Ze znaczkiem na płaszczyku Ze znaczkiem na płaszczyku
i
Listonosz z dzieckiem w worku pocztowym, fotograf nieznany, ca. 1900/Flickr
Opowieści

Ze znaczkiem na płaszczyku

Jakub Mejer
Czyta się 5 minut

Niedużo ponad 100 lat temu amerykańska poczta doszła do wniosku, że nie można przesyłać dzieci paczkami. Nawet do ukochanej babci…

„Dzieci z pewnością nie można zaliczyć do kategorii niegroźnych żywych zwierząt niepotrzebujących wody i pożywienia w trakcie transportu” – stwierdził ponad 100 lat temu, 12 czerwca 1920 r., wicenaczelnik amerykańskiej poczty John C. Koons, a dwa dni później tę wypowiedź powtórzyły dzienniki w całym kraju. Jego słowa były odpowiedzią na pytanie, jakie pojawiło się przy okazji dwóch prób wysyłki dzieci za pomocą paczek pocztowych.

Dziś nawet rozważanie takich pomysłów wydaje się absurdalne, ale na początku XX w. – gdy dopiero powstawało zarówno to, co nazywamy we współczesnym rozumieniu prawami dziecka, jak i usługi kurierskie, mało kto myślał o takim sposobie transportu w kategoriach szaleństwa. A amerykańskie media uwielbiały rozpisywać się o dzieciach wysyłanych jako paczki.

Chociaż pierwsze regulacje dotyczące tego, czego nie można robić dzieciom, zaczęły powstawać w XIX w., to jeszcze w 1910 r. dwa miliony Amerykanów, którzy nie ukończyli 15 roku życia, pracowało długie godziny, na przykład rolując cygara, puszkując tuńczyki czy wydobywając węgiel. W Stanach na poziomie federalnym pracy dzieci zakazano dopiero w 1938 r. W pierwszej sprawie dotyczącej znęcania się nad dziećmi, gdy przybrani rodzice ośmioletniej Mary Ellen Wilson nie pozwalali jej wychodzić z domu za dnia i regularnie bili, dziewczynkę reprezentowało… Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt. Pierwsze poważniejsze prace nad systemową opieką dzieci zaczęły się w USA dopiero na początku drugiej dekady ubiegłego wieku.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Listonosz z dzieckiem w worku pocztowym, fotograf nieznany, ca. 1900/Flickr
zdjęcie: Listonosz z dzieckiem w worku pocztowym, fotograf nieznany, ca. 1900/Flickr

Historia pocztownictwa sięga tam natomiast jeszcze czasów kolonialnych, kiedy w 1775 r. (rok przed ogłoszeniem niepodległości) powołano pierwszego naczelnika poczty. Maksymalna waga przesyłki wynosiła jednak niecałe dwa kilogramy, co znacznie ograniczało rozmiar paczki. W 1913 r. amerykańskie poczty zaczęły przyjmować większe przesyłki. „Pierwsze kilka lat był bałagan, placówki różnie interpretowały przepisy dotyczące paczek” – tłumaczyła telewizji History Nancy Pope, kurator w Narodowym Muzeum Poczty w Waszyngtonie. Usługa była dużo tańsza niż wszystkie inne możliwości transportu, więc Amerykanie zaczęli nadawać paczki pocztowe na potęgę: rolnicy transportowali tak warzywa i jajka na targ, ktoś próbował wysłać psa, ktoś inny węża, jedna z firm wpadła na pomysł przesłania dwóch ton cięgieł w formie dziesięciokilogramowych paczek – było to znacznie tańsze niż wynajęcie pociągu.

Do podobnego wniosku doszło też małżeństwo Beaglów z Glen Este w stanie Ohio, które już kilkanaście dni po wprowadzeniu paczek, w połowie stycznia 1913 r. postanowiło wysłać do mieszkającej niecałe 10 km dalej babci Louis ośmiomiesięcznego synka Jamesa. Zapłaciło za to 15 centów (tyle, co za pół kilo wieprzowych żeberek albo smalcu). Dziecko ledwo się zmieściło, ważyło zaledwie 100 g mniej niż pięciokilowy limit, a suma boków przesyłki wyniosła 183 cm – czyli dokładnie tyle, ile limit. Na wszelki wypadek rodzice ubezpieczyli „przesyłkę” na 50 dolarów. Amerykańska prasa informowała, że listonosz Vernon O. Lytle „jest pierwszym, który zaakceptował i dostarczył żywe dziecko zgodnie z nowymi zasadami paczek”. Niedługo później, pod koniec miesiąca, na podobny pomysł wpadło małżeństwo Savisów w Pensylwanii, które za przesłanie córki zapłaciło 45 centów.

Z tamtych czasów zachowały się przynajmniej trzy pozowane zdjęcia listonoszów z dziećmi strojącymi minki i wystającymi z ich toreb. Jedna z takich fotografii stała się wręcz symbolem Narodowego Muzeum Poczty. W rzeczywistości dzieci najprawdopodobniej nie podróżowały jednak w ten sposób – np. pięcioletnia Charlotte May Pierstorff, która w 1914 r. została „wysłana” w 120-kilometrową drogę do babci, miała znaczki za 53 centy przyczepione do płaszczyka, a podróż pociągiem kolejowym odbyła się w towarzystwie pracującego dla poczty kuzyna.

Koszt znaczka pocztowego był dużo niższy niż biletu kolejowego. Według legendy Maya przy wycenie paczki została zakwalifikowana jako kurczątko, jednak jest to mało prawdopodobne: kur nie można było wysyłać pocztą aż do 1918 r. „Wszystko zaczęło się, gdy mama i tata obiecali, że będę mogła zostać u babci Mary, która mieszkała miliony mil stąd, za górami Idaho. Lecz gdy zapytałam mamy kiedy, ona pokiwała głową i westchnęła. Spytałam więc taty. »Nie mamy pieniędzy. Bilet kosztuje półtora dolara, to cały dzień pracy. Może za rok« – odpowiedział”. Tak wyobrażał to sobie Michael O. Tunnell, który o całym zdarzeniu napisał książkę z obrazkami dla dzieci Mailing May.

Charlotte May Pierstorff/Wikimedia Commons
zdjęcie: Charlotte May Pierstorff, fotograf nieznany, Wikimedia Commons

Po historii z Charlotte naczelnik poczty Albert S. Burleson oficjalnie zakazał listonoszom przyjmowania dzieci jako paczek. Lokalne oddziały jednak niewiele sobie z tego robiły. W Maryland sześciokilogramowe dziecko przespało całą 20-kilometrową podróż do babci. Inna, mieszkająca w Oklahomie babcia wysłała do oddalonej o ponad 300 km ciotki w Kansas dwulatka ze znaczkiem zawieszonym na szyi. Najdłuższa taka podróż, jaką opisali historycy, odbyła się w 1915 r., kiedy sześcioletnia Edna Neff pokonała prawie 1200 km od mieszkającej na Florydzie matki do ojca w Wirginii. Ponoć ledwo zmieściła się w ówczesnym 23-kilogramowym limicie. Za podróż zapłacono jednak tylko 15 centów.

Chociaż oficjalny zakaz wszedł w 1920 r., to ostatnim odnotowanym przez media przypadkiem była trzyletnia Maude Smith, która w 1915 r. przebyła jako paczka ponad 40 km w drodze od dziadków do rodziców w stanie Kentucky. „»W Jackson wszystko się może zdarzyć«– powiedział podróżny, obserwując tłumy, jakie podążały za listonoszem Jamesem Haddixem jadącym wagonem pocztowym z dworca na pocztę. Pomiędzy jego kolanami, na stercie listów, siedziało dziecko, zajadając cukierki, które miało w torebce. W drugiej ręce miało wielkie, czerwone jabłko, uśmiechało się na widok machających i wołających ludzi. Ubrane było w różową sukienkę, na której jednym z rogów była przyszyta kartka z adresem na jednej stronie i znaczkami za 33 centy z drugiej” – relacjonowała lokalna prasa. Mniej zadowoleni byli pracownicy poczty: jeden z nich przypiął do sukienki dziecka list o treści: „Wątpię w legalność przesyłki, ale została przyjęta do pociągu i muszę ją dostarczyć”. Poczmistrz placówki, która przyjęła paczkę, musiał się natomiast tłumaczyć aż stanowemu naczelnikowi w Cincinnati. Brak wzmianek o kolejnych przesyłkach mógł być efektem tego śledztwa, ale wcale nie oznacza, że ich nie było – o czym może świadczyć chociażby fakt, że zarządzenie z 1920 r. było efektem wątpliwości w tej sprawie.

Jak zauważa dziennik „Washington Post”, na kolejną ludzką przesyłkę amerykańska poczta musiała czekać aż ponad pół wieku. W 1980 r. podczas rozładowywania poczty lotniczej tragarze przez przypadek przewrócili futerał na instrumenty… z którego wysunęła się noga mężczyzny. William F. DeLucia tłumaczył, że chciał sprawdzić, czy da się dolecieć niezauważonym z Los Angeles do Atlanty, miał ze sobą nawet zestaw tlenowy. W rzeczywistości okazało się, że jest pomysłowym złodziejem, który w trakcie lotu wyszedł z futerału i przepakował do nadanych przez siebie pustych bagaży rzadkie monety, narkotyki, złoto i biżuterię o łącznej wartości 350 tys. dolarów znalezione w innych torbach. Ale to już zupełnie inna historia i nie ma nic wspólnego z dziećmi wysyłanymi do babci jako przesyłka pocztowa.

Czytaj również:

Dzika i fantastyczna przestrzeń Dzika i fantastyczna przestrzeń
Przemyślenia

Dzika i fantastyczna przestrzeń

Paulina Małochleb

Dzieci to nie zabawki ani nie projekt, ani nie dopełnienie naszego życia. Dzieci to żywe, myślące istotny, zupełnie od nas niezależne – ze swoimi emocjami, problemami, własnym spojrzeniem na świat.

Chcemy im zapewnić szczęście, ale boimy się pomóc w myśleniu, chcemy dać im bezpieczeństwo, ale boimy się dać im samodzielność. Chcemy, żeby nas słuchały, ale oczekujemy też, żeby umiały mówić „nie”. Wychowujemy je najczęściej zgodnie z rolami społecznymi – a te w Polsce nie spełniają już swoich funkcji.

Czytaj dalej