O polityce, religii, dorastaniu w Argentynie i sile kobiecej literatury z Marianą Enríquez, autorką głośnej powieści „Nasza część nocy”, rozmawia Aleksandra Lipczak.
Aleksandra Lipczak: „Królowa realizmu gotyckiego” albo „Hrabina latynoskiego horroru”– to tylko dwa z wielu tytułów, które nadała Ci prasa. Jeszcze inny to: autorka nowych »Stu lat samotności«, ale bardziej gejowskich. Mariano, wygląda na to, że rozmawiam z pierwszą damą latynoskiej prozy.
Mariana Enríquez: Kiedyś porównano mnie nawet do Roberta Bolaño, co jest istnym wariactwem. Uwielbiam jego książki, ale jedyne, co nas łączy, to ich objętość (powieść Nasza część nocy Mariany Enríquez ma ponad 700 stron – przyp. A.L.). Wszystkie przydomki, które mi nadano, wydają mi się sympatyczne.
Sama też jestem dziennikarką, więc rozumiem, że to sposób, w jaki próbuje się umiejscowić autora w literackim ekosystemie – i że w tym celu trzeba mu przykleić jakieś etykiety. Tym bardziej że pisanie powieści gatunkowych po hiszpańsku jest czymś raczej niezwyczajnym. Teraz, po latach 50. czy 60., w Argentynie dominowała właśnie fantastyka: zajmowali się nią Jorge Luis Borges, Bioy Casares, Ernesto Sábato czy Silvina Ocampo. Nawet nasze największe bestsellery zawsze miały w sobie coś dziwnego i mrocznego. Argentyna ma też szczęście do wielu trudno klasyfikowalnych autorów w rodzaju Césara Airy, o którym nie można powiedzieć, że jest realistą.
Bawią mnie te wszystkie próby nazywania mojego pisarstwa, bo lubię prozę gatunkową i w żadnym wypadku się od niej nie odżegnuję.
O swojej powieści Nasza część nocy mówisz wprost: to horror.
Na dodatek to zdecydowane zanurzenie w gatunku: jest tam pewna mroczna sekta, przywołuje się demony, pojawiają się alternatywne wymiary rzeczywistości. I nie jest to żadna metafora, tylko czysta proza gatunkowa, choć oczywiście każda fikcja jest w jakiś sposób metaforyczna.
Próbuję spojrzeć na to wszystko z boku i zrozumieć, dlaczego to akurat Nasza część nocy doczekała się takiego rozgłosu. To książka, która spełnia wymogi klasycznej powieści latynoskiej z czasów boomu z lat 70.: jest długa, podobnie jak wiele z nich zahacza o prozę gatunkową, dotyka polityki, ale właśnie przez filtr określonego gatunku. Tym, co jest tutaj wartością dodaną i co zwraca uwagę, jest jednak jej autorstwo. Mówiąc wprost, mam wrażenie, że chodzi o to, że napisała ją kobieta.
No tak, mówi się przecież o drugim latynoamerykańskim boomie, tym razem kobiecym.
Przeżywamy ważny moment, feministyczna mobilizacja doprowadziła w Argentynie w ciągu paru lat do epokowych zmian, to samo stanie się pewnie niedługo w Chile. Ale poczekałabym jeszcze chwilę z mówieniem o nowym rozdziale w historii latynoskiej literatury. Jesteśmy raczej w momencie zwiększonego zainteresowania ze strony świata i rozpoznawania złożoności oraz różnorodności naszego pisarstwa. W tym sensie my, kobiety, jesteśmy bardzo użyteczne, bo każda ze znanych autorek pisze zupełnie inne teksty.
Nasza część nocy to monumentalna gotycka powieść o pewnym ojcu i synu, uwikłanych w działania ponurej sekty. Na okładce można przeczytać, że zaczyna się w czasach dyktatury, więc spodziewałam się alegorycznej opowieści o najnowszej historii Argentyny. Choć polityczne aluzje są tu obecne, to jednak w bardzo subtelny i nieoczywisty sposób. Ty sama mówisz w wywiadach, że nazywanie każdej argentyńskiej powieści „polityczną” jest bardzo cliché.
Rozumiem, że zagraniczni wydawcy używają dyktatury jako rodzaju haczyka. To taki ustalony pitch w przypadku Ameryki Łacińskiej. Podobnie jest z kolonializmem w przypadku Afryki i egzotyzmem, jeśli chodzi o Azję. To mocno przestarzałe klisze sprzed kilku dekad, ale sporo mówią o relacjach globalnego Południa z Północą. Połowa świata „tam na dole” została zamrożona w tych obrazach, a prawda jest taka, że – przynajmniej w Ameryce Łacińskiej – rzeczy zdążyły się już bardzo zmienić. Nasza polityczna rzeczywistość to coś innego niż tylko przemoc i autorytarne rządy. Zresztą, co w ogóle mamy na myśli, kiedy mówimy o „Ameryce Łacińskiej”? Porównywanie ze sobą takich krajów jak choćby Brazylia i Chile to delirium, różnią się one od siebie pod każdym względem: procesów historycznych, charakteru narodowego…
Nie mówiąc o języku.
Polityka i pamięć to pitch, który trudno rozbroić, bo latynoska literatura wciąż potrzebuje szczególnej uwagi. Po to, żeby czytelnicy z innych miejsc na świecie mogli odkryć nowe tematy, o których piszemy, trzeba ich najpierw jakoś przyciągnąć, a hasło „dyktatura” wydaje się mieć taką moc.
W obrębie nowych tematów też jest polityka, ale rozumiana trochę inaczej. Istnieje rodzaj stereotypowego wyobrażenia Ameryki Łacińskiej jako terytorium autorytarnych rządów i walczących z nimi organizacji czy ruchów. Nie jest to do końca nieprawda, to choćby przypadek współczesnego Chile. Mimo że nie ma tam autorytarnego rządu w starym stylu, obywatele czują, że rządzący wcale im nie służą, więc próbują to zmienić. Nie dotyczy to jednak Argentyny, Meksyku czy Peru, które mierzą się dziś z zupełnie innymi problemami: neoliberalizmem, narcos, kryzysem instytucjonalnym.
Czy moja powieść jest polityczna? Jak najbardziej. To coś nie do uniknięcia w tak mocno rozpolitykowanym kraju, jakim jest Argentyna. Ale to horror, powieść gotycka.
To się całkiem dobrze rymuje. Obraz sekty założonej przez bogaczy i żerującej na ciałach biedaków jest niepokojąco realistyczny.
Relacja polityki i grozy jest coraz bardziej oczywista i obecna w różnych produkcjach kulturalnych. Przychodzi mi do głowy film Uciekaj! Jordana Peele’a, horror, ale opowiadający o amerykańskim rasizmie. Zresztą, nawet serial o zamordowaniu młodej dziewczyny wydaje mi się polityczny, bo mówi w końcu o przemocy wobec kobiet.
Nasza część nocy nie jest jednak powieścią o argentyńskiej dyktaturze wojskowej. Częściowo dzieje się w jej czasach, ale kończy się w latach 90., kiedy Argentyna była już demokracją. Moment życiowej inicjacji głównego bohatera zbiega się zresztą czasowo z moim własnym i nie jest to przypadek, bo horror, jeśli ma zadziałać, musi się cechować wysokim poziomem prawdopodobieństwa. Powiedziałabym więc, że piszę o dyktaturze, ale w sposób peryferyjny.
Nie wydaje mi się niesprawiedliwe, że o mojej powieści mówi się „polityczna”, bo polityka odgrywa dużą rolę w życiu każdego Latynosa i Latynoski. To relacja intensywna, możliwe, że dużo bardziej niż w wielu innych częściach świata. Mój mąż jest Australijczykiem. Nie wie, kim jest premier jego kraju. Zna oczywiście jego imię i nazwisko, ale nie potrafi wytłumaczyć mi całej jego drogi, skąd się wziął w polityce itd. To dlatego, że społeczeństwo australijskie nieszczególnie interesuje się polityką, oprócz konkretnych kwestii takich jak ekologia czy feminizm.
Kiedy czytałam Twój zbiór opowiadań podszytych grozą: To, co utraciłyśmy w ogniu, myślałam: Cortázar. Czytając Naszą część nocy, myślę: Sábato. A Ty mówisz: „Zaczęłam pisać z powodu Stephena Kinga”.
W mojej powieści na pewno można znaleźć ślady O bohaterach i grobach Sábato, ale równie obecny jest w niej King i inni północnoamerykańscy pisarze z lat 80. Cała część z AIDS w tle pod koniec książki to miejski hiperrealizm rodem z Breta Eastona Ellisa czy Dennisa Coopera, gejowskich autorów z epoki, przefiltrowany przez moje obsesje i lektury. Jest tam też H.P. Lovecraft i Cormac McCarthy.
Jeśli chodzi o aurę gotyckiego romansu i postać pół kata, pół ofiary, którą jest Juan, ojciec i jeden z głównych bohaterów powieści, to jego pierwowzorem był oczywiście Heathcliff. Na gruncie literatury latynoskiej nie ma podobnych postaci. Nawiązanie do Emily Brontë jest celowe, bo miałam ochotę skomplikować dość oczywisty obraz latynoskiego ciała, kolonizowanego, wyzyskiwanego i maltretowanego przez bogaczy. Zrobiłam to, wyciągając je ze świata realizmu i przenosząc na teren gotycki i mityczny. Chciałam, żeby Juanowi było bliżej do bohatera Wichrowych wzgórz i Frankensteina niż do klasycznej figury wykluczonego Latynosa.
Wpływ anglosaskich autorów na moje pisarstwo jest znaczący, może nawet większy niż tych argentyńskich. Rynek tłumaczeniowy w Argentynie ma się dobrze, więc już jako nastolatka czytałam dużo zagranicznej prozy. To też chyba sprawa pokoleniowa. Dorastaliśmy ze Stevenem Spielbergiem, Kingiem, Twin Peaks – to była nasza kultura popularna. Starsi ode mnie pisarze latynoscy nigdy nie uznaliby Davida Lyncha, reżysera, który jest w telewizji, za swój punkt odniesienia, jeśli już, to woleliby Ingmara Bergmana.
Kiedy byłaś mała, czytano Ci też jednak podobno Charlesa Baudelaire’a.
Tak, mama czytała mi do snu Kwiaty zła i inne równie nieodpowiednie dla dzieci rzeczy. Do dziś czytam dużo poezji, chociaż sama jej nie tworzę. Jest dla mnie paliwem do pisania, podobnie jak muzyka. Inspiruje mnie np. mistyczna interpretacja Arthura Rimbauda, Rimbaud jako młodzieniec, który szuka drogi do innych światów poprzez słowo, upadły anioł, alchemik, któremu się nie powiodło. U Baudelaire’a interesuje mnie z kolei jego relacja z ciałem, tym upadłym.
To po matce odziedziczyłaś literacki gust?
Niekoniecznie. Jest nauczycielką francuskiego i czytała mi do poduszki wiersze, żeby, jak myślę, sama przy okazji poćwiczyć język. Matka była nieświadoma pedagogicznych wyzwań i bardzo mało przejęta poprawnym wychowaniem dzieci. Jeśli pominąć późniejsze problemy, z jakimi wiąże się taki rodzaj dorastania, jestem jej wdzięczna, np. za zupełnie wolny dostęp do biblioteki dorosłych.
Jak Gaspar, młody bohater Naszej części nocy. On też jest zachęcany do tego, żeby brać z półki to, na co ma ochotę.
Nie było w moim domu podziału na literaturę dla dorosłych i dzieci. Często nie rozumiałam nawet tego, co czytam. Miało to też chyba związek z epoką, końcem dyktatury i wszystkim, co z sobą przyniósł, łącznie z otwartym dostępem do informacji. To był rodzaj wybuchu informacyjnego na temat tego, co działo się w czasie lat represji, połączony z eksplozją indywidualnej wolności, trochę jak słynne destape (hiszp. striptiz – tak określa się nagłą liberalizację obyczajów po śmierci generała Franco – przyp. A.L.) w Hiszpanii.
W Argentynie dość szybko zapadły decyzje, które umożliwiły proces rozliczeń, postawiono przed sądem przywódców junty, do czego nie doszło np. w Chile, gdzie Augusto Pinochet był nawet później senatorem. Pod koniec lat 80. nastąpił też wysyp dziennikarskich śledztw i doniesień na temat tortur, zniknięć i wszelkich innych zbrodni.
W moim domu przeżywano dyktaturę jako dyktaturę, w ciszy. Rodzice wiedzieli, co się dzieje, byli temu przeciwni, ale nie mówili o tym głośno. Dyktatura, której czas trwania pokrywa się właściwie z moim dzieciństwem, była więc dla mnie czasem tajemnic i tłumionego lęku. A jej koniec to z kolei łapczywe pochłanianie informacji na temat wszystkiego, o czym wcześniej milczano. To pragnienie było obecne zarówno w całym społeczeństwie, jak i w moim własnym domu; moi rodzice chcieli dowiedzieć się prawdy, szukali informacji, musieli zrozumieć, co się stało.
Moje pierwsze teksty utrzymane w estetyce grozy miały więc związek z dyktaturą. Lubiłam czytać i oglądać horrory, tak jak wielu nastolatków, przez adrenalinę, którą zapewniały, i przez to, że wydawały mi się transgresywne i szalone. Ale w tle były też przerażające artykuły i reportaże na temat zbrodni junty. Nie chcę naiwnie twierdzić, że pisarką zostaje się w dzieciństwie. Ale to właśnie wtedy tworzy się wrażliwość, która określa późniejsze zainteresowania. Może się to oczywiście zmieniać, ale w gruncie rzeczy nie zmienia się aż tak bardzo. Na dodatek, jeśli w grę wchodzi trauma.
Ja też dorastałam w czasach niedemokratycznych rządów, ale moje wspomnienia są zupełnie inne. Dla większości ludzi w Polsce lata 80. były wolne od strachu, dominowała raczej frustracja.
O ile się nie mylę, komunizm próbował narzucić społeczeństwom pewien system, co w określonym momencie wymagało zastosowania przemocy wobec obywateli. Latynoskie dyktatury zaczęły od przemocy wobec obywateli, a potem się skończyły. Wszystkie poległy, jeśli chodzi o plan polityczny. W gruncie rzeczy ich jedynym celem było zresztą powstrzymanie pochodu komunizmu, który na dodatek był bardzo mglistym fenomenem, niemal z pogranicza mistycyzmu. Dyktatury nie przetrwały w żadnym z latynoskich krajów, choć oczywiście można dyskutować o tym, co dzieje się w Wenezueli albo na Kubie. Ograniczyły się do wyeliminowania opozycyjnych organizacji, utrzymały się chwilę u władzy i tyle. Zostawiły jednak za sobą społeczną katastrofę i zgliszcza. Całe to zniszczenie działo się w takim tempie, że trudno było później wrócić do równowagi.
Jedyne, co zostawiły po sobie te rządy, to ekonomiczne idee związane z liberalnym kapitalizmem. Ten może działać lepiej lub gorzej, to już zależy od oceny, ale fakty są takie, że Ameryka Południowa to kontynent o największych nierównościach na całej planecie. Nie najbiedniejszy, ale właśnie najbardziej nierówny. Na dodatek różnice majątkowe przyjmują tu prawdziwie groteskowe formy. Bogaci są absurdalnie bogaci, a biedni absurdalnie biedni, ten rozstrzał jest przerażający. Taka właśnie jest spuścizna naszych dyktatur.
Wydaje mi się, że Nasza część nocy jest bardziej o tym niż o samym okresie autorytarnych rządów. W końcu sekta bogaczy szuka tam sposobu, żeby na zawsze utrzymać władzę i przywileje, żeby wiecznie trwać. W tym ujęciu okres dyktatury to tylko chwilowa erupcja przemocy i zła, które cechuje raczej długie trwanie. Ale piszę przecież też o sekcie, która wzywa Boga itd. To horror, nie chcę na siłę doszukiwać się tu politycznych metafor.
Upiorna posiadłość bogaczy Bradfordów na północy Argentyny, której poświęcasz w powieści dużo miejsca, podobno istnieje naprawdę?
Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę „Puerto Bemberg”, żeby zobaczyć, jak wygląda. Dzisiaj to hotel. Tradycyjne, bogate rodziny argentyńskie były wszechobecne: miały ziemie, przedsiębiorstwa, statki i posiadłości w różnych miejscach, teraz kontrolują też oczywiście sektor finansowy. Rodzina Bembergów jest akurat w Argentynie znana z produkcji popularnego piwa. Zresztą, nie wiem o nich dużo więcej. Chodziło mi tylko o ten dom, położony blisko granicy z Paragwajem i Brazylią. To bardzo piękne miejsce, jest tam dżungla, ale dzisiaj to też całkiem zurbanizowany region. Kiedy jednak stawiali tę posiadłość w latach 20. czy 30., musiało to być czyste szaleństwo, żeby budować ją w takim miejscu, wówczas praktycznie niedostępnym. Kiedy podróżowałam w te okolice jako dziewczynka, dom robił zawsze na mnie duże wrażenie. W mojej rodzinie funkcjonował nawet rodzaj żartu, powtarzanego rytualnie pytania, dlaczego ktoś bogaty chciałby zbudować dom na takim odludziu. „Pewnie dlatego, że chciał coś ukryć” – brzmiała odpowiedź. Ten obraz ze mną pozostał, tak jak zostaje z nami wiele innych zagadkowych kwestii z przeszłości. Kiedy nadszedł moment pisania powieści o bogatych rodzinach, które rzeczywiście pragną coś ukryć, dom w naturalny sposób wskoczył więc w rolę jednego z bohaterów. Zaczęłam szukać informacji o tym, czy jeszcze stoi, i odkryłam, że stał się eleganckim hotelem. Nie wiem tylko, czy firmie podoba się to, że w ten sposób go użyłam i że na dodatek ciągle o tym mówię.
Ważnym – finałowym – momentem w Twojej książce są lata 90. Możesz mi opowiedzieć, co to była za epoka?
La Plata, gdzie dorastałam i w której rozgrywa się ostatnia część powieści, to uniwersyteckie miasto, zdominowane przez klasę średnią. Na przełomie lat 80. i 90. Argentyna wpadła w straszliwy kryzys ekonomiczny i polityczny. Mieliśmy wtedy rząd, który cieszył się dużym społecznym poparciem. Może dziś zabrzmi to dziwnie, ale prezydent Raúl Alfonsín był kochany przez ludzi. Argentyńczycy uważali, że jest dobrym i uczciwym człowiekiem, choć zdawali sobie sprawę, że brakuje mu realnej politycznej władzy albo umiejętności przywódczych i że musi iść na ustępstwa w stosunku do armii. Na to wszystko można by jednak było przymknąć oko, gdyby nie obłędny poziom inflacji, jakieś 1200% miesięcznie, po prostu coś niewiarygodnego. Zaczęły się przerwy w dostawach prądu, które czasem trwały po kilkanaście godzin, kraj szybko staczał się na dno. Kiedy było się dzieckiem, rodzice albo nie mieli pracy, albo pracowali przez cały czas, bo z jednej posady nie sposób było się utrzymać.
W 1989 r. doszło do zmiany władzy i prezydentem został Carlos Menem. Nowy, całkowicie neoliberalny rząd zupełnie zmienił ekonomiczne zasady gry. Dla wielu ludzi był to moment szoku. La Plata była wtedy bardzo rozpolitykowana i rozdyskutowana, dużo bardziej niż reszta kraju, sparaliżowanego kryzysem i neoliberalnymi reformami Menema. Stała się miejscem fermentu, protestu na uniwersytetach i ulicach, a także wielkiej obrony edukacji publicznej. Tamtą atmosferę przypomina mi dzisiejsze Chile, ale mam nadzieję, że im uda się lepiej na tym wszystkim wyjść. Były też represje ze strony policji i wspaniałe życie kulturalne: koncerty, recitale poezji.
Gaspar, bohater powieści, patrzy na to wszystko z boku.
Jest świadkiem, nie bezpośrednim uczestnikiem wydarzeń. Choruje, rozwiązuje swoje prywatne sprawy, jest w trakcie podróży inicjacyjnej. Widzi jednak, co się dzieje. Jego najlepszy przyjaciel to artysta, który zajmuje się kwestią gejowską, druga przyjaciółka jest obrończynią publicznego uniwersytetu, politycznie angażuje się też jego dziewczyna. Ten świat jest zbieżny ze światem mojej młodości. To jakby Gaspar patrzył na ówczesną mnie. Tak naprawdę kwestią taktyczną było też to, żeby zakończyć powieść najpóźniej w latach 90., bo bohater musi odkryć, gdzie mieszka jego rodzina. Nie chciałam, żeby miał do dyspozycji Internet, to byłoby zbyt proste.
Twoja pierwsza powieść, Bajar es lo peor, ukazała się, kiedy miałaś 22 lata. Mówiłaś wtedy, że zaczęłaś pisać, bo w literaturze brakuje głosu Twojego pokolenia.
Tak właśnie wtedy czułam, choć prawda jest też taka, że być może brakowało mi odpowiednich lektur. Później odkryłam, że było jednak trochę książek pisanych przez moich rówieśników. Kiedy zaczynałam pisać, czułam, że nikt nie mówi o tym, co przeżywamy, że wciąż pokutuje idealizacja młodych z lat 70., a my – obecni-nieobecni – jesteśmy w zasadzie niewidzialni. Tymczasem doświadczenia ludzi, którzy wchodzili w dorosłość w chwili eksplozji epidemii AIDS, patrząc na to, jak umierają przyjaciele, były przecież bardzo traumatyczne. Dlatego była to też epoka ekscesu. Jeden z moich przyjaciół, który zresztą młodo zmarł, odmawiał np. picia wody. Akceptował tylko sztuczne napoje, bo nienawidził wszystkiego, co zdrowe i naturalne. Autodestrukcyjna estetyka była bardzo silna, był to moment no future i punka w najdosłowniejszym sensie.
Stałaś się wtedy literackim i medialnym zjawiskiem. „Najmłodsza pisarka Argentyny” – pisano o Tobie. Dziennikarze pytali Cię w telewizji, skąd tyle wiesz o narkotykach.
Zaczynałam jako „pisarka punk”, a skończyłam jako „hrabina Batory”. Byłam wówczas bardzo młoda, wychowywałam się na prowincji, nie studiowałam filologii, brakowało mi systematycznych lektur, moi rodzice pochodzili z nieliterackiego świata, nie znałam żadnego pisarza i żaden nie interesował mnie zresztą na tyle, żeby chcieć go poznać. Nie wiedziałam, czy w ogóle chcę być pisarką. Chciałam tylko opowiedzieć o tym, co widzę. Było w tym coś z chęci przekazania własnego doświadczenia – o tym jest zresztą każde pisarstwo – ale też pragnienie, żeby umieścić w książce moje obsesje, podzielić się tym, co czytam i co oglądam. Moja pierwsza powieść miała więc coś z Wywiadu z wampirem, Mojego własnego Idaho Gusa Van Santa i prozy Clive’a Barkera, którego wówczas chłonęłam, bo pisał gejowskie horrory dziejące się w czasie epidemii AIDS. To były moje punkty odniesienia, już wtedy dużo bardziej obecne niż argentyńska literatura. Jeśli już, inspirowała mnie O bohaterach i grobach Ernesta Sábato, ta wielka, gotycka, hiperromantyczna i ekscesywna powieść.
Rzeczywiście nadajecie z Sábato na tych samych – mrocznych – falach.
Nie interesuje mnie warstwa polityczna tej powieści, a raczej: po prostu się z nią nie zgadzam, bo jest do bólu konserwatywna. Wielbię ją jednak z powodu historii miłosnej tak bardzo uwikłanej w historię Argentyny, dekadenckiej atmosfery, niepokojącej obecności ciał. Bohaterka trzyma przecież w domu głowę swojej ciotki czy babki, jest tam też ta finałowa scena, w której ciało jednego z ojców argentyńskiej niepodległości zaczyna gnić i trzeba je kawałek po kawałku odkrawać.
Opowieść o ciałach, ich obecności i nieobecności, to wielka, narzucająca się narracja historyczno-literacka Argentyny. Sábato pisał swoją powieść jeszcze przed dyktaturą. Ale później, kiedy dyktatura zabierała, kradła ciała i doprowadzała do ich znikania, książka zyskała nowy poziom interpretacji.
Historia o ludzkich relikwiach i ich znikaniu także jest bardzo obecna w historii Argentyny i często przerabiana w literaturze. Znamienny jest tu przypadek zniknięcia ciała Evy Perón na wiele lat, w czasie których było w koszmarny sposób wykorzystywane, by w końcu zostać zwrócone. Pochowano je wówczas osiem metrów pod ziemią, żeby uniemożliwić kolejną kradzież. Kiedy to wielkie ciało Argentyny pozostawało zaginione, działały organizacje zbrojne, które kradły inne ciała. I tak dalej.
Kiedy zabierałam się do pisania mojej pierwszej powieści, czułam, że nasze ciała – młode i bardzo kruche – również są zagrożone. Towarzyszyłam wielu koleżankom w nielegalnych wówczas aborcjach w absolutnie odrażających miejscach, był też temat narkotyków i innych używek, cała opowieść o ciałach, która domagała się opowiedzenia.
Aborcja. Trudno o nią nie zapytać, bo Argentyna stała się dla nas w ostatnich miesiącach ważnym punktem odniesienia. Jak to się stało, że doszło do feministycznej rewolucji – o ile to dobre określenie?
Myślę, że mówienie o rewolucji jest uprawnione. Nie jest to jednak tylko rewolucja kobiet, bo sojusz z osobami LGBT był tu bardzo ważny. Pierwszą formą poszerzenia praw obywatelskich była ustawa o związkach, a później małżeństwach osób tej samej płci. Obie inicjatywy spotkały się z zaskakująco niewielkim oporem ze strony konserwatystów. Stało się i już. Później była bardzo postępowa ustawa o tożsamości płciowej, która znacznie uprościła procedurę urzędowej zmiany płci. Tutaj też nie było polityków prawicy, którzy mówiliby w telewizji: „No ale jak to, mężczyzna może teraz stać się z dnia na dzień kobietą?”.
Nie mieli nic przeciwko?
Ich milczenie było wręcz zaskakujące i wydaje mi się, że było po prostu efektem szoku. Mobilizacja kobiet nie zaczęła się natomiast od tematu aborcji, tylko przemocy. Nastąpił rodzaj masowego olśnienia: kobiety giną z rąk mężczyzn nie w trakcie napadu czy włamania, tylko z powodu zazdrości, zaborczości, poczucia bezkarności czy przekonania, że ci ostatni mają po prostu do tego prawo. Przez wiele lat mówiono przecież o „zbrodni w afekcie”, sugerując, że ktoś tu kogoś po prostu za bardzo kochał.
Rewolucja zaczęła się więc od manifestacji pod hasłem Ni Una Menos (Ani Jednej Mniej). Był to rodzaj masowego wybuchu gniewu, ale zorganizowanego. Protestujące kobiety domagały się większej ochrony i poważniejszego traktowania ofiar przemocy. Protesty poprzedziło kilka głośnych zabójstw znanych kobiet albo partnerek znanych mężczyzn, ważne było też to, że w walkę angażowali się ich krewni. Trudno mi jednak wytłumaczyć, jak doszło do tego, że to postulat legalnej aborcji wysunął się nagle na pierwszy plan. Ta walka ma akurat długą historię w Argentynie, ja sama pamiętam manifestacje sprzed lat, na których było może 20–30 osób. W ostatnich latach doszło jednak do politycznej zmiany: wiele z protestujących kobiet weszło do parlamentu i to stamtąd, z wewnątrz, doprowadziły do głosowania nad liberalizacją przepisów.
Za pierwszym razem, w 2018 r., ustawa przepadła.
Stało się tak przede wszystkim z powodu konserwatywnych głosów z bardziej tradycyjnych regionów. Ale zmiany nie dało się już powstrzymać. Mobilizacja prawicy nie była zresztą imponująca. Było trochę ludzi na ulicach, odbyła się manifestacja z gigantycznych rozmiarów bobasem, ale nie udało im się dotrzeć z antyaborcyjnym przekazem do społeczeństwa. Mobilizacja na rzecz prawa do aborcji była z kolei oddolna i masowa, a co najważniejsze: utrzymująca się w czasie. To nie były tylko wściekłe kobiety, znalazły się wśród nich również takie, które miały pomysł, jak zinstytucjonalizować ruch i jego postulaty. Możesz podpalić w furii całe miasto, ale jeśli nie dojdzie do głosowania nad ustawą, wszystko zostanie tak, jak było.
W ciągu dekady zmieniło się więc wszystko, wszystko, jeśli chodzi o prawa mniejszości i prawa reprodukcyjne. Staliśmy się najbardziej liberalnym krajem Ameryki Łacińskiej i to bez wielkiego cierpienia. Nie mam tu na myśli cierpienia ofiar, którego nie neguję, ale nie doszło u nas do napadów z bronią na kliniki aborcyjne jak w USA. Dlaczego argentyńska prawica nie jest w tej sprawie tak zaciekła jak ta europejska? Nie wiem.
W Polsce znaczenie ma na pewno rola Kościoła katolickiego i jego zaangażowanie polityczne.
My mamy przecież papieża!
Tak, ale dość liberalnego, przynajmniej jak na papieża.
W dniu, kiedy przegłosowano w Argentynie legalizację aborcji, napisał tweeta, bardzo metaforycznego, w rodzaju: „Każde życie jest święte i trzeba je szanować”. Było to tak ogólne sformułowanie, że równie dobrze mógł mieć na myśli słonie zagrożone wyginięciem. Myślałam, że papież Franciszek zareaguje bardziej zdecydowanie, w końcu to jego kraj i porażka polityczna Kościoła. On tak tego najwyraźniej nie odebrał, przynajmniej publicznie.
Największym religijnym zagrożeniem dla praw człowieka w Ameryce Łacińskiej nie jest dziś jednak Kościół katolicki, ale kościoły ewangelickie. Poziom fanatyzmu jest tam dużo wyższy, mają w sobie coś naprawdę radykalnego, prawdziwą misję zmieniania społeczeństwa. Budzą lęk, bo udało im się przejąć rząd dusz w najbardziej dynamicznym kraju Ameryki Łacińskiej, jakim jest Brazylia. Zwycięstwo Bolsonaro było przecież możliwe w dużej mierze właśnie dzięki ich poparciu. Przed pandemią byłam na festiwalu literackim w Brazylii i we wszystkich miasteczkach, małych i biednych, przez które przejeżdżałam po drodze, widziałam trzy, cztery kościoły ewangelickie.
To rzeczywiście wiele tłumaczy.
Jeśli coś takiego widać na drodze między São Paulo a Rio de Janeiro, to nie chcę sobie nawet wyobrażać, co dzieje się w interiorze. W żadnym wypadku nie powiedziałabym o latynoskim Kościele katolickim, że jest progresywną instytucją, ale w kwestiach socjalnych robi sporo dobrego. Mieszkam trzy przystanki metra od villa miseria (argentyńskie określenie na dzielnicę biedy – przyp. A.L.). Regularnie widywałam przyszłego papieża w metrze, kiedy zmierzał w tamtym kierunku i to gdy był już biskupem. Istnieje więc cała kościelna tradycja, z której wywodzi się obecny papież: dogmatyczna i przeciwna liberalizacji praw, ale nieszczególnie wojująca, bo skupiona przede wszystkim na pracy społecznej.
Nasz Kościół jest stary i podporządkowany. Potrzebuje państwa, bo jest przez nie finansowany. Sprzeciwianie się polityce rządu nie jest więc dobrym pomysłem. Mogłoby mu się przecież przydarzyć to, co w Meksyku, gdzie państwo zupełnie odcięło się od religijnych instytucji.
***
Mariana Enríquez :
Urodzona w Buenos Aires w 1973 r., uznawana jest dziś za jedną z najważniejszych pisarek latynoskich. Autorka kilku powieści, zbiorów opowiadań (po polsku ukazał się zbiór To, co utraciłyśmy w ogniu, tłum. Marta Jordan) i książek non-fiction. Jest redaktorką działu kultury w argentyńskim dzienniku „Página/12”. W 2021 r. znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera za zbiór opowiadań The Dangers of Smoking in Bed.
Jej powieść Nasza część nocy (tłum. Marta Jordan i Katarzyna Okrasko) zdobyła jedną z najważniejszych nagród literackich w świecie hiszpańskojęzycznej literatury, Premio Herralde de Novela. W Polsce ukazała się w maju 2021 r. nakładem wydawnictwa Echa.