Kiedy świat ciągle tkwi jeszcze w zimowym bezruchu, życie zachęca nas, żeby wszystkiemu nadać prostszy bieg. Wyłączyć niepotrzebny hałas, oświetlać tylko ważne sprawy.
Dobrze jest też świtem usiąść w pokoju naprzeciwko okna i oprzeć ręce na akacjowym blacie stołu. Dobrze jest mieć ekspres w kuchni, który syczy – jakby co rano życie zaczynało się wciąż od nowa. Świat wydaje się wtedy tak mocno spoisty, ma w sobie ten przyjemny ład, który spotykamy tylko w literaturze, gdzie obok siebie, równo ułożone w rzędach, toczą swoje życie litery. Tworzą zupełnie inną przestrzeń, a jednak podobną do naszej. Para ciemnego napoju łączy się z „parą” tekstu – zapowiedzią świata, który dopiero mamy poznać; który dopiero wyłania się z mroku. Nie wiemy jeszcze, kim jest główny bohater, jakie sprawy łączą go z tym światem i jak w ogóle skończy się ta opowieść. Wszystko dopiero się zaczyna, a więc wszystko jest jeszcze możliwe. Buchają kłęby dymu, ciepło skrapla się na ściance filiżanki. Gdzieś w książce zaczyna się nowy dzień, wyłania się nowy świat.
Czy nie mogłoby tak być też w rzeczywistości? Świat rozpoczynałby się od nowa, z każdym wschodem słońca i pierwszym gwizdkiem czajnika, parą z ekspresu. Dymem z komina. „Budowałem na piasku / I zwaliło się. / Budowałem na skale / I zwaliło się. / Teraz budując zacznę / Od dymu z komina” (Leopold Staff, Podwaliny). Tak zimową porą zaczynam poranną medytację: z pomocą pary i słów.
Para z tekstu
Za to właśnie najbardziej cenię literaturę, a w niej książki Itala Calvina: za to, że kwaterują nas w życiu powieściowych bohaterów tak naturalnie i lekko, jakby to nie był skok w inną przestrzeń, lecz delikatne pchnięcie drzwi, za którymi jest świat trochę znany, trochę obcy, inny i bardzo ciekawy. Niech to będzie kawiarnia lub bar – odwiedzany przez miejscowych i przybyszów, rankiem albo już po zapadnięciu zmroku: „Rozlega się gwizd podobny do gwizdu lokomotywy, to kłąb pary bucha z ekspresu do kawy, który stary barman nastawia pod ciśnieniem, jakby dawał jakiś sygnał, przynajmniej takie wrażenie sprawiają kolejne zdania drugiego akapitu, w którym gracze przy stolikach chowają przy piersi wachlarze kart i obracają się w stronę nowo przybyłego z potrójnym skrętem szyi, ramion i krzeseł, przy barze klienci podnoszą filiżanki i przymknąwszy oczy i usta dmuchają na kawę czy też pociągają łyk piwa z przepełnionych kufli i z przesadną troską starają się nie rozlać płynu. Kot pręży grzbiet, kasjerka zamyka kasę, która wydaje przy tym dźwięk dliin” (tłum. Anna Wasilewska).
Złudzenie życia w literaturze (to akurat powieść Calvino pt. Jeśli zimową nocą podróżny) nadaje tutaj ruch, który autor reguluje w swoich powieściach po mistrzowsku – nie ma chyba drugiego pisarza tak czułego na te sprawy. Tekst literacki (i jego świat) pracuje tutaj w tempie idealnym, nie za wolno, nie za szybko – jak w życiu, które chcielibyśmy umieć prowadzić z takim samym wyczuciem rytmu. Jak pierwsze poranne, świadome oddechy, którym chcielibyśmy nadać takie samo tempo.
Z drugiej strony to para wodna pod wysokim ciśnieniem napędza ten świat – ta pierwsza ważna para, jeszcze z czasów rewolucji przemysłowej, która poruszyła silnik maszyny Jamesa Watta, zawładnąwszy całą ówczesną rzeczywistością. Z punktu widzenia, jaki reprezentuje Calvino w literaturze to ważne. Woda w stanie lotnym, jej przedziwna lekkość i zwiewność, napędza w jego powieści rzeczy niewiarygodnie ciężkie. To jest jeszcze świat solidny, zrobiony z metali prawdziwych: mosiężnych kas, które wydają dźwięk „dliin” i żeliwnych parowozów (w przeciwieństwie do dzisiejszych chińskich plastików, które mają udawać metale, gubiąc ich ważny ciężar). Wszystko ma tutaj swoją wagę – od lokomotywy po kawiarniany ekspres. Ale to w owym kontraście między lekkością a ciężarem – lekkością, która z zadziwiającą siłą popycha ów ciężar do przodu – włoski pisarz widzi tajemnicę ludzkiego życia. Dobrze zrównoważonego życia. Ruchu, który regulują momenty zastygnięcia człowieka w pozie całkowitego poświęcenia się chwili, poddania się ciężarowi własnego ciała i przedmiotów.
Postacie zamieniają się więc w jego książkach, z lekkością i swobodą, rolami – barman staje się na moment kolejarzem, dyżurnym ruchu. I odwrotnie – kolejarz jest mistrzem kawiarnianego dymu. Kiedy życie ludzkie wydaje się nabierać w powieści zbyt dużej prędkości: podróżni mkną parowozami, wysiadają na stacji, wchodzą do kawiarni, wyhamowuje je ruch filiżanki i kufla, przyszpila ludzkie ciała z rękami nad blatem – „przy barze klienci podnoszą filiżanki i przymknąwszy oczy i usta dmuchają na kawę czy też pociągają łyk piwa z przepełnionych kufli i z przesadną troską starają się nie rozlać płynu”. Przez moment zgiełk świata, jego „para”, znika – ludzie przymykają oczy i usta, trzymając ostrożnie filiżanki w dłoniach (domyślam się, że Calvino ma na myśli filiżanki z ciężkiej, włoskiej porcelany, o grubych ściankach, które nie pozwalają naparowi szybko wystygnąć).
Jeśli zimowym świtem
Utrzymać powieściowy świat w dobrym rytmie to nie lada wyzwanie. Tylko najlepsi – jak Calvino, Schulz, Márquez, dziś może Knausgård, nie wspominam o wielkich poetach – dają czytelnikowi ten potrzebny czas, żeby scena mogła dojrzeć, wypełnić się dobrze ludźmi i przedmiotami. Tak, żeby czytelnik poczuł, że tam przez chwilę jest, że celebruje życie wraz z bohaterami książki. Ale tak umie właściwie tylko literatura. W przeciwieństwie do innych dziedzin kultury, sztuki czy filmu nawet, literatura powoli zaprasza na swoje podworce. Wyłania rzeczy i na powrót je chowa, żeby odtworzyć ludzkie życie w jego najlepszym tempie.
Myślę o tym w zimowe poranki, kiedy wydaje mi się, że wraz z moim domem cały świat jeszcze śpi i dopiero za godzinę, może dwie się obudzi. I wszystko na nowo ruszy, buchnie skądś para (ze słuchawki prysznica, ze zmywarki po nocnej pracy). Ale zanim to się stanie, wszystko jest jeszcze możliwe. Z tej ciemności i niebieskiej poświaty wczesnego ranka może się uformować w zasadzie wszystko. „Świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich, trzeba było wskazywać palcem” – pisał Gabriel García Márquez w Stu latach samotności, powieści radzącej sobie bez zegarowego czasu (tłum. Kalina Wojciechowska i Grażyna Grudzińska). W tym ciemnym bezczasie, zastygnięciu na moment tuż przed pracą, zanim wszystko ruszy pełną parą: zanim przekręcę kluczyk w stacyjce i samochód zasłoni obłok spalin w kilkustopniowym mrozie, zanim zagwiżdżę na psa sąsiada i z ust wyjdzie pierwszy obłoczek pary, jest ta święta chwila, kiedy wszystko jeszcze czeka na mój manewr. Zanim przyjdą pierwsze mocne, wiosenne promienie i świat stanie się jaśniejszy i szybszy, jest jeszcze czas, żeby wszystko uprościć, pochować niepotrzebne gadżety, ustawić dobre tempo na kolejne miesiące. Żyć – tak, jak się żyje tylko w najlepszej literaturze.