W byciu psychoczytelnikiem Stefana Zweiga doszedłem do ściany: przekłady polskie wszystkie przeczytane, nowe się nie kroją, nic mnie w życiu już nie czeka. Oryginału nie ruszę, bo jest to niemiecki oryginał. Nie że się brzydzę, tylko nie potrafię. I tu się okazuje, że po coś jednak chodzi się do szkoły. Po angielsku jest go więcej – może nie „niż po niemiecku”, więcej niż po polsku. Najbardziej walnięte Zweigi: o obłędzie Hölderlina, Kleista i Nietzschego, o prawie każdego do własnej herezji, o bezpieczeństwie i higienie duszy oraz o Montaigne’u. Cudze znowu lepsze! Nawet się nie pytam, czemu tego u nas nie ma, a jest tylko o Balzaku, Magellanie, Marii Antoninie. Jeszcze leży „nierozcięte”, bo nie wiem, co będzie, gdy i to zaliczę. Mam odłożone na czarną godzinę angielskie Walsery oraz Abbé C Bataille’a, który wyjdzie u nas, kiedy Chrystus wróci w chwale. Tymczasem możemy, jak za wczesnej transformacji, spoglądać na Zachód. Zresztą czytanie w języku światowym, jedynym mi znanym obcym, to jest gest opozycyjny. Przecież wiecie, która grupa nie potrafi po angielsku i jest z tego bardzo dumna.