Coś jest w tych wyspach… To magiczny lejtmotyw literatury, od Homera, przez Stevensona, Defoe, Goldinga aż do Houellebecqa, okrutnie wyeksploatowany przez kino i telewizję. To miejsca ucieczki, wypoczynku, oderwania się od rzeczywistości, ale też izolacji i samotności.
Przed rozpoczęciem lektury Fuerte wpadła mi w oko prośba na jednej z fejsbukowych grup dla Polaków na Kanarach o informacje o życiu na Fuerteventurze. Ktoś odpisał „Wychodzi teraz o tym taka książka, to sobie poczytaj”. No cóż, mam nadzieję, że Kasper Bajon nie będzie miał mi za złe, gdy napiszę, że prawdopodobnie nie ma mniej odpowiedniej pozycji, jeśli szuka się praktycznych wskazówek. Nie znajdziecie we Fuercie ani „kultowych” miejscówek, gdzie jedzą tylko tubylcy, ani informacji, gdzie najtaniej zatankować.
Gdy czytałam Fuerte, moje myśli wracały do lanzaroteńskich nocy przy butelce wulkanicznej malvasii, które spędzałam na plaży w towarzystwie mojej przyjaciółki Magdy. Im bardziej pusta była butelka, tym lepiej rozumiałyśmy ten w nieoczywisty sposób piękny i dziwny dla ludzi ze stałego lądu świat. Fuerte to właśnie taki gorący wieczór pachnący oceanem, którego ciemność sprawia, że nagle wszystko staje się jasne i proste. Wyspa jest tu tylko pretekstem do rozważań o życiu i śmierci, o przemijaniu, o historii i problemach współczesnego społeczeństwa.
Kanary znane są w literaturze jako „wyspy szczęśliwe”. Mniej lub bardziej świadomie, my, ludzie północy, wiecznie niedogrzani, przyjęliśmy taką wizję archipelagu za pewnik. Funkcjonuje w naszych umysłach jako wakacyjna beztroska, podczas gdy tak naprawdę to ziemia pogranicza. Trochę Europa, ale jednak Afryka. Niby Hiszpania, ale każdy tubylec powie, że jest przede wszystkim Kanaryjczykiem. Kanary przez wiele stuleci funkcjonowały dosłownie jako koniec świata. Tutaj sięgały starożytne mapy, dalej rozciągała się tajemnicza pustka. To stąd Kolumb wyprawiał się na podbój Nowego Świata i tutaj zawijały statki po powrocie z wypraw. Bajon zwraca uwagę na przełożenie tego niezdefiniowania przynależności wysp na ich metafizykę, którą charakteryzuje „statyczne pogrążenie w czasie”, z której z kolei wynika wieczna tymczasowość i prowizoryczność. W łeb bierze tu mit self-made mana: na wyspie o losie ludzkim decyduje natura, ewentualnie „świat zewnętrzny”, nigdy wyspiarz. Stąd brak wiary Kanaryjczyków we własną siłę sprawczą i, co za tym idzie, powszechna „bylejakość”.
Bajon sprawnie pokazuje, jak światowe wydarzenia i globalne ruchy odbiły i odbijają się na tej zagubionej, gołej i bezbronnej atlantyckiej skale, jak ziarnka piasku przywiane tu przez saharyjskie wiatry. Wyspa jest soczewką, w której możemy obserwować wpływ takich zjawisk jak kolonializm, wojny światowe, rewolucja przemysłowa, handel narkotykami, separatyzm czy imigracja. Na wyspie, będącej zamkniętym, niewielkim ekosystemem, łatwiej dostrzec też skutki galopującego kapitalizmu i masowej turystyki.
We Fuerte Bajona znalazło się wszystko, jak w tradycyjnym kanaryjskim gulaszu: wspomnienia z wakacji na Warmii, nawiązania do Odysei, legenda o irlandzkim mnichu (bardzo istotnym dla Kanarów irlandzkim mnichu!) oraz wspomnienia obozowe jego dziadka. Dowiemy się, czym się odurzali Guanczowie, dlaczego Fuerteventura powinna być scenerią jakiegoś szpiegowskiego filmu, a wszystko to podszyte Kolumbem, wikingami, Fenicjanami, doprawione nazistami i Franco. Mimo że tkanką budującą narrację Fuerte jest filozoficzny wymiar wyspy, zainteresowany czytelnik znajdzie w tej pozycji potężną dawkę solidnej wiedzy podpartej imponującą bibliografią, a także liczne anegdoty, którymi można rzucać w towarzystwie.
Z Radosną siostrą Malty miałam trudniej niż z Fuerte, w dużej mierze dlatego, że Kanary znam, a Gozo istniała gdzieś na odległych peryferiach mojej wiedzy ogólnej. Jedyne, co przyciągnęło moją uwagę do Gozo, to jej nazwa, która po hiszpańsku oznaczałaby dosłownie „cieszę się czymś, czerpię z czegoś radość”. Czytając Kalwasa, dochodzę do wniosku, że tytuł w tym przypadku jest w mniejszym stopniu nazwą wyspy, a bardziej opisem stanu ducha autora.
Tak, to co pierwsze czuć w Gozo, to radość przebywania w tym miejscu i prawdziwą czułość do wyspy i jej mieszkańców. Jest ona opowieścią całkowicie inną od chaotycznej i alegorycznej Fuerty. Kalwas nadał jej bardzo przejrzystą strukturę: zabiera nas ze sobą na kilka spacerów, na których pokazuje zarówno emblematyczne punkty wyspy, jak i mniej oczywiste zakątki. Z tego uporządkowanego schematu wynurza się przesympatyczna słabość autora, czyli dygresje o jedzeniu. Uwaga do czytelników: nie należy czytać na pusty żołądek, bo nie przebrniecie nawet przez trzy strony z rzędu.
Już pobieżne prześledzenie dziejów Malty i Gozo wskazuje, że mamy do czynienia z wyspami zupełnie innymi, niż kanaryjska Fuerteventura, niechciany i niekochany bękart Afryki. Malta i Gozo nie leżą na końcu świata, lecz w samym jego centrum: na Morzu Śródziemnym. Przeszły przez ręce Rzymian, Wandalów, Ostrogotów, Arabów, Berberów i Brytyjczyków. Mimo swoich niewielkich rozmiarów były strefą wpływów ze względu na bliskość Sycylii.
Gozo jest klasycznym przewodnikiem. Kalwas bierze czytelnika za rękę, pouczając o konieczności zabrania wody, założenia okrycia głowy i posmarowania się kremem z filtrem. Ruszamy, zawsze na piechotę, gdyż wyspa ma w skrajnych punktach 15 km długości i 7 km szerokości, a proponowane przez Kalwasa wypady to około 10 km. Autor opowiada po kolei o wszystkim, co napotykamy na drodze, czyli mówi trochę o historii, trochę o lokalnych zwyczajach, trochę o języku maltańskim, a trochę (więcej) o tym, gdzie dobrze zjeść i wypić. Pokazuje ulubione miejsca lokalnych kotów i domy, które przyciągają jego uwagę. Prowadzi do ulubionych pastizzeriji (lokalne bary z przekąskami), nie tylko polecając swoje najukochańsze smakołyki, ale też lojalnie informując o ich oszałamiającej wartości kalorycznej. Poleca tańsze i droższe opcje zakwaterowania i odradza korzystanie z taksówek. Zasypuje urokliwymi anegdotkami o mieszkańcach i o miejscach cudów i objawień oraz podpowiada, co i jak pić na Gozo, by uniknąć kaca. Gładkiej tafli tego morza błogości i spokoju nie jest w stanie zmącić nawet kilka wspomnianych przez Kalwasa gozytańskich przywar, jak chorobliwa niechęć do utrzymywania się w formie, tolerancja dla jazdy na bani, kumoterstwo czy okrutna tradycja mordowania ptactwa.
Daję się prowadzić Kalwasowi i z każdą stroną lubię i jego, i Gozo coraz bardziej. Narracja autora podszyta jest lekką śródziemnomorską chłopomanią, zachwytem mieszczucha, który odkrył, gdzie kupić warzywa „prosto z krzaka”. Kalwas jest trochę jak Gandalf Szary w Shire: zmęczony, doświadczony przez życie podróżnik, któremu ukojenie przynosi obcowanie z pogodnymi, lekko wstawionymi, kochającymi swoje beznadziejne drużyny piłkarskie i oddającymi cześć pulchnej Maryjce wyspiarzami. Lecz gdy przypomnimy sobie, że autor przeprowadził się na Gozo z ogarniętego wewnętrznymi konfliktami Egiptu, bojąc się o życie swoje i swojej rodziny, zrozumiemy, że swoją wysepkę stworzył sobie na miarę, jako bezpieczny port. Obyś żył w ciekawych czasach, przeklinali Chińczycy. Kalwas w ciekawych czasach już żył, przyszła pora na poezję monotonii.
Każda wyspa jest powrotem do źródła, do esencji, do tego, co najważniejsze (niezbity dowód: popularna gra myślowa „co/kogo zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę?”). Wyspa stwarza nas na nowo, przewartościowując nasz światopogląd, ale i my stwarzamy wyspę: pozbawieni natłoku bodźców, pragniemy wypełnić powstałą pustkę. Wyspy to miejsca nowych początków i rozbudzania kreatywności. Jak błogie by się nie wydawały, wymagają odwagi i otworzenia się na przewrócenie swojego życia do góry nogami. Strzeżcie się wysp!