Podczas ich pierwszej wspólnej niedzieli, Dżahongir przywiózł Marcina w bardzo ciekawe miejsce, do wioski leżącej kilka kilometrów na wschód od centrum Samarkandy. Właściwie było to miasteczko, które z czasem połączyło się ze swoją wielką siostrą i przekształciło w przedmieście. Leżało w zakolu wschodniej obwodnicy aglomeracji i nosiło nazwę Koni Ghil. Tam to, w 2001 roku, przy wsparciu UNESCO odtworzona została jedna ze znanych w całym średniowiecznym świecie wytwórnia papieru samarkandzkiego.
Pan Dżahongir był specyficznym osobnikiem. Był i czuł się stuprocentowym Uzbekiem, o czym świadczył nie tylko jego wygląd i sposób bycia, ale i wiele opinii, które padały z jego ust. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, wyglądał dość niepozornie, choć uważnemu obserwatorowi jego rysy twarzy mogły jawić się jako nieprzeciętne. Z jednej strony zachowały trudno uchwytny ślad dzieciństwa, twarz Dżahongira przypominała troszkę twarz chłopca, z drugiej strony jego czarne przenikliwe oczy znamionowały szczególnie wysoki poziom inteligencji i dojrzałości. Podczas sezonu turystycznego Dżahongir pracował w Grupie jako przewodnik oprowadzający Francuzów i czynił to od szeregu lat, z roku na rok doskonaląc się w swoim zawodzie. Jego opowieści były coraz ciekawsze i wygłaszane coraz lepszą francuszczyzną. Mówił w tym języku bardzo dobrze, ale, rzecz jasna, o wiele swobodniej czuł się w rosyjskim. Kiedy zorientował się, że Marcin też go zna, skusiło go to i zaczął wszystko opowiadać w języku Dostojewskiego. Szybko się jednak okazało, że francuskie passusy miał Dżahongir utrwalone na tyle mocno, że samoistnie wskakiwały mu niemal w każde zdanie. Mieszając języki, tworzył zdania nasycone zaskakującym wewnętrznym czarem. Bardzo chciał swojemu turystycznemu podopiecznemu jak najlepiej wszystko wytłumaczyć, przedstawić, opisać i to jego emocjonalne zaangażowanie przydawało wypowiedziom dodatkowego uroku. Wypowiadał więc zdania typu – Wsio nacziałos’ w wasmom wiekie, cziut cziut posle une grande bataille entre deux armées. Czynił to bezwiednie, więc brzmiało to zupełnie naturalnie, a jego rozmówca, jako że porozumiewał się w obu tych językach, bez trudu wszystko rozumiał. Ba! Po pewnym czasie sam odkrył, że to po prostu niezwykle wygodne w rozmowie i podjął tę samą konwencję. Jeśli zabrakło słowa w jednym języku, natychmiast pojawiało się w drugim. Paka – c’est comme ça. Albo – etot dom był pastrojen tak tocz’na, kak ils construisaient des maisons de ce type en Moyen Âge.
Po przyjeździe na miejsce Dżahongir rozpoczął opowieść.
– Mimo oporu, powstań i buntów, na początku ósmego wieku Arabowie zajęli dwa najważniejsze miasta Sogdiany – Bucharę i stolicę krainy, Samarkandę, która ostatecznie uległa najeźdźcom w 712 roku. Zwycięską armią Arabów dowodził wówczas namiestnik Chorasanu, mianowany przez swego władcę kalifa Al-Walida Pierwszego, niejaki Kutajba Ibn Muslim, który w latach 706–713 konsekwentnie posuwał się naprzód, podporządkowując sobie kolejno zdobywane miasta i regiony, aż dotarł do Fergany.
– Zresztą dwa lata później, w 715 roku, tam to dopadła go śmierć – dorzucił. – I nie zabili go bynajmniej stawiający opór Fergańczycy, lecz wojownicy jego własnej armii, z którą popadł w konflikt.
– No eto tolka kstati – Dżahongir uśmiechnął się do Marcina. – Revenons à nos moutons, ja priedłagaju.
– W ostatnich miesiącach 751 roku – podjął główny wątek – w zislamizowanej Samarkandzie zbudowano pierwszą wytwórnię papieru, już wtedy bardzo zmyślnie wykorzystującą moc płynącej wody, i opracowano pełen cykl technologiczny wytwarzania szeleszczącego skarbu. W ósmym wieku naszej ery w Samarkandzie i jej najbliższych okolicach było takich papierni kilkaset, mówi się, że pomiędzy dwieście pięćdziesiąt a czterysta. W pierwszych wiekach istnienia cywilizacji muzułmańskiej Samarkanda stanowiła zagłębie papieru dla całego świata islamu, stamtąd wysyłany był on do najodleglejszych zakątków kalifatu. Wiele ważnych arabskich i perskich manuskryptów, szczególnie z dziewiątego i dziesiątego wieku, spisano na papierze pochodzącym właśnie z tego miasta.
A stało się to wszystko za sprawą bitwy nad rzeką Tałas, która miała miejsce latem owego 751 roku. Spotkały się tam arabskie wojska podążające na wschód, wysłane przez panującego w Bagdadzie pierwszego kalifa z nowej dynastii Abbasydów, As-Saffaha, z wojskami Chińczyków, będących wówczas pod panowaniem dynastii Tang, a konkretnie cesarza Xuanzonga, posuwających się na zachód. Oczywiście w obu armiach stających do walki, prócz Arabów i Chińczyków byli także przedstawiciele podbitych bądź sprzymierzonych ludów, wojska po obu stronach nie były jednorodne etnicznie, znajetie. W lipcu 751 roku, w dolinie rzeki Tałas, toczącej swe wody z obecnego Kirgistanu do Kazachstanu, niedaleko współczesnego kazachskiego miasta Taraz leżącego dwieście kilkadziesiąt kilometrów na północny-wschód od Taszkientu, pod promieniami palącego słońca, w tumanach wszechobecnego piaskowo-gliniastego pyłu, tysiące ludzi walczyło ze sobą na śmierć i życie.
Dżahongir rzucił wymowne spojrzenie podkreślające poetykę wypowiedzi.
– Uważa się, że armie liczyły po kilkadziesiąt tysięcy wojowników, choć niektórzy twierdzą, że po obu stronach ich liczba przekraczała sto tysięcy. Wiadomo jednak na pewno, że to muzułmanie zwyciężyli i choć może nie tylko dzięki tej wygranej bitwie, ale jednak od tej pory Chińczycy nigdy już nie zapuszczali się tak daleko na zachód, a i Arabowie zrezygnowali z dalszych podbojów na wschodzie. W bitwie zginęło ponoć pięćdziesiąt tysięcy Chińczyków, a zabitych byłoby jeszcze więcej, gdyby nie to, że niektórzy zdołali się wykupić. Oświadczyli mianowicie swoim pogromcom, że są w posiadaniu umiejętności wytwarzania papieru i w zamian za darowanie życia są gotowi przekazać tę wiedzę zwycięzcom. Arabowie przystali na taki układ, papier był dla nich dobrem bezcennym. Pierwsze papiernie postanowiono zbudować właśnie w Samarkandzie, bodaj największym wówczas mieście Azji Środkowej. Odtworzona w Koni Ghil papiernia działa obecnie tak samo, jak te pierwsze, sprzed 1250 lat.
Marcin zamyślił się, słuchając przewodnika i wodząc wzrokiem po drewnianej maszynerii napędzanej prądem rzeczki, wrastającej w ścianę budynku.
Gdy człowiek sobie wyobrazi i uświadomi, jak dawno temu to wszystko się działo, ma poczucie obcowania z czymś trudnym do pojęcia, z tchnieniem prawdziwie zamierzchłej historii. Bo kiedy chińscy jeńcy składali Arabom swoje obietnice, a po darowaniu życia demonstrowali nowym panom pierwsze stronice drogocennego papieru, na terenach naszego kraju wyłaniały się dopiero wspólnoty plemienne. Wiślanie, Dziadoszanie czy inni Ślężanie jeszcze łowili ryby, polowali na dzikiego zwierza i zbierali runo po lasach. Na wpół legendarny Lech miał dopiero za kilkadziesiąt lat przyjść na świat, by stanąć na czele naszych przodków Polan, założyć stolicę w grodzie Gniezno i białego orła obrać za godło Lechitów. Było to grubo przed królem Popielem i Piastem Kołodziejem. Nie tylko o papierze się jeszcze u nas nie śniło. Nikt nie śnił nawet o pisaniu!
Po chwili usłyszał, że konsekwencje bitwy nad rzeką Tałas wpłynęły na losy całej Europy. Przez kilkaset lat sztuka wytwarzania papieru przewędrowała bowiem szmat drogi. Z Samarkandy dotarła do Bagdadu, stamtąd do Egiptu, potem przez północne wybrzeże Afryki aż do Maroka i do kalifatu Kordoby, by wreszcie przez Hiszpanię, Włochy i południową Francję, w drugiej połowie XII wieku rozpocząć wędrówkę przez Europę. Chociaż chrześcijańska Europa niezbyt chętnie przejmowała muzułmańską technologię, wynalazek Gutenberga sprawił, że w połowie XV wieku papier ostatecznie wyparł wszystkie inne materiały stosowane wcześniej w piśmiennictwie Zachodu.
Przewodnik popatrzył z nieskrywaną dumą na Marcina i przeszedł do opowieści o niepozornym glinianym budynku, przed którym stali.
– W połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku pewien samarkandzki wytwórca ceramiki miał marzenie. Narastało w nim ono od czasu, kiedy wziął udział w konferencji zorganizowanej przez ONZ na temat zaginionej kultury Uzbekistanu. Rosło w nim z wielką intensywnością, aż w końcu zaowocowało męską decyzją. Postanowił sam odtworzyć średniowieczną sztukę wytwarzania papieru samarkandzkiego, definitywnie zapomnianą w XIX wieku. Przez pięć lat eksperymentował z różnymi materiałami i technikami, by na początku lat dwutysięcznych dojść do przekonania, że wie już, jak ten papier sporządzano i jak on mógłby to ponownie czynić. Nabrał pewności, że źródłem materiału wyjściowego jest drzewo morwowe, których setki rosną w rejonie Samarkandy od najdawniejszych czasów. Mają one strategiczne znaczenie dla kraju z uwagi na jedwabniki. Obecnie tutowniki są nawet objęte w Uzbekistanie specjalną rządową ochroną. W związku z tym pozyskiwanie jednorocznych gałązek, których łyko potrzebne jest w dużych ilościach do produkcji papieru nie było i nadal nie jest czymś łatwym. On jednak się uparł, a wraz z nim cała jego rodzina, że średniowieczną papiernię zbuduje i papier będzie wytwarzał. Jakkolwiek wystarał się o wsparcie różnych międzynarodowych funduszy, okazały się one niewystarczające. Jego zaangażowanie w sprawę było tak wielkie, że zdecydował się zainwestować własne oszczędności. Pod koniec budowy musiał nawet sprzedać samochód i biżuterię żony, by dokończyć dzieła.
W końcu jednak dopiął swego.
Dżahongir spojrzał na Marcina słuchającego go z wielką uwagą. Jego wzrok wyrażał satysfakcję i dumę z rodaka.
– Zahodim à l’intérieur? – zapytał po chwili z uśmiechem.
*
Tłumaczenie wypowiedzi Dżahondira na polski (w kolejności pojawiania się):
– Wszystko zaczęło się w ósmym wieku, zaraz po wielkiej bitwie stoczonej przez dwie armie;
– Na razie – jest właśnie tak;
– Ten dom został zbudowany dokładnie tak, jak budowano budynki tego typu w średniowieczu;
– Ale to tylko tak na marginesie […] powróćmy do tematu, proponuję;
– wie pan (znajetie);
– Wchodzimy do środka?
*
Fragment niepublikowanej powieści Piotra Krawczyka pt. Dziewiętnaście tygodni (rozdział 5).