Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie
i
fot. Christopher Rose
Doznania

Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie

Piotr Krawczyk
Czyta się 9 minut

Podczas ich pierwszej wspólnej niedzieli, Dżahongir przywiózł Marcina w bardzo ciekawe miejsce, do wioski leżącej kilka kilometrów na wschód od centrum Samarkandy. Właściwie było to miasteczko, które z czasem połączyło się ze swoją wielką siostrą i przekształciło w przedmieście. Leżało w zakolu wschodniej obwodnicy aglomeracji i nosiło nazwę Koni Ghil. Tam to, w 2001 roku, przy wsparciu UNESCO odtworzona została jedna ze znanych w całym średniowiecznym świecie wytwórnia papieru samarkandzkiego.

Pan Dżahongir był specyficznym osobnikiem. Był i czuł się stuprocentowym Uzbekiem, o czym świadczył nie tylko jego wygląd i sposób bycia, ale i wiele opinii, które padały z jego ust. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, wyglądał dość niepozornie, choć uważnemu obserwatorowi jego rysy twarzy mogły jawić się jako nieprzeciętne. Z jednej strony zachowały trudno uchwytny ślad dzieciństwa, twarz Dżahongira przypominała troszkę twarz chłopca, z drugiej strony jego czarne przenikliwe oczy

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Przypadek uczy Przypadek uczy
i
Wejście do Shah-e Zinda, Samarkanda, Uzbekistan / zdj. Robert Wilson
Opowieści

Przypadek uczy

Piotr Krawczyk

Autobus marki Isuzu, jak w przypadku prawie wszystkich autobusów miejskich Samarkandy pojazd doprawdy niewielki, można powiedzieć, że właściwie bardzo duży mikrobus, gnał slalomem pomiędzy dziurami w drodze, miotając pasażerami od ściany do ściany. Tak jak inne, na dachu załadowane miał butle z gazem, upakowane obok siebie jak sardynki. Chwała Bogu, linię numer dziewięć obsługiwały właśnie autobusy Isuzu, a nie maleńkie mikrobusiki Daewoo Damas z odsuwanymi z boku drzwiami, zaprojektowane na sześć–siedem niewielkich osób. Do takiego maleństwa by nie wsiadł. Pomijając wszelkie inne względy, po prostu by się nie zmieścił.

W Isuzu, kiedy stał, niemal dotykał głową sufitu. Dlatego starał się zawsze wybierać miejsce, gdzie w suficie była klapa, tam było wyżej. Ale okna były na tyle nisko, że żeby coś zobaczyć poza nawierzchnią drogi, musiał w zasadzie niemal kucnąć, co zazwyczaj wywoływało wśród pasażerów jeszcze większe zaciekawienie. Bo on sam, postać dziwna i przez to atrakcyjna aż do bólu, niezmiennie wzbudzał powszechne autobusowe zainteresowanie. Atrakcyjna do bólu, tak, to dobre określenie, nieraz widział kątem oka zmagania malujące się na twarzach najbliższych współtowarzyszy podróży, starających się pohamować przemożną ciekawość, by nie gapić się na niego wprost, z bliska. Bardzo często zmagania te nie kończyły się jednak sukcesem. Wygrywał instynkt, wewnętrzny przymus, by gapić się, gapić bez ogródek, wpatrywać bez skrupułów, nawet z całkiem bliska. A przecież trochę głupio tak gapić się na kogoś.

Czytaj dalej