtry 2025). 

Rodzą nam się dzieci i rośnie w nas lek przed biedą. A właściwie rośnie w nas wiele niekończących się lęków przed możliwym zagrożeniem albo cierpieniem, które mogłoby uderzyć w śmiertelną powłokę naszych dzieci.

Naszej własnej powłoki –  naszego ciała – w przeszłości nigdy nie uważaliśmy za kruche czy śmiertelne. W każdej chwili byliśmy gotowi rzucić się w wir najbardziej niespodziewanych przygód, wyruszyć w najodleglejsze podróże, wejść miedzy kanibali i trędowatych. Obojętna nam była perspektywa wojny, epidemii czy katastrof kosmicznych. Nie wiedzieliśmy nawet, że w naszym ciele jest tyle strachu, tyle kruchości.  

Nigdy nie sądziliśmy, że do życia tak mocno mogą nas przywiązać lęk i rozdzierająca czułość. Jakże zdecydowany i swobodny był nasz krok, kiedy bez końca chodziliśmy sami po mieście. Z wielkim politowaniem patrzyliśmy wtedy na rodziny, na ojców i matki, w niedziele niespiesznie popychających alejkami dziecięce wózki. Wydawali nam się nudni i smutni. Teraz to my jesteśmy jedną z tych rodzin i niespiesznie pchamy wózek, przechadzając się alejkami. I nie jesteśmy smutni, a być może nawet jesteśmy szczęśliwi; jest to jednak szczęście trudne do rozpoznania w zalewającej nas panice wynikającej z przeczucia, że w każdej chwili moglibyśmy je stracić. Dziecko w naszym wózku jest tak malutkie i wątłe, a nasza miłość do niego ma w sobie tyle bólu i przerażenia! 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Boimy się każdego podmuchu wiatru, każdej chmurki na niebie; czy nie zacznie padać? My, którzy tyle razy zmokliśmy, bo chodziliśmy z gołą głową, stopami brodząc w kałużach! Teraz nosimy ze sobą parasolkę. A w przedsionku chcielibyśmy mieć stojak na parasolki… 

Nachodzą nas dziwaczne pragnienia, których w czasach, gdy sami swobodnie chodziliśmy po mieście, nigdy byśmy w sobie nie podejrzewali. Chcielibyśmy więc mieć stojak na parasolki i wieszak, pościel, ręczniki, kuchenkę turystyczną i przenośną lodówkę. Nie zapuszczamy się już na przedmieścia; chodzimy po alejach, pomiędzy willami a ogrodami. Uważamy, żeby biedni i brudni ludzie nie zbliżali się zbytnio do naszych dzieci, bo boimy się wszy i chorób. Uciekamy przed żebrakami

Kochamy nasze dzieci tak boleśnie i z takim przerażeniem, że wydaje nam się, jakby w naszym życiu nigdy nie byto nikogo innego; i że nikogo już nie będzie. Nie przyzwyczailiśmy się jeszcze do ich obecności na ziemi; nadal jesteśmy zdumieni i wstrząśnięci tym, że się pojawiły. Nie mamy już przyjaciół. Czy może lepiej: zostało nam jeszcze kilka osób, ale gdy nasze dziecko zachoruje, nawet o nich myślimy z nienawiścią. Wydaje nam się, że to ich wina, bo to właśnie w ich towarzystwie oderwaliśmy myśli od obiektu naszej jedynej rozdzierającej czułości. Nie mamy już powołania. Kiedyś je mieliśmy, mieliśmy też nasz ukochany zawód, ale teraz, jeśli nawet tylko na chwile postanawiamy się w nie wsłuchać, od razu czujemy się winni i lecimy w dół ku naszej jedynej rozdzierającej czułości.

Słoneczny dzień i zielony krajobraz znaczą dla nas jedynie tyle, że dziecko będzie się mogło opalić w słońcu i pobawić na trawie. Jeśli chodzi o nas samych, zatraciliśmy zdolność do zadumy i odczuwania przyjemności. Rzeczy obrzucamy tylko podejrzliwym, nerwowym spojrzeniem. Patrzymy, czy nie ma gdzieś zardzewiałych gwoździ albo karaluchów, czegoś, co zagrażałoby dziecku. Chcielibyśmy mieszkać w czystych i pachnących miasteczkach, razem z czystymi zwierzakami i uprzejmymi ludźmi. Dziki wszechświat, kiedyś tak fascynujący, dziś nie robi już na nas żadnego wrażenia.

Jacyśmy się stali głupi, myślimy sobie czasem z żalem, patrząc na głowę naszego dziecka, tak nam znajomą jak jeszcze nigdy nic na świecie. Patrzymy, jak nasze dziecko tłustymi rączkami usypuje górkę z ziemi. Jacyśmy się stali głupi i jakie małe i ospałe są nasze myśli. Są tak małe, że mogłyby się zmieścić w skorupce orzecha. A jednak takie męczące i duszne! Gdzie odszedł ten tak niegdyś fascynujący dziki wszechświat? Gdzie nasza siła, swobodny i żywy rytm młodości, śmiałe pragnienie odkrywania świata dzień po dniu, stanowcze i dumne spojrzenie, zwycięski krok? Gdzie jest teraz nasz bliźni? Gdzie jest Bóg? O rozmowach z Bogiem przypominamy sobie tylko wtedy, kiedy nasze dziecko jest chore. Mówimy Mu wtedy, by sprawił, żeby wypadły nam wszystkie zęby i włosy, ale uzdrowił nasze dziecko. A kiedy tylko ono wyzdrowieje, zapominamy o Bogu. Wciąż mamy zęby i włosy, i wracamy do naszych ospałych, meczących myśli – zardzewiałe gwoździe, karaluchy, rześkie łąki, kaszki. 

Poza tym zrobiliśmy się przesądni. Ciągle układamy dłonie w gest rogów* albo siedząc i pisząc, nagle gwałtownie wstajemy. A gdy pokazujemy rogi, trzykrotnie gasimy i zapalamy lampkę, bo wmówiliśmy sobie ostatnio, że tylko to może nas ocalić przed nieszczęściem. Uciekamy od bólu. Kiedy tylko czujemy, że nadchodzi, chowamy się za zasłony i fotele, żeby nas nie znalazł.

A jednak ból przychodzi. Choć na niego czekaliśmy, nie rozpoznajemy go od razu i nie od razu nazywamy go po imieniu. Oszołomieni i w niedowierzaniu, z nadzieją, że wszystko da się jeszcze odwrócić, schodzimy po schodach naszego domu i po raz ostatni zamykamy drzwi. Włóczymy się bez końca po zakurzonych drogach. Ścigają nas, a my się ukrywamy w klasztorach i w lasach, w stodołach i zaułkach, w ładowniach statków i piwnicach. Uczymy się prosić o pomoc pierwszego lepszego przechodnia. I nie wiemy, czy to przyjaciel, czy wróg, czy nam pomoże, czy może nas zdradzi. Nie mamy jednak wyjścia i na chwile powierzamy mu własne życie. Uczymy się też udzielać pomocy pierwszemu lepszemu przechodniowi. I dalej mamy w sobie wiarę, że już niedługo, za parę godzin lub dni wrócimy do naszego domu z lampkami i dywanami; ktoś nas pogłaska i pocieszy, a nasze dzieci usiądą do zabawy w czystych fartuszkach i czerwonych kapciach. Śpimy z naszymi dziećmi na stacjach, na schodach kościołów, w podrzędnych hotelach.

Jesteśmy biedni, myślimy bez odrobiny pychy, bo pomału giną w nas ostatnie ślady dziecięcej dumy. Czujemy prawdziwy głód i prawdziwe zimno. Nie odczuwamy już strachu.

Strach wniknął w nasze wnętrze, zlał się ze zmęczeniem i stał się usychającym, niepomnym niczego spojrzeniem, którym omiatamy rzeczy.

Tylko czasami gdzieś z głębi zmęczenia budzi się w nas świadomość rzeczy i jest ona tak przeszywająca, że łzy napływają nam do oczu; bo być może patrzymy na świat po raz ostatni. Jeszcze nigdy tak bardzo nie kochaliśmy kurzu na drogach, głośnych ptasich wrzasków, naszego ciężkiego oddechu. Ale czujemy, że jesteśmy od tego oddechu silniejsi. Wydaje nam się głuchy i daleki, jakby już nie należał do nas.

Nigdy jeszcze tak bardzo nie kochaliśmy naszych dzieci, ich ciężaru na rekach, dotyku ich włosów na naszych policzkach. A jednak nie odczuwamy strachu już nawet o nie. Bogu mówimy, by nas chronił, jeśli chce. Mówimy Mu, żeby robił, co chce.

Teraz już naprawdę jesteśmy dorośli, myślimy któregoś poranka, przyglądając się w lustrze naszej pomarszczonej, wyżłobionej twarzy. Patrzymy na nią bez dumy i bez ciekawości, z odrobiną współczucia. W naszych czterech ścianach znów mamy lustro. Kto wie, może niedługo znowu będziemy mieli dywan, może lampę. Ale straciliśmy najukochańsze osoby, wiec co nas teraz obchodzą dywany i czerwone kapcie? Nauczyliśmy się układać i przechowywać przedmioty należące do zmarłych; samotnie wracać do miejsc, w których byliśmy razem z nimi; zadawać pytania i w odpowiedzi słyszeć ciszę. Nie boimy się już śmierci, bo patrzymy na nią w każdej godzinie, w każdej minucie. I mamy w pamięci jej wielkie milczenie na najukochańszej twarzy.

Teraz już naprawdę jesteśmy dorośli, myślimy. I dziwi nas, że dorosłość to jest właśnie to – a nie to, co wyobrażaliśmy sobie jako dzieci. Nie pewność siebie, nie radosne posiadanie wszystkich rzeczy tego świata. Jesteśmy dorośli, bo mamy za sobą milczącą obecność zmarłych, których pytamy o zdanie na temat bieżących spraw i których prosimy o wybaczenie dawnych krzywd. Chcielibyśmy wyrwać przeszłości wiele naszych okrutnych słów, wiele okrutnych rzeczy, które zrobiliśmy, kiedy baliśmy się śmierci, ale nie wiedzieliśmy, nie rozumieliśmy jeszcze, że śmierć jest nieodwracalna, że nie ma na nią lekarstwa. Dorosłość to wszystkie milczące odpowiedzi, ciche przebaczenie zmarłych, których w sobie nosimy.

To ten krótki moment, kiedy któregoś dnia przychodzi nam żyć, kiedy spoglądamy, jakby po raz ostatni, na wszystkie rzeczy tego świata i nie chcemy ich dla siebie, bo oddajemy je woli Bożej. I nagle mamy wrażenie, że wszystkie rzeczy tego świata są na własnym miejscu; podobnie inni ludzie i my sami spoglądający z jedynego słusznego miejsca, jakie zostało nam dane.

Odnosimy wrażenie, że ludzie, rzeczy i wspomnienia znalazły swoje miejsce na ziemi. W tej krótkiej chwili odnajdujemy równowagę w naszym chwiejnym życiu. Wydaje nam się, że już zawsze będziemy w stanie odnaleźć tamten moment i to w nim szukać słów potrzebnych w naszym zawodzie, słów, które kierujemy do bliźniego. I że nasze spojrzenie w jego stronę zawsze będzie swobodne i sprawiedliwe, a nie przestraszone i pełne pogardy, jak u kogoś, kto w obecności innych zadaje sobie pytanie, czy stanie się dla nich panem, czy sługą.

Przez całe życie umieliśmy być tylko panami lub sługami, ale w tamtej tajemniczej chwili, w momencie całkowitej równowagi zrozumieliśmy, że na ziemi nie ma prawdziwego panowania ani prawdziwej służalczości. Tak więc teraz, wracając myślami do naszej tajemniczej chwili, zastanawiamy się, czy innym przytrafił się już podobny moment, czy może jest jeszcze gdzieś daleko. Trzeba to wiedzieć. To najważniejszy moment ludzkiego życia i gdy towarzyszymy innym, powinniśmy zatrzymać wzrok na szczytowym momencie ich losu.

 

* Mano cornuta to wykonywany dłonią gest, w którym palce mały i wskazujący są uniesione, natomiast kciuk, palec środkowy i serdeczny pozostają zgięte. Może oznaczać zdradę małżeńską lub służyć do odpierania złych uroków (tzw. malocchio).


Natalia Ginzburg, Małe cnoty, wyd. Filtry 2024. Tytuł fragmentu eseju Natalii Ginzburg pochodzi od redakcji Przekroj.org.

Książka Małe cnoty Natalii Ginzburg  –  nazwana przez Jonathana Safrana Foera najlepszym „self-helpem”, jaki kiedykolwiek przeczytał – ukazała się nakładem wydawnictwa Filtry – polecamy!

zdjęcie: materiały promocyjne

 

Czytaj również:

Haft opowiadający o wojnie Haft opowiadający o wojnie
i
Berthe Morisot, „Embroidery”, 1899, Wikimedia Commons (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Haft opowiadający o wojnie

Elisabeth Åsbrink

Czasem przypadkowe znalezisko może wiele nam powiedzieć o historii, traumie i przeżyciach ludzi, które kryją się za pozornie zwykłymi przedmiotami. A także, być może, o nas samych.

Pewnego dnia, kilka lat temu, szłam z mężem ulicami Kopenhagi. Było to późnym latem, może pod koniec sierpnia lub na początku września, w każdym razie w jeden z tych dni, kiedy słońce świeci ciemnożółtym i miękkim światłem, ale i tak wprawia w przygnębienie, bo kres lata może nadejść w każdej chwili. Nie spieszyliśmy się. W mieście panował spokój, a większość sklepów była zamknięta. Ciemnozielone liście drzew pokrywał pył. Przechadzaliśmy się bez celu, właśnie przecięliśmy Israels Plads, gdzie w weekendy spontanicznie rozkłada się pchli targ, i planowaliśmy pójść gdzieś na kawę, kiedy nagle zobaczyłam coś, przez co musiałam przystanąć. Akurat tamtej niedzieli stał tam tylko jeden stół, obładowany starymi futrami z norek, mosiężnymi świecznikami, popielniczkami, biżuterią ze sztucznymi kamieniami i sztućcami z niepolerowanego srebra. Ale było tam też coś jeszcze. Na ziemi oparty o nogę stołu stał obraz. Dostrzegłam go, właściwie w ogóle na niego nie patrząc. Dopiero gdy przechodziliśmy obok, zauważyłam, że to tak naprawdę oprawiony w ramę haft i że właśnie przeczytałam na nim słowo „Hitler”. Wyszyte haftem krzyżykowym? Odwróciłam się, by się przyjrzeć, i wypatrzyłam kolejne wyhaftowane słowo: „Gestapo”. Tuż obok widniały litery „SS”. Nazistowska makatka? Postanowiłam kupić obraz. I tak też zrobiłam. Mąż niósł go całą drogę do domu wyszytym motywem skierowanym w stronę ciała.

Czytaj dalej