Zeszyt z rysunkami Berty Grünberg Zeszyt z rysunkami Berty Grünberg
i
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
Doznania

Zeszyt z rysunkami Berty Grünberg

Zbigniew Libera
Czyta się 10 minut

Krakowskie Muzeum Narodowe ma w swoich zbiorach oprócz częściej lub rzadziej pokazywanych obrazów, rzeźb, rysunków i grafik także takie, których nie pokazuje się nigdy. Przypuszczam, że trochę nie wiadomo, jak te rzeczy wystawiać, ale brakuje też inicjatywy, która stworzyłaby odpowiedni pretekst do ich prezentacji. Przykładem niech będzie zeszyt z rysunkami Berty Grünberg.

Mogę o nim opowiedzieć, bo dzięki uprzejmości dyrekcji oraz kuratorów, korzystając ze specjalnych praw, miałem okazję go przeglądać (własnoręcznie, w rękawiczkach).

Oto zatem zeszyt w twardej, czarnej oprawie, w górnym lewym rogu przyklejona kartka z napisem „Berta Grünberg”. Format zbliżony do A4, jednak trochę mniejszy, około 80 kartek. Typowy uczniowski zeszyt z lat 30. XX w. Na wewnętrznej stronie okładki autorka umieściła bardziej konkretną informację: „Kraków 1936”.

zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko

 

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko

 

zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko

 

zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko

 

zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko

 

zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko
zdjęcie: kadr z nagrania Aleksandry Panisko

„Noszenie się z grubymi szkicownikami było w tamtych czasach modą na Akademii – pisał już w latach 50. Kornel Filipowicz – było jakąś specjalną formą protestu, było konieczną potrzebą, wynikającą z postawy wobec świata”. Od początku lat 30. na krakowskiej ASP istniało środowisko młodych malarzy i rzeźbiarzy, których łączyła pasja do tworzenia sztuki oraz radykalna postawa społeczna. Z tego środowiska wyłoniła się ostatecznie w 1932 r. Grupa Krakowska.

Żaden spośród artystów Grupy Krakowskiej nie pochodził z Krakowa! Henryk Wiciński uciekł bez matury od matki z Łodzi, aby zostać najlepszym studentem Xawerego Dunikowskiego. Świetny rysownik i aktywista Leopold Lewicki przyjechał spod Tarnopola na Podolu, Stanisław Osostowicz – z samego Tarnopola, polityczny lider Grupy Jonasz Stern pochodził z Kałusza koło Stanisławowa (dzisiejszy Iwano-Frankiwsk), Aleksander Winnicki urodził się zaś w okolicach Drohobycza. Co prawda Maria Jaremianka mieszkała w dużym domu na Woli Justowskiej w Krakowie, ale jej rodzina zaledwie kilka lat wcześniej przeniosła się tutaj ze Starego Sambora. Sasza Blonder urodził się w Czortkowie koło Tarnopola. Wreszcie, nierozłączna z nim Berta Grünberg, znana w środowisku jako Grünberżanka, urodziła się w Gródku Jagiellońskim, 29 km na zachód od Lwowa.

Wszyscy oni należeli do młodzieżowej sekcji KPP i nosili ze sobą zeszyty szkicowniki. Bywało, że rekwirowała je policja, aby przedstawić później jako sądowy dowód na „działalność komunistyczną”. Tak jak w sprawie Leopolda Lewickiego z 18 czerwca 1932 r., kiedy to podczas rewizji w jego mieszkaniu w gmachu PKO przy ulicy Zyblikiewicza 5 znaleziono bruliony autorstwa Jonasza Sterna i Aleksandra Winnickiego z rysunkami i zapiskami „podejrzanej treści”. Wśród nich szczególną uwagę zwracały rysunki z demonstracji ulicznych Winnickiego, referat Sterna zaczynający się od słów: „Rewolucja październikowa dała masom najdalej idące możliwości…” oraz notatki „O sztuce w dzisiejszej Rosji Sowieckiej” i „O pochodzeniu religii”.

Aresztowano sześć osób, które po kilku dniach wypuszczono. Nie zawsze kończyło się tak łatwo jak tym razem. Stern, Wiciński i Lewicki wielokrotnie odsiadywali miesięczne lub kilkumiesięczne wyroki, co Henryk Wiciński przypłacił zdrowiem, zmuszony kilka lat później zamienić miejsce odosobnienia z więzienia na sanatorium przeciwgruźlicze.

Na kartkach zeszytu szkicownika Berty Grünberg, przynajmniej na jego początku, przeważają jednak martwe natury. W kolorze oraz monochromatyczne, ołówkowe. Zarysowane i pomalowane są tylko prawe strony zeszytu. Na kolejnych kartkach martwe natury stają się coraz bardziej abstrakcyjne. Ustawione na stole dzbanki, sosjerki, filiżanki, cała porcelana powoli, z rysunku na rysunek zamienia się w jakiś kosmiczny krajobraz, futurystyczną architekturę albo po prostu kompozycje abstrakcyjne. Przyglądałem się także kilku zeszytom „człowieka naszych czasów”, jak zwykł nazywać Wicińskiego prof. Dunikowski, co upoważnia mnie, jak sądzę, do stwierdzenia, że niekiedy rysunki te Berta traktowała tak jak Wiciński: po rzeźbiarsku.

Dalej kończą się martwe natury, a pojawiają się postacie w pomieszczeniach lub zaobserwowane sceny uliczne, np. para – pan z parasolem i pani z pieskiem, albo scena plażowa z leżącym niczym trup mężczyzną na pierwszym planie. Głowa dziewczynki z parasolem, znowu martwe natury, tym razem z owocami, jakaś postać siedząca przy stole z martwą naturą, wprawki kreską w stylu Lewickiego itd., itp. aż do końca, gdzie pojawiają się rysunki przedstawiające malującego przy sztalugach Saszę Blondera w charakterystycznym berecie i fartuchu, z pędzlem w dłoni, stojącego na podłodze z desek, w tle okno z parapetem i butelką.

Berta i Sasza stanowili nierozłączną parę od 1932 r., kiedy oboje rozpoczęli studia w krakowskiej ASP, w pracowni Władysława Jarockiego. Zawsze widziano ich razem (plus zeszyty szkicowniki). Berta, a właściwie Blima Grünberg, urodziła się w roku 1912. Jej ojciec był zaczytanym w pismach tzw. mąd­rym rebe. „Ale odczytywał te święte księgi po swojemu, nie tak, jak było przyjęte – relacjonowała koleżanka Blimy Erna Rosenstein. – Był trochę heretykiem. Ojciec cały czas pisał jakąś książkę, w której wykładał swoje racje. W rodzinie było tak, że robiło się wszystko, aby ojciec mógł pisać swoją książkę. Tak dalece, że brat Grünberżanki wyjechał do Ameryki, gdzie został śpiewakiem filmowym w Hollywood i przysyłał pieniądze, ale na nic innego, tylko na tę książkę”.

Blima-Berta po zakończeniu nauki w krakowskiej ASP studiowała w Warszawie – w latach 1935–1937. Brała udział w dwóch z trzech wystaw Grupy Krakowskiej: we Lwowie w 1933 r. oraz w Liceum Krzemienieckim w 1934 r. Sasza zaś, a właściwie Szaje Blonder, urodził się w roku 1909 na tzw. Kresach Wschodnich. „Ten syn biednego sklepikarza z Czortkowa miał niebieskie oczy, jasne włosy i twarz podobną do twarzy wiejskiego pastucha – napisał o nim Kornel Filipowicz. – Sasza otwiera szkicownik i rysuje, robi to wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie: w poczekalni kolejowej, na Plantach, na koncercie, w kawiarni”. To właśnie Blonder pozostawi po sobie najwięcej zeszytów szkicowników.

To już wszystko, co dotyczy zeszytu szkicownika Berty Grünberg z 1936 r. Pozostaje jednak dokończyć opowieść. Nadszedł oto bowiem rok 1937, ostatni rok istnienia grupy. Po tym, jak aresztowano Jonasza Sterna – przed Domem Plastyków na ulicy Łobzowskiej, po czym spektakularnie wiedziono na długim łańcuchu, ku przestrodze młodych artystów przed budynkiem Akademii, w drodze na stację kolejową, skąd odjechał do obozu w Berezie Kartuskiej – grupa praktycznie przestała istnieć.

Właściwie już od roku 1935 Osostowicz przebywał we Lwowie, a od 1937 r. – w Warszawie, Lewicki w Czortkowie, Wiciński zaśprzez cały ten czas z krótkimi przerwami kurował się w Zakopanem. Uwięzienie Jonasza Sterna było tylko postawieniem kropki nad „i”. W tym samym roku Grünberżanka, Jaremianka i Blonder otrzymali stypendium wyjazdowe do Paryża. Towarzyszyła im Erna Rosenstein, z której relacji wiemy, że związek Blimy i Saszy już wówczas chylił się ku końcowi. Mimo to oboje postanowili osiedlić się we Francji. Do Krakowa wróciła samotnie Jaremianka.

Wybuchła wojna, Blima i Sasza się rozstali. On pojechał na południe Francji, gdzie zaangażował się w ruch oporu. W 1942 r. zmienił nazwisko na Andre Blondel i rok później ożenił się z Louise Bonfills,z którą wkrótce spłodził dwójkę dzieci. W międzyczasie objął posadę profesora w liceum w Carcassone. Znowu malował. Teraz podpisywał się już nowym nazwiskiem. W roku 1948 wraz z rodziną przeprowadził się do Paryża. To było miasto, o którym marzył od czasu, gdy był tu po raz pierwszy w roku 1926. Nowe mieszkanie pomalował artystycznie „à la Picasso”. Jego znajomym tak się to spodobało, że zamówili u niego wymalowanie także ich mieszkania. Znajdowało się ono na drugim piętrze kamienicy przy Rue du Seine 21. Blondel tak nieszczęśliwie ustawił drabinę, że wypadł przez okno i zabił się na miejscu.

Blima pozostała w Paryżu. „Miała tak niezwykły i tak fantazyjny sposób myślenia – opowiada Erna Rosenstein – że w czasach hitlerowskich uważała, iż jej obowiązkiem jako osoby wierzącej jest pójść jak najwyżej do władz niemieckich i przekonać ich, że tak postępować nie można, że trzeba iść sprawiedliwą drogą. […] Do Hitlera oczywiście nie dotarła, ale dostała się naprawdę wysoko. Niemcom się to nawet podobało, nawet z nią dyskutowali […]. Oni lubili takich mistyków. Do głowy im nie przychodziło, że ona jest Żydówką, bo jak Żydówka mogłaby się na coś takiego odważyć”.

Blima bardzo przeżyła rozstanie z Saszą. Według Erny Rosenstein: „wcześniej jeszcze należała do sekty Christian Science, ale po tym już zupełnie temu się poświęciła, i tak jest do dziś (połowa 1992 r. – przyp. Z.L.). Ta sekta jest bardzo popularna w Ameryce […]. Głoszą absolutny antymaterializm i mistycyzm”. Potwierdzeniem tej kondycji Blimy może być relacja Marii Jaremy, która przebywając w 1948 r. na stypendium w Paryżu, spotkała przypadkowo na ulicy Grünberżankę ubraną w – jak się wyraziła – „pokutny worek”.

Niestety, niewiele więcej wiemy o życiu Blimy Grünberg w Paryżu. Przypuszczać należy, że zagłębiła się w jakimś rodzaju życia duchowego, co praktycznie oznaczać może w tym przypadku przebywanie na terenie ośrodka Christian Science, pracę na rzecz wspólnoty i modlitwę czy też medytację. Założyć trzeba, że zmarła w pokoju. Wiadomo, że stało się to w roku 1993.

Czytaj również:

Spiralna Kolumna w Bernie Spiralna Kolumna w Bernie
i
zdjęcie: Maksym Kozlenko (CC BY-SA 4.0)
Doznania

Spiralna Kolumna w Bernie

Z cyklu „To lubię!”
Joanna Rajkowska

Kolumna Meret Oppenheim to jedna z najprzedziwniejszych rzeczy, jakie widziałam. Jest w niej wszystko, co dla mnie drogie.

W jakiś dla mnie samej niewytłumaczalny sposób jestem związana emocjonalnie ze Szwajcarią. Może dlatego, że we wczesnych latach 90., jako studentka, jeździłam tam często i oglądałam kolekcje we wszystkich zakątkach tego niewielkiego kraju. Przeżyłam tam pierwsze olśnienia młodej artystki. Podziwiałam (zimno) prace minimalistów i (ze wzruszeniem) – surrealistów i dadaistów. Rysowałam namiętnie horyzont, doliny i wzgórza czarną farbą drukarską, wcierając ją mocno w gruby papier. Krakowska Akademia Sztuk Pięknych, mimo mojej niesłabnącej fascynacji profesorem Nowosielskim, była potwornie nudnym miejscem. Szwajcaria nie była nudna wcale. Była dla mnie oknem na świat.

Czytaj dalej