Jeden z najbardziej szanowanych producentów hiphopowych i raper, który wystąpił kiedyś w koszulce Legii Warszawa, wracają z bardzo udaną płytą. Chętnie, bo naprawdę wysoko ocenia Jan Błaszczak.
Już od 15 lat fani hip-hopu czekają na następcę kultowego Madvillainy duetu Madlib & MF Doom. Mam jednak wrażenie, że ostatnio oczekują go z trochę mniejszym napięciem. A przynajmniej ja sam nieco rzadziej obgryzam paznokcie ze zniecierpliwienia. Wszystko za sprawą nowego duetu Madliba. Kooperacji na miarę współpracy z MF Doomem, choć przecież Freddie Gibbs to raper z innej muzycznej bajki czy raczej „komiksu”. Różni ich nie tylko wizerunek: ten pierwszy to schowany za maską nerd erudyta, drugi – oddany ulicy sobowtór 2Paca. Współpracowników Madliba dzielą także styl i sposób opowiadania: MF Doom pakuje w swoje wersy ogromne ilości rymów, często wewnętrznych. Podążając tym tropem, raper przykłada mniejszą wagę do znaczenia, logiki następujących po sobie wersów. Gibbs ma styl bardziej konwencjonalny. Jego przekaz jest prostszy, a flow ściślej podąża za melodią. Od miesiąca różnica pomiędzy raperami polega również na tym, że Gibbs na drugą płytę z Madlibem nie kazał nam czekać w nieskończoność.
Hip-hop bardzo się zmienił nie tylko od czasów Madvillainy, ale także Piñaty – pierwszej płyty z Gibbsem. Produkcje Madliba coraz wyraźniej trącą więc starą szkołą, co nie zmienia faktu, że kalifornijski artysta jest absolutnym mistrzem w swoim fachu. Jeśli ktokolwiek zarzuciłby mu, że brzmi jak zgrana płyta, to cóż – w jego przypadku taki przytyk jest w zasadzie komplementem. Naprawdę mało kto (jeśli ktokolwiek) potrafi z tych mniej lub bardziej zgranych płyt wyciąć takie sample i wpleść je z takim wyczuciem w autorskie kompozycje. Przy czym Madlib wciąż dystansuje peleton zakresem swoich dźwiękowych poszukiwań. Na Bandana obok tradycyjnych wycieczek w stronę funkowych czy soulowych archiwaliów pojawia się też chociażby wspaniały bollywoodzki akcent, przypominając producencki album Beat Konducta Vol 3–4.
Fakt, że duetowi z Gibbsem bliżej do hiphopowego centrum niż nagraniom z MF Doomem, nie oznacza, że raz wypuszczony przez Madliba bit doprowadzi nas bezpiecznie od początku do końca. Weźmy Fake Names, które wbija się w głowę ciepłym, minimalistycznym pulsem, by w okolicach połowy utworu wywrócić się na nice. Nie wywraca się Gibbs, który w swoim warsztacie łączy nienaganną dykcję i świetny słuch sprawiający, że odbiera się go jak weterana złotych lat 90., z elastycznością pozwalającą w mig reagować na kolejne pomysły Madliba.
Choć zajęcia z retoryki odbierał w getcie, Gibbs daje również powody, żeby wsłuchać się w jego teksty. Niezależnie od tego, czy poświęca je swojej trudnej biografii, rozgrywkom NBA, czy ogólniejszym komentarzom na temat sytuacji społeczno-politycznej. We Flat Tummy Tea rapuje na przykład: „Slave movies every year, yeah, the master gon' remind us”. Co mocno mnie zaintrygowało, bo jakoś nie wpadłem na to, że dla Afroamerykanów ten zalew filmów o tematyce niewolniczej niekoniecznie musi być komfortowy. Niezależnie od intencji twórców. Na Bandana pojawiają się również wersy, które trudno zrozumieć. Zwłaszcza ten w Palmolive, kiedy raper przestrzega przed szczepieniami. I jakkolwiek się z nim nie zgadzam, to podobnej podejrzliwości w społeczności afroamerykańskiej nie zamierzam oceniać. Dlaczego nie? Bo czytałem o Tuskegee. Pozostałe aspekty Bandany oceniam natomiast chętnie, bo naprawdę wysoko.