Mały Sandip i jego matka, którzy na co dzień mieszkają w Bombaju, przyjeżdżają do Kalkuty odwiedzić dalszą rodzinę. Chłopiec chłonie obrazy, dźwięki i zapachy, poznając codzienne życie wujostwa i kuzynów. Fragment debiutanckiej powieści Amita Chaudhuriego.
1.
Dostrzegł uliczkę. Małe domki, nieładne i nienadzwyczajne, stały naprzeciwko siebie. Przy domu Ćhotomamy*, na niewielkim podwórzu, rosło drzewo pomelo, a pnącza madhawi wiły się przy oknach. Jeden z chłopców przywarł do rdzewiejącej metalowej bramy, inny zaś popychał ją w tę i z powrotem. Gdy to robił, pierwszy chłopiec poruszał się po łuku w powietrzu. Taksówka zatrzymała się przed domem – spojrzeli na nią z powagą, a następnie uciekli w popłochu, zostawiając bramę w delikatnym i samowolnym ruchu. Na górze otworzyło się okno (przez chwilę było tak cicho, że Sandip usłyszał, jak ktoś je otwiera) i zza krat wynurzyła się głowa Babli.
Ćhotomama i Saraswati, ich służąca, zeszli na dół i pomogli im z torbami. Sandip, nie oglądając się za siebie, wbiegł z kuzynami na górę po schodach. Była w jego ruchach niecierpliwość pełna podniecenia, jakby chciał bardzo szybko coś skończyć lub zacząć. Ciotka, w przeciwieństwie do niego pełna niewzruszonego spokoju, stała na górze schodów w miejscu, które było trochę w słońcu, trochę w cieniu – jak gdyby pozostała w tym samym miejscu, w którym rok temu się z nim żegnała.
– Jak się masz, Mona? – zapytała.
Gdy zobaczyła matkę Sandipa, zeszła po schodach i chwyciła ją spokojnie za rękę, w jej oczach było widać podekscytowanie.
– Didi… Starsza siostro… – powiedziała.
Weszli na górę jedno za drugim: Abhi, Babla, Sandip, jego matka, wujek i ciotka, tak jakby szli na pielgrzymkę do świętego miejsca. Następnie usiedli na szerokim łóżku stojącym pod starym wiatrakiem, który kręcąc się, nieustannie przechylał się z jednej strony na drugą niczym wielki ptak, który próbuje się wznieść w powietrze. Wakacyjny nastrój przenosił ich z całą swoją poetyckością na zbocza Ghatów Zachodnich lub do jaskini w Kanheri – mogli być wszędzie. Matka Sandipa otworzyła w tym momencie walizkę i rozdała prezenty, które przywiozła z Bombaju.
Z walizki wynurzyły się lśniące przedmioty, ubrania, perfumy.
– To są sari dla ciebie – powiedziała do ciotki Sandipa. – Chociaż kalkuckie są najładniejsze.
– Ale te również są piękne – odpowiedziała Mamima, rozwijając sari, które zmieniły się w galaktykę ręcznie tkanych gwiazd, kosmos pełen ogoniastych komet i symbolicznych niebieskich widnokręgów.
– Ma rację – powiedział Ćhotomama. – Sari z Kalkuty są najpiękniejsze. Ale to jest wyjątkowo ładne – dodał niechętnie, dotykając materiału.
Niedaleko nich siłowali się Sandip i Abhi. Wyglądali trochę jak dwie rozzłoszczone i wymiętoszone poduszki leżące u wezgłowia łóżka. Dorośli, którzy utworzyli wokół siebie umowną przestrzeń, poświęcali im tyle uwagi, ile poduszkom. Abhi, z ramionami przyciśniętymi do podłogi, patrzył Sandipowi w oczy, udając wyczerpanie i brak zainteresowania.
– Poddajesz się? – zapytał Sandip.
– Nie – wyszeptał Abhi. – Nie poddaję się.
Niepogodzeni ze sobą niczym dwie sprzeczne zasady ruszyli ponownie do walki. Tak naprawdę była to wymówka do obejmowania się, dotykania, badania obecności drugiej osoby. Nie widzieli się przez rok, oni, bardzo dobrzy przyjaciele, chcieli więc to robić, a walka wydawała się jedynym akceptowalnym sposobem na to, by być blisko. Tymczasem Babla siedział i słuchał, jak dorośli rozmawiają, jego spojrzenie przechodziło z jednej osoby na drugą i z powrotem, jakby oglądał grę w tenisa, jakby pytania i odpowiedzi były obserwowanymi przez niego białymi piłkami rzucanymi z jednej połowy boiska na drugą.
Poranek upłynął na paplaninie. Matka Sandipa opowiadała o Bombaju, o obowiązkach ojca Sandipa w firmie, o tym, jak za ciężko pracował, jak nigdy nie miał na nic czasu. Ćhotomama, którego problemy były bardziej przyziemne i zarazem trudniejsze do rozwiązania, uwielbiał słuchać niecodziennych skarg siostry. Od czasu do czasu protestował lub przytakiwał, dorzucając coś od siebie. Sandip, jako jedynak, czuł narzucane mu poczucie bliskości między bratem i bratem, bratem i siostrą, rzucające na niego cień niczym chłodne, szerokie gałęzie mocno zakorzenionego bananowca. Spacerował w jego cieniu, zapominając, że był to stan przejściowy. Mamima przyniosła dla jego matki i Ćhotomamy herbatę, którą mieszali w zamyśleniu podczas rozmowy. Saraswati poszła na bazar i wróciła z dużą, ciemną rybą boal na lunch. Dorosłym nigdy nie brakowało tematów do rozmów, w kuchni zaś, gdy Saraswati pracowała, garnki i patelnie także prowadziły dialog, inny, jednak nie mniej ważny. Sandip robił z kuzynami wszystko i stopniowo przyzwyczajał swoje zmysły do domu Ćhotomamy: do jego jasnych ścian, pajęczyn w kątach, spokojnych kap rozłożonych na starych łóżkach, portretów dziadków i babek, huśtających się wte i wewte wiatraków – wszystko było tak różne od spokojnego i doskonałego mieszkania, które zajmowali w Bombaju.
Ilustracja: Igor Kubik
Gdy wyczerpali już swoje pomysły na zabawy, poszli się kąpać. Stali nadzy w łazience, a ich ubrania utworzyły stertę pod ich stopami. Ich jądra zwisały cicho i bez celu jak małe, niedojrzałe owoce. Penis Babli był prawie