Coś jest w tych wyspach… To magiczny lejtmotyw literatury, od Homera, przez Stevensona, Defoe, Goldinga aż do Houellebecqa, okrutnie wyeksploatowany przez kino i telewizję. To miejsca ucieczki, wypoczynku, oderwania się od rzeczywistości, ale też izolacji i samotności.
Przed rozpoczęciem lektury Fuerte wpadła mi w oko prośba na jednej z fejsbukowych grup dla Polaków na Kanarach o informacje o życiu na Fuerteventurze. Ktoś odpisał „Wychodzi teraz o tym taka książka, to sobie poczytaj”. No cóż, mam nadzieję, że Kasper Bajon nie będzie miał mi za złe, gdy napiszę, że prawdopodobnie nie ma mniej odpowiedniej pozycji, jeśli szuka się praktycznych wskazówek. Nie znajdziecie we Fuercie ani „kultowych” miejscówek, gdzie jedzą tylko tubylcy, ani informacji, gdzie najtaniej zatankować.
Gdy czytałam Fuerte, moje myśli wracały do lanzaroteńskich nocy przy butelce wulkanicznej malvasii, które spędzałam na plaży w towarzystwie