Zaplątani Zaplątani
Przemyślenia

Zaplątani

Jakub Popielecki
Czyta się 6 minut

Jest coś takiego w filmach Paula Thomasa Andersona, że zapraszają widza do rzucania się na kolana. Jeśli reżyser nie inscenizuje akurat biblijnego deszczu żab, to opowiada o tym, jak Ameryka wyrosła na fundamentach Ropy i Religii; jeśli nie rozdyma ekranu do spektakularnego formatu 70mm, to zatrudnia Daniela Day-Lewisa. Nawet względnie komediowa Wada ukryta stanowiła gorzkie podsumowanie lat 70., zapożyczone zresztą z prozy Thomasa Pynchona. Nić widmo, ponownie z Day-Lewisem w obsadzie (co więcej, rzekomo w jego ostatniej roli), wydaje się skromniejsza: zarówno w skali, jak i w tonacji. Można nawet argumentować, że to – dość specyficzna, ale wciąż – komedia romantyczna. A jednak, choć wszystkie dramatyczne konflikty rozgrywają się tu na poziomie mikro-niuansów ludzkich zachowań, i tak ogląda się to niczym epopeję. To żaden zarzut, ja przed takim filmem chętnie klęknę.

Tytułowe „phantom thread" odnosi się do zjawiska fantomowego odruchu nawiedzającego szwaczki, których dłonie po całym dniu pracy wciąż wykonują krawieckie gesty. Ale owa „nić widmo” to również metafora całego filmu, w którym gęsto przeplatają się kolejne, na pierwszy rzut oka niewidoczne, motywy. Pociągnij za jedną nitkę, a znajdziesz ślad hitchcockowskiej Rebeki i takiż suspens. Pociągnij inną, a odkryjesz fundament baśni, wątki rodem z Sinobrodego, Pięknej i bestii czy Czerwonego kapturka. W miejsce wspomnianej komedii romantycznej można z kolei podstawić choćby gotycki romans o doświadczonej przez życie niewiaście mieszkającej, niczym Jane Eyre, w niby-nawiedzonym niby-zamczysku pod okiem groźnego, ekscentrycznego dżentelmena. O psychoanalizę całości aż się prosi. A przy tym, mimo wielości kontekstów, nie ma tu wrażenia żonglerki cytatami, ironicznej zabawy kinem: sensy są wplecione głęboko w materię opowieści, na wzór wiadomości, które główny bohater ukrywa w podszewkach ubrań. Wbrew „gęstości” materiału, to film w gruncie rzeczy skromny: drzwi do kosmosu znaczeń otwiera ot, intymna historia rozegrana między dwojgiem ludzi.

 

Day-Lewis wciela się w kolejną – po Danielu Plainview z Aż poleje się krew – postać „większą niż życie”. Reynolds Woodcock jest pracującym w Londynie lat 50. ekskluzywnym krawcem, ubierającym bogatych i wysoko urodzonych. To człowiek wielkiego wyrafinowania i żelaznej rutyny, z olbrzymim ego i (znacząco) fallicznym nazwiskiem. Iście freudowska persona. Surowy patriarcha kocha bowiem jedynie zmarłą matkę; każda inna kobieta jest dla niego jedynie środkiem do celu. Otoczony wianuszkiem potulnych szwaczek i wiernych klientek, z trwającą u jego boku, pilnującą interesów siostrą Cyril (Lesley Manville), traktuje instrumentalnie nawet kolejne kochanki-muzy: jeśli przestają inspirować, są bezceremonialnie odprawiane. Gdy nadchodzi moment „płodozmianu”, nową wybranką Woodcocka zostaje spotkana pewnego dnia kelnerka Alma (Vicky Krieps). Pozornie uległa i krucha, wystawi ona jednak trudny charakter Reynoldsa na próbę. A przy okazji wzbogaci filmografię Andersona, dotychczas dość jednoznacznie „męską”, o pierwszą postać kobiecą równie fascynującą, co wszyscy bohaterowie grani dotychczas przez wszystkich Day-Lewisów,  Phoenixów czy Hoffmanów.

 

Jest w owej „skromnej” Nici widmo rodzaj pompy, powagi, wystawności. Po części wymusza ją temat: przez ekran przewijają się kolejne eleganckie suknie zamknięte w przestrzeni kolejnych wytwornych wnętrz. Również wszechobecna muzyka Johnny’ego Greenwooda ma w sobie posmak niegdysiejszej emfazy, klasycznie hollywoodzkiej ilustracyjności: przewodzące akompaniamentowi pianino perli się na pierwszym planie niczym igiełka, wyznaczając kierunek wijącym się w tle nitkom skrzypiec i wiolonczeli. A jednak czuć w tych dostojnych, lirycznych dźwiękach fizyczność dociskanych klawiszy czy piłowanych smyczkiem strun. Otóż to: w zapiętej pod szyję formie Anderson odnajduje przebłysk emocji, zmysłowości. Nie ma tu w zasadzie seksu, a jednak jest erotyczna gra spojrzeń, detali i ciał, taniec kompulsywnych zachowań oraz tłumionych popędów. Są też zupełnie niespodziewane przebłyski humoru, rodzącego się właśnie z drobnych dysonansów, dostrzegalnych nieraz jedynie w grymasach na twarzach aktorów (cała trójka głównych wykonawców jest tu brawurowa).

 

Anderson rzadko pozwala sobie na równie jawne wyłamanie z etykiety, co w sekwencjach samochodowych przejażdżek Woodcocka, filmowanych niczym eskapady gangu Aleksa z Mechanicznej pomarańczy Kubricka; być może sugerujących jego apetyt na ryzyko, skłonność do flirtowania ze śmiercią. Reżyser woli strategię małych kroczków. Najpierw uczy nas rutyny bohaterów, a potem delikatnie, niemal niezauważalnie ją kruszy, odnajdując w tych drobnych pęknięciach potencjał konfliktów totalnych. Preteksty do kolejnych starć bywają nieraz tak błahe, jak błaha jest… zbyt głośno posmarowana grzanka. Zaiste, chrupnięcie pieczywa nigdy nie miało w kinie równie transgresyjnej mocy, co tutaj. Podobna czujność na detal sprawia, że powtarzające się wciąż sceny śniadań, obiadów, kolacji nabierają niemal perwersyjnego charakteru. To gry w zakazy i przyzwolenia; próby sił, w których to, co czułe, graniczy z tym, co – hmm – trujące. Nieraz trudno powiedzieć, co jest jednym, a co drugim, gdzie kończy się flirt a zaczyna przemoc.    

 

Można zatem czytać „Nić widmo” jako ciekawszy wariant mother! Aronofsky’ego, kolejną wiwisekcję toksycznego związku artysty i jego muzy. Anderson faktycznie opowiada o relacjach władzy i uległości, o miłości zaplątanej w proces artystyczny, o kołowrocie inspiracji i frustracji. Ale podczas gdy za całym dymem i lustrami Aronofsky’ego kryły się obsadzone z rozdzielnika role cierpiącej i ciemiężcy, Nić widmo proponuje dużo bardziej niejednoznaczny obraz relacji międzyludzkich. Nie ma tu ani martyrologii nękanej przez tyrana niewiasty, ani odwrotnie: jakiejś kastracyjnej fantazji. To film bez tezy, bez zadanego tematu, pełen pięknych sprzeczności – zarówno na pierwszym, jak i dalszych planach. (Trudno na przykład przyszpilić postać Cyril. Czy tkwi ona w cieniu brata i emancypuje się dopiero pod wpływem Almy, czy wręcz przeciwnie: w rzeczywistości subtelnie dyryguje Reynoldsem?) Anderson z premedytacją pozostawia możliwość sprzecznych interpretacji, jest otwarty na wieloznaczność, mętność rzeczywistości. Całkiem możliwe, że najczulszym aktem miłości w jego filmie jest akt przemocy; i całkiem możliwe, że łatwiej dostrzec w tym fakcie nie tyle grozę, co komizm i – nawet! – romantyzm. 

Czytaj również:

Humor z zeszytów greckich Humor z zeszytów greckich
i
Giuseppe Maria Crespi, „The Wedding at Cana”, 1686 r., Wirt D. Walker Fund (domena publiczna)
Dobra strawa

Humor z zeszytów greckich

Łukasz Modelski

Wytrawne wino to w wielu językach wino „suche”. Dania ostre są „hot”, czyli gorące, rybę skrapiamy cytryną, powolnych nazywamy flegmatycznymi, a gwałtownych – cholerykami. Te przekonania, nazwy i obyczaje zawdzięczamy greckim dietetykom, którzy definiując właściwości pokarmów, ustalili kulturowe kody.

Piąte i czwarte stulecie przed Chrystusem było w Grecji okresem szczególnego intelektualnego fermentu i myślowym skokiem w nowoczesność. Podczas gdy jońscy filozofowie przyrody mieli nadzieję na odkrycie uniwersalnej zasady rządzącej rzeczywistością dzięki obserwacji świata zmysłowego, Sokrates – uznając te poszukiwania za jałowe – skoncentrował się na badaniu ludzkiej duszy (psyche). Niemal równolatkiem Ateńczyka był Demokryt, pochodzący z niezbyt wówczas popularnej trackiej Abdery. Według niego świat składał się z niepodzielnych atomów, a struktura przedmiotów oraz ich cechy – w tym smak – miały zależeć od ich kształtu i ułożenia. Słodycz na przykład zapewniały atomy gładkie, gorycz zaś chropawe. Niezależnie od słuszności ich teorii wiedza wynikała już z rozumowania, a nie doświadczenia, co stanowiło zapowiedź nowych czasów.

Czytaj dalej