Pixação [wym. piszasą] to ostatnia, jeszcze nieskomercjalizowana dziedzina sztuki ulicznej, napędzana gniewem brazylijskich nierówności społecznych. Ale świat sztuki podjął już pierwsze próby, by ją trochę ugłaskać.
Wieczór w São Paulo, kilkunastopiętrowy nowoczesny budynek mieszkalny w dobrej dzielnicy – jeszcze czysty, jeszcze bez żadnych napisów. Trójka młodych chłopaków próbuje się na niego wspinać bez żadnych zabezpieczeń. Idzie im doskonale – rynna, balkon, jeden podsadza drugiego. Następnie koledzy wciągają tego, który został na niższym piętrze. W krótkim czasie pokonują balkon po balkonie, w końcu dostają się na najwyższe kondygnacje. Po chwili wyjmują spraye i smarują wielkie, czarne znaki przypominające celtyckie runy. Na ulicy zbiera się mały tłum, szybko przyjeżdża policja – to jedna z wielu spektakularnych scen filmowego dokumentu Pixo (2009), który przedstawia najbardziej radykalną odmianę miejscowej sztuki ulicznej zwanej pixação, gdzie tworzenie i wandalizm są organiczne i nierozłączne. Sami pixadores (tak o sobie mówią) uważają się za artystów. Policja, lokalne władze i większość mieszkańców traktują ich jak opętanych adrenaliną wandali. I jedna, i druga strona ma absolutną rację.
„Pixação to po prostu wejście biednych dzieciaków do przestrzeni bogatych, zostawienie w niej swojego śladu i zaznaczenie obecności. Traktują to trochę jak zdobywanie zamków. Co akurat nie jest przesadą, bo w Brazylii budynki zamieszkane przez bogatych zawsze są dobrze zabezpieczone, mają ochronę na klatce oraz monitoring” – mówi Mariusz Waras, znany lepiej jako M-City, jeden z najpopularniejszych na świecie polskich artystów tworzących wielkoformatowe prace w przestrzeni publicznej. W 2007 r.pojechał on na festiwal murali do São Paulo. Na jednej z pofestiwalowych imprez poznał chłopaka mającego polskie korzenie. Następnego dnia umówili się na wspólne malowanie w jednej z faveli, poszli tam z przewodnikiem i lokalną ekipą, zajmującą się także pixação. Ludzi, którzy mu towarzyszyli, postrzegał raczej jako chuliganów i zadymiarzy, choć swoją działalność motywowali także kontekstem rasowym i politycznym.
„Moim zdaniem w pixação chodzi przede wszystkim o adrenalinę. Choć niewątpliwie ci goście pochodzą z niższych klas społecznych, z biedy. Po co bogaty dzieciak miałby wspinać się po budynkach i ryzykować życie? Mogliby przecież robić graffiti albo street art, do którego ludzie w Brazylii są przychylnie nastawieni” – podsumowuje M-City.
Władze São Paulo przez kilka lat prowadziły nawet akcję, której przekaz można by sprowadzić do sloganu: „Rób graffiti, a nie pixação”, ale niewiele to dało, pixadores nie cierpią bowiem klasycznego amerykańskiego graffiti opartego na kolorowych literach, nienawidzą także wielkoformatowych murali. Jedno i drugie uważają za komercję dla bogatych i turystów. Pod pewnymi względami się nie mylą, bo festiwale murali na całym świecie często są wykorzystywane jako metoda pozorowanej rewitalizacji miast, maskując w ten sposób problemy społeczne i lata urbanistycznych zaniedbań. A pixadores maskować niczego nie mają zamiaru. Co więcej, zjawisko raczej się rozwija i rozszerza, niż zanika. Jeszcze dekadę temu było przede wszystkim lokalną specyfiką São Paulo, dziś coraz częściej pixação widać na ulicach innych brazylijskich aglomeracji, przede wszystkim w Rio de Janeiro. W zależności od miasta stylistyka napisów jest trochę inna, litery mają odmienne kształty.
Czarne na białym
Badacze i sami twórcy szukają korzeni pixação w latach 60., w zwykłych, czytelnych dla każdego politycznych napisach na murach. Gdy w São Paulo następuje urbanistyczny i budowalny boom, różnice w jakości życia różnych klas społecznych zaczynają się zaostrzać. Wyższe fundują sobie zadbane przestrzenie publiczne i wysokie apartamentowce, a życie w favelach się pogarsza. Część z nich jest wyburzana pod deweloperkę.
Napisy na murach ewoluują. W latach 80. młodzi mieszkańcy São Paulo fascynują się punkową i heavymetalową estetyką, szczególnie typografią nawiązującą do runicznego pisma. Napisy polityczne stopniowo zmieniają się w quasiruniczny kod, czytelny tylko dla innych gangów pixadores, którzy postanawiają, że mimo kamer, ochrony i wysokich płotów nie odpuszczą bogatym klasom społecznym.
Pixação staje się zakodowanym, ale też skonwencjonalizowanym i zhierarchizowanym zjawiskiem z własnymi zasadami. Pierwsza zasada mówi o tym, że – w odróżnieniu od graffiti i street artu – pixadores nie bawią się w kolorowanki: stosują jedną barwę, najczęściej czarną. Druga zasada – zero estetyzowania. Litery mają być mocne, ostre, runiczne i agresywne. Trzecia i chyba najważniejsza reguła – nie ma czegoś takiego jak legalne pixação.
W świecie miejskich wandali tworzy się także ścisła hierarchia wynikająca z tego, gdzie się maluje. Najwięcej szacunku zyskują ci, którzy obsmarowują budynki w centrum – im wyższe, im bardziej chronione czy znane, tym lepiej. Szczególnie w cenie są apartamentowce, bo o wiele łatwiej można zostać wypatrzonym przez mieszkańców czy ochronę.
„Nawet lepiej, jak to jest budynek mieszkalny. Do biura ludzie przychodzą, a później z niego wychodzą” – komentuje poczynania swoich kolegów jeden z bohaterów filmu Pixo.
Wizualne skażenie
Zabytki, rzeźby, dzieła sztuki nie mają taryfy ulgowej. To wszystko są przecież obiekty stworzone dla zamożnych Brazylijczyków. Jeśli ktoś potrafi się wdrapać naprawdę wysoko i ryzykuje życie – jego napisy są bardziej widoczne, to największa chwała dla twórcy. A chwała dla chłopaka z faveli to często jedyny kapitał, jaki posiada, czasem cenniejszy od życia.
Władze São Paulo traktują ich jak wroga publicznego numer jeden. Istnieją nawet specjalne jednostki do usuwania napisów określanych mianem „wizualnego skażenia”. Czyściciele mają pełne ręce roboty, bo ryzykantów nie brakuje. Marcio Siwo, jeden z niewielu badaczy zjawiska, na początku 2016 r. na łamach brytyjskiego „Guardiana” szacował, że w samym São Paulo działa około 5 tys. aktywnych pixadores, chociaż kontuzje, pobicia, a nierzadko i śmierć są wpisane w pixação. Tym bardziej że zamożniejsze nieruchomości w Brazylii są o wiele lepiej strzeżone niż w Polsce.
„Prócz środków takich jak u nas, czyli monitoringu i ochrony, stosuje się także druty pod wysokim napięciem. Do tego bramy wejściowe bywają naprawdę potężne, masywne i doskonale zabezpieczone. Nie da się ich ot tak sforsować” – mówi Artur Domosławski, reporter specjalizujący się w krajach Ameryki Południowej.
Dlatego przypadki porażenia prądem i śmiertelne upadki z wysokości to codzienność pixadores, na dole zaś czeka na nich policja, która nie będzie się z nimi patyczkować. Niekiedy kończy się na areszcie, czasem na pobiciu, a także pomalowaniu głowy i ciała delikwenta jego własną farbą. To już nowa tradycja, do której przywykły obie strony. Ale bywa, że policjantom puszczają nerwy i kończy się to tragedią: latem 2014 r. dwóch pixadores – Alex Dalla Vecchia Costa i Ailton dos Santos – zostało zastrzelonych, gdy wspinali się na 19-piętrowy apartamentowiec. Wzięto ich za uzbrojonych włamywaczy, choć władze nie były w stanie przedstawić na to żadnego dowodu.
Przyciąć pazury tygrysowi
Dwa głośne filmy dokumentalne o brazylijskich writerach – Pixo (2009) oraz Pixadores (2014) – sprawiły, że zjawisko stało się nie tylko tematem badań i debat, lecz także nowym polem eksploatacji przez rynek sztuki. Obie produkcje to historie o nonkonformistycznych idealistach, straceńcach. Walczą w imieniu biednych Brazylijczyków, którzy dla władz są niewidzialni, nie cofają się przed niczym i demolują miasto w imię walki klasowej – politycznie i społecznie są bardzo świadomi, a także niezwykle solidarni.
„Nigdy nie zajmowałem się pixadores, ale widzę tu daleką analogię z gangami, które kilka dekad temu zyskiwały świadomość polityczną. W latach 70. w tych samych więzieniach siedzieli więźniowie polityczni – rewolucjoniści, miejscy partyzanci, traktowani przez dyktaturę jak zwykli kryminaliści, oraz ludzie ze świata występku z nizin społecznych. Polityczni uczyli owych ludzi ze slumsów organizacji, skuteczności akcji zbrojnych, np. napadania na banki, i uświadamiali ich ideologicznie. Jeden z największych gangów z Rio de Janeiro do dziś nosi nazwę Comando Vermelho, tzn. Czerwone Komando. Działalność przestępcza miewała w Brazylii komponent ideologiczny – walkę z niesprawiedliwym systemem, choć dziś to już raczej stara dekoracja w zupełnie nowym spektaklu przemocy” – mówi Artur Domosławski.
W filmach pixadores to romantycy niczym Don Kichot, bezskutecznie krzyczący swoimi napisami: „Tu jesteśmy”. Jak art world miałby nie pokochać takich ludzi? Ale jeszcze kilka lat temu o jakimkolwiek dialogu z art worldem pixadores nie chcieli w ogóle słyszeć. Uważali, że to oni tworzą prawdziwą sztukę, a obieg galeryjny jest tylko żenującą komercją robioną dla establishmentu. Należy z nią walczyć, w szczególności ze „zdrajcami” ulicy, czyli lokalnymi artystami z nurtu streetartowego i muralowego, który bardzo szybko został wchłonięty przez galeryjny światek i zaczął zarabiać niemałe pieniądze.
Najbardziej widocznym tego przykładem jest pochodzący właśnie z São Paulo duet Os Gemeos, który brał udział w głośnej wystawie street artu w Tate Modern (2008) będącej trampoliną do kolejnych komercyjnych sukcesów. Dlatego z punktu widzenia zbuntowanych mieszkańców faveli atak na Biennalle sztuki w São Paulo i wysmarowanie czyściutkich korytarzy pięknego budynku (zaprojektowanego przez samego Niemeyera, czyli Pavilhão Ciccillo Matarazzo) wydawało się całkiem naturalnym działaniem. Podobnie jak najazd w tym samym 2008 r. na prywatną Galeria Choque Cultural, gdzie doszło do zamalowania ścian i zniszczenia prac artystów związanych ze street artem. Pixadores zostawili także swoje ulotki z manifestem przeciwko komercjalizacji sztuki ulicy.
Po sukcesie filmu Pixo Artur Żmijewski, kurator Berlinale, zaprosił do stolicy Niemiec występujący w dokumencie gang Cripta Djana (nazywa się Djan Ivson da Silva, ale powszechnie jest znany jako Cripta Djan). Jednak panowie się nie dogadali. Pixadores nie zamierzali malować tam, gdzie chcieli organizatorzy, tylko wszędzie, najchętniej po najlepiej widocznych, zabytkowych budynkach Berlina. Żmijewski ściął się z Cripta Djanem, panowie oblali się wodą i farbą. Incydent zarejestrowała kamera. Widać to dobrze we fragmencie dokumentu Pixadores.
Jednak czasy się zmieniają, a młodzi buntownicy w końcu chcą mieć z czego żyć. Dlatego Cripta Djan w 2016 r. zgodził się przyjechać do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie Yale University na debatę poświęconą pixação, a w nowojorskiej galerii Exhibit C pokazał swoje prace na papierze. Już wcześniej zaczął także malować na płótnie i z powodzeniem sprzedawać swoje prace. „The Art Newspaper” informuje, że dziś chodzą po około 2000 dolarów za sztukę. Proces przycinania pazurów brazylijskim młodym gniewnym właśnie się rozpoczął. Czy teraz Djan spotka się z ostracyzmem w swoim środowisku, a pixação trafi na dobre do świata sztuki?
„Należałoby raczej postawić pytanie, czy to możliwe, żeby pixação do galerii nie trafiło – mówi Cezary Hunkiewicz, który w Lublinie prowadzi Brain Damage Gallery poświęconą graffiti. – Bunt zawsze doskonale się sprzedawał. A pixação to ostatni bastion prawdziwej, nieskomercjalizowanej sztuki ulicznej, czego nie można dziś powiedzieć o street arcie i graffiti. Oczywiście nie da się przenieść pixação, podobnie jak street artu, do galerii, ale można zrobić prace, które oddają energię z ulicy i jej ducha”.
W podobny sposób swoje prace na papierze tłumaczy Djan, uściślając, że prawdziwe znaki pixo są tylko na fasadach budynków. Pytanie, czy tak samo rozumieją to jego koledzy z ulicy. I czy gdy przyjdą na jego wystawę, zrobią to po to, by ją podziwiać czy jednak zdemolować.