„Życie jest jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiesz, na co trafisz” – lubił powtarzać Forrest Gump. O prawdziwości tych słów przekonał się na własnej skórze bohater niniejszego opowiadania.
Popijaliśmy akurat piwo w barze i naraz ktoś powiedział, że według jakiegoś filozofa życie jest niebezpieczne. Wszyscy świetnie wiedzą, że filozofowie tylko wygadują głupoty, i temat się urwał; ktoś tylko dodał, że niebezpieczne może być nawet zjedzenie jabłka czy wypicie wódeczki.
I właśnie tego dnia szedłem sobie ulicą, jedną z tych, które są pełne wieżowców, kiedy nagle coś przeleciało mi tuż przed nosem i huknęło o ziemię. Spojrzałem, a to jakiś grubas roztrzaskał się właśnie na chodniku. Sukinsyn rzucił się przez okno i o mało co mnie nie rozwalił. Centymetr dalej i spadłby mi na głowę, przez co i ja bym już był na tamtym świecie.
Zaczęli się zbierać ludzie; jakaś kobieta wybiegła z budynku, krzycząc:
– Jonasz! Jonasz!
Pewnie tak miał na imię facet rozpłaszczony na ziemi. Odsunąłem się stamtąd. To ciało, które przeleciało mi przed nosem jak rakieta, trochę mnie zdenerwowało.
Ktoś przykrył je prześcieradłem. Ludzie wokół płakali, modlili się. „Jak dla mnie to wystarczy” – pomyślałem, odchodząc.
Ruszyłem przed siebie; kiedy przechodziłem przez ulicę, usłyszałem koszmarny pisk: jakiś samochód zatrzymał się prawie na mnie.
– Patrz na światła, kretynie – wrzasnął kierowca. – Chcesz umrzeć?
Te gówniane wydarzenia nastąpiły tego samego dnia. A to jeszcze nie wszystko.
Mieszkam na czwartym piętrze w domu bez windy. Kiedy wszedłem do budynku, ruszyłem po schodach w górę i byłem już w połowie drogi, gdy nagle pośliznąłem się i zacząłem spadać – ja, który mam zmysł równowagi jak akrobata w cyrku – aż znalazłem się na samym dole.
Obudziłem się na pogotowiu.
– Miał pan szczęście. Spadł pan z wysoka i jedynie złamał rękę. Lewą. Nie jest pan leworęczny, prawda? – zapytała brzydka pielęgniarka. Pielęgniarki nie mogą być brzydkie, tylko ładne.
– Nie, nie jestem leworęczny.
– No bo wtedy byłoby gorzej.
– Ale jak ja się mogłem pośliznąć? Wchodzę po tych schodach kilka razy dziennie, dźwigam torby i nigdy się nawet nie potknąłem. Co się stało?
– Skórka od banana.
– Skórka od banana? Niemożliwe! Kiedy wchodzę, zawsze patrzę pod nogi, musiałbym ją zobaczyć.
– Może był pan zamyślony – powiedziała szpetna pielęgniarka.
Wyszedłem stamtąd z lewą ręką na temblaku.
Wróciłem do domu i powoli wszedłem po schodach, patrząc na każdy stopień, na ściany, na sufit. Tylko brakowało, żeby pod sufitem pojawił się nietoperz; umieram ze strachu przed nietoperzami – zarówno tymi, które piją krew, jak i tymi, które jedzą banany.
Tamtego wieczoru, mimo wszystkiego, co się wydarzyło, a może właśnie przez to, poszedłem na piwo do baru z kumplami.
Właściwie to nie są nawet moi kumple. Raczej znajomi. Robson (nie znam jego nazwiska), Walter, Kleber, Jeferson. Zresztą nie znam nazwiska żadnego z nich, a tylko swoje – to jasne. Nazywam się Silva.
Opowiedziałem im, co mi się przydarzyło.
– To się nazywa prawdziwy pech – oświadczył jeden z kumpli, chyba Kleber.
– Jakieś przekleństwo – dodał Jeferson.
– To się zdarza, samo życie – powiedział Walter. On jest najinteligentniejszy z całej paczki; pewnie, że nie inteligentniejszy ode mnie, ale od całej reszty.
– Pośliźnięcie na skórce od banana to niby samo życie? Czyś ty upadł na głowę, Walter?
– No co ty, z moją głową wszystko w porządku…
– Potrzebny ci jakiś zaklinacz… Znam taką jedną uzdrowicielkę, Matkę Zefirynę…
– To przecież głupoty, przesądy bez żadnych podstaw naukowych – powiedział Walter.
– Jasne, bo ty wiesz wszystko – odparował Kleber.
– Czytaj filozofów – zasugerował Walter. – Oni twierdzą, że życie to ciągłe ryzyko.
– Jakie niby ryzyko?
– Ryzykujesz, że będziesz chory, przejedzie cię auto, będziesz miał zawał, potkniesz się i złamiesz nogę, grubas skoczy z okna i spadnie ci na głowę… Godzinami mogę wymieniać niebezpieczne sytuacje.
Wróciłem do domu, zastanawiając się, czy właśnie na tym polega życie. Ryzykować, znajdować się w ciągłym zagrożeniu?
Leżałem w łóżku i nie mogłem zasnąć. „Do dupy to życie” – pomyślałem.
Poszedłem do kuchni zrobić sobie kawę. Kiedy zapaliłem gaz, kuchenka wybuchła.