Żyj lepiej dzięki algorytmom Żyj lepiej dzięki algorytmom
i
rysunek: Joanna Grochocka
Opowieści

Żyj lepiej dzięki algorytmom

Naomi Kritzer
Czyta się 15 minut

Wybierze film na wieczór i ubranie do pracy. Zmusi do wczesnego położenia się spać. Czy aplikacja w telefonie może uszczęśliwiać? 

Jako pierwsza z naszej gromadki wsiąkła w to June. Nic dziwnego – zanim ja i Margo odkryłyśmy Wordle, June grała w to od wielu tygodni. Kiedy spotkałyśmy się na cotygodniowym lunchu, wciąż sprawdzała telefon, więc pomyślałam, że to też jakaś gierka. W końcu jednak odłożyła urządzenie z uśmiechem i oznajmiła:

– Abelique mówi, że mam nie sięgać po telefon aż do końca lunchu.

– Kto? – spytała Margo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Taka nowa apka od lepszego życia.

– Bardzo podoba mi się koncepcja aplikacji mówiącej użytkownikowi, żeby częściej odkładał telefon. Dla własnego dobra – stwierdziła Margo z błyskiem w oku.

– Powinnyście spróbować! Pierwsze trzydzieści dni jest gratis!

– A potem co? Mam komuś płacić za to, by mi marudził, że za często używam telefonu?

– To coś więcej – powiedziała June i odgryzła kawałek tosta z tuńczykiem i serem. – Na przykład trzeba się zgłosić do okazjonalnego marudzenia innym, że powinni odłożyć telefon.

Roześmiałyśmy się z Margo, a June mocno się zarumieniła. Zauważyłam jednak, że nie tknęła telefonu aż do momentu, gdy zaczęłyśmy się szykować do wyjścia z baru.

***

Czasami człowiek usłyszy o czymś nowym i nagle widzi to wszędzie wokół.

Tak właśnie miałam z Abelique. Wszędzie wpadała mi w oko. A raczej w ucho, bo przecież nie zaglądałam ludziom przez ramię w ekrany smartfonów, za to słyszałam, jak o niej rozmawiają. Abelique kazała im zrobić na kolację zupę z małży. Zadała film do obejrzenia. Poleciła iść spać o dziewiątej. To ostatnie przykuło moją uwagę na tyle, że aż sprawdziłam apkę w Internecie. Według opisu w Wikipedii była to „kompleksowa aplikacja lifestyle’owa”. Niewiele mi to wyjaśniło.

– Moim zdaniem to sekta – stwierdziła Margo tydzień później, kiedy czekałyśmy na wolny stolik.

– To samo mówiłaś o Pokémon Go – wytknęłam.

– No dobra, ale z Pokémon Go żartowałam. A Abelique to naprawdę sekta. Ludzie się tam rejestrują, a potem robią, co aplikacja im każe.

– Do niczego nie może cię zmusić – odezwała się June, która zaszła nas od tyłu i usłyszała, o czym mówimy.

– Więc do czego cię wczoraj nie zmusiła? – spytała Margo. – Wystarczy z grubsza, June.

– Wieczorem wybrała mi nowy przepis. Jedzenie wyszło naprawdę pyszne. Potem podsunęła film, o którym nie słyszałam. Też był świetny. Później miałam rozmowę telefoniczną na dobranoc…

– Że co?

– No przecież nikt nie pójdzie spać tylko dlatego, że dostał powiadomienie z apki, więc jest i łańcuszek telefonów. Ktoś dzwoni do ciebie, a ty dzwonisz do kogoś.

– Trzeba używać telefonu jako telefonu? Odpada – stwierdziłam.

– Czyli zastanawiałaś się nad tym, żeby spróbować? – Zapaliła się June. – Powinnaś!

– Nie ufam niczemu, co ma trzydzieści dni gratis – odparłam. – Bo wiem, jaka jestem: zapomnę.

– Z Abelique nie zapomnisz. Zadzwonią, żeby ci przypomnieć – powiedziała June i obróciła się ku Margo. – Może ty spróbujesz, a potem to opiszesz?

Margo usiłowała się przebić jako niezależna dziennikarka od nowych technologii, kiedy akurat nie pisała tekstów marketingowych, żeby mieć na życie.

Teraz z irytacją palnęła się w czoło.

– Mam dosyć bycia freelancerką! Wciąż oferują mi pięćdziesiąt dolarów za tematy, do których sam research zająłby ze sto godzin. Możemy porozmawiać o czymś innym? Na przykład o filmie, który obejrzałaś?

June opowiedziała nam więc, co to za film – wyszedł chyba z dziesięć lat wcześ­niej i żadna z nas wtedy o nim nie słyszała, a sądząc z opisu, rzeczywiście mógł być niezły. Margo wyszukała sobie recenzję. June odłożyła telefon ekranem do dołu, złożyła ręce w małdrzyk i popatrzyła na nas oceniająco. „Sekta” –  pomyślałam sobie.

***

Oczywiście nie minęło wiele czasu, nim Abelique odkrył mój szef i zaczął naciskać na mnie oraz wszystkich innych w biurze, żebyśmy też ją sobie zainstalowali.

– To nie jest apka od produktywności! To apka wellness! – powtarzał Keith, jakby to miał być jakiś plus (od apek od produktywności bardziej nienawidzę tylko tych wellnessowych). – Dzięki niej będziecie szczęśliwsi! Zdrowsi! Odkąd zacząłem używać Abelique, nabrałem już trzech dobrych nawyków: codziennie nitkuję zęby, zwiększyłem spożycie błonnika, a w przerwie na lunch spaceruję!

– To fajnie – wydusiłam przez zaciśnięte zęby. I pomyślałam: „Tylko bez szczegółów o spożyciu błonnika, Keith”. – Nie mam pojęcia, jaki to ma związek z moją pracą ani czemu chciałbyś, żebym jej używała, jeśli nie chodzi ci o zwiększenie produktywności.

– Po prostu wypróbuj przez miesiąc za darmo – odparł, a ja przypomniałam sobie, że pół roku temu w okresowej ocenie pracowników narzekał, że nie otwieram się na nowe procedury (wtedy chciał, żebym używała apki od produktywności – jakiegoś badziewnego wariantu pomodoro, gdzie zamiast pięciominutowej przerwy miałam przez pięć minut odpowiadać na mejle).

Ściągnęłam więc sobie Abelique i wysłałam mu zrzut ekranu, bo skoro już musiałam robić te fikołki, to tak, żeby Keith o tym wiedział, psiakrew. I oczywiście w godzinach pracy; w końcu kazał mi to zrobić mój durny szef w durnym biurze.

I całe szczęście, że wzięłam się za to w czasie pracy, bo zakładanie profilu zajęło mi ponad godzinę. Aplikacja przeciąg­nęła mnie przez cały pakiet kwestionariuszy o tym, jak śpię, jakie miewam nastroje, co codziennie jem, jakie są moje cele. Kiedy doszłam do celów, odhaczyłam produktywność i awans zawodowy, ale wtedy apka zrestartowała kwestionariusz, usuwając moje odpowiedzi i dodając komentarz: „Nawet jeśli do pobrania Abelique doszło z inicjatywy czy wręcz na żądanie przełożonych, użytkowanie aplikacji jest sprawą osobistą i zachęcamy, żebyś korzystała z niej z pożytkiem dla siebie, a nie dla pracodawcy. Możemy dostarczyć ci raport z użytkowania, w którym zaprezentujesz się jako potulna, pracowita mróweczka, żebyś mogła przekazać go szefowi. Prosimy, wypełnij ten kwestionariusz szczerze, bo chcemy, żeby nasza aplikacja naprawdę przynios­ła ci korzyść”.

Potulna, pracowita mróweczka?

Czegoś takiego się nie spodziewałam. A i Keith bez dwóch zdań nie dostał podobnego powiadomienia, kiedy się rejestrował, bo inaczej nie polecałby Abelique podwładnym.

Co takiego było w tym algorytmie, że wykrył fałszywość moich odpowiedzi? Skąd jego twórcy wiedzieli, że Keith jest menedżerem? Zajrzałam do rzeczy, na dostęp do których bez większego namysłu pozwoliłam nowej apce, i… dobra, tu było widać, czemu Keith mógł zostać oznaczony jako „kadra kierownicza”. Teraz nie byłam już taka pewna, że to tylko korporacyjna intryga mająca na celu wyciśnięcie większej produktywności z pracowników. Obawy Margo, czy to czasem nie sekta, wydały mi się bardziej zasadne.

Z pewnym wahaniem wzięłam się za ponowne wypełnianie kwestionariusza. Jakie miałam cele? Poza niewyleceniem z roboty? Bo może i była parszywa, ale bezrobocie i bezdomność biły ją pod tym względem na głowę. Niektórzy mieli w Abelique „cele fitnessowe”, jednak ja żadnych takich nie dostałam. Nic o tym, że przebiegnę milę czy trochę zrzucę wagę. Wśród tych, które mogłam wybrać, było np. zwiększenie liczby czytanych książek czy nauka malowania.

Kiedyś chciałam nauczyć się rysować. Wybrałam tę odpowiedź.

***

Czemu mój telefon zaczął dzwonić?

Zwlekłam się z łóżka, żeby wyłączyć dzwonek, ale zobaczyłam powiadomienie: „Dzień dobry, Linneo. Tu aplikacja Abelique. Proszę, bądź uprzejma dla wolontariuszki, która właśnie do Ciebie dzwoni”.

Było o godzinę wcześniej, niż zamierzałam wstać.

– Halo – powiedziałam z nadzieją, że brzmię jak osoba zaspana, a nie zła.

– Cześć, Linnea. – Kobieta na linii miała nieco nerwowy głos. – Dzwonię do ciebie na dzień dobry. Abelique chce, abyś wiedziała, że warto już włączyć ekspres, a kiedy kawa będzie się parzyła, odsłoń okno. Jest u ciebie piękny, słoneczny dzień.

Faktycznie, zza obrzeży ciężkich zasłon przebłyskiwały już promyki światła.

– Dobra – odparłam. – I to wszystko? Nie wiem jeszcze, jak to działa.

Tamta uśmiechnęła się szeroko, a przynajmniej tak pomyślałam, bo w jej głosie brzmiała już sympatia, a nie nerwy.

– Tak, to wszystko. Tylko wiesz, żebyś faktycznie wstała, co nie? Zobaczysz, ucieszysz się. – I sygnał końca rozmowy.

Przez minutę siedziałam jeszcze na brzegu łóżka. A potem, dokładnie według instrukcji, rozsunęłam zasłony. Niebo było błękitne, okna mojego mieszkania wychodziły akurat na dobrą stronę, by wpadało przez nie poranne słońce. Uruchomiłam ekspres, a dopóki perkotał, włączyłam Twittera, żeby mieć co czytać, zanim kawa się zaparzy. Zamiast komunikatora pojawiło się okienko: „Nie czytaj Twittera. Tu jest link do forum dyskusyjnego Abelique dla artystów”.

Dla artystów?

Ach, racja. Przecież zaznaczyłam, że chcę się nauczyć rysować. No dobra. Czekając na kawę, przejrzałam wątek pełen ilustracji wykonanych przez inne osoby – jedne malowały, drugie rysowały. Węgiel, pastele, akwarele, piórko. Od precyzyjnego szkicu siedzącego w oknie kota po akwarelowy obraz płynącej przez jakieś miasto rzeki; wszystko wyglądało wspaniale.

Kolejny komunikat z apki polecił mi wypić kawę, zjeść śniadanie, wziąć prysznic, a kiedy będę jeszcze miała 40 minut do wyjścia do pracy – wziąć kartkę oraz długopis czy ołówek, co tam znajdę pod ręką, i narysować smoka. Wpatrywałam się w to polecenie rozstrojona. Przecież zaznaczyłam, że chcę się nauczyć rysować, a nie, że umiem.

„To nie musi być dobry rysunek” – wyświetliło mi się na ekranie.

Burcząc pod nosem, nakreśliłam bardzo koślawego smoka, po czym, znów na polecenie apki, zrobiłam zdjęcie rysunku i załadowałam je. „Zabierz bilet miesięczny – poleciła mi aplikacja. – A do tego parasolkę i lekką kurtkę, bo będzie padać”.

Kiedy szłam z przystanku autobusowego do biura, znów odezwał się mój telefon. Odebrałam połączenie.

– Cześć, Linnea – zagaiła niepewnie nowa osoba. Fakt, że chyba tylko takie dzwoniły po ludziach, sprawiał, że wszystko to wydawało się zarówno bardziej, jak i mniej niesamowite. Niesamowite było już samo to, że w ogóle dzwonili. Choć oczywiście moje podejrzenia wobec telefonów nie robiły ze mnie nikogo wyjątkowego. – Mówi Yasmin. Taki szybciutki telefon, żeby powitać cię w społeczności artystów.

Brzmiało to strasznie poważnie. Społeczność artystów?

– Chyba jednak popełniłam błąd – wypaliłam.

– Właśnie dlatego dzwonimy – odparła. – Bardzo wielu ludzi tak mówi. Nie popełniłaś żadnego błędu. Chcesz tworzyć fajne rzeczy? Czy właśnie to byś chciała robić?

– Jak chyba wszyscy, nie? – powiedziałam. W międzyczasie zaczęło kropić, więc wyciągnęłam parasolkę.

– Nie, niektórych, prawdę mówiąc, średnio kusi twórczość. Ale wygląda na to, że ty do nich nie należysz.

– To prawda.

– Zatem twoje miejsce jest wśród nas – zapewniła mnie Yasmin. – Będziemy cię wspierać. A swoją drogą, ten twój smok strasznie mi się spodobał.

Zarumieniłam się.

– Przecież wyglądał jak dzieło dziesięciolatka.

– A ile miałaś lat, kiedy przestałaś rysować dla zabawy? Czy przypadkiem nie około dziesięciu?

– Tak…

– A widzisz, czyli nie utraciłaś żadnych zdolności. Będzie lepiej. Witaj w naszej społeczności.

***

To niesamowite, ile drobnych decyzji podejmuje się każdego dnia.

Zaczęłam je zauważać, bo apka podejmowała wiele z nich za mnie.

W co się ubrać. Co zrobić na śniadanie. Podsunęła mi kompletną listę zakupów i jadłospis, co wzbudziło we mnie niepokój, że beztrosko każe mi wydać w spożywczym dwa razy więcej niż zwykle, ale koniec końców na paragonie wyszło tyle, ile przeważnie wydawałam na cotygodniowe zakupy, a więc – niech tam! – postanowiłam, że i jadłospis wypróbuję. Dzięki aplikacji wychodziłam z domu na tyle wcześnie, żeby złapać autobus, zamiast jechać do firmy samochodem, co sprawiło, że oszczędzałam na parkowaniu, a do rozkładu dnia doszedł mi spacer.

A, jeszcze ćwiczenia rysunku! I to codzienne. Po tygodniu dojazdów autobusem apka wysłała mnie do sklepu dla plastyków z kolejną listą zakupów. Wróciłam stamtąd z grubym szkicownikiem i pękiem kredek, za które zapłaciłam dokładnie tyle, ile zaoszczędziłam, używając komunikacji miejskiej. Wkrótce Abelique zagoniła mnie do używania tego wszystkiego przy rysowaniu bukietu kwiatów. Dopisała mi go do listy zakupów.

Już rozumiałam, czemu była to powszechnie lubiana aplikacja. Nawet jeśli nieco niepokoiło mnie to, że najwyraźniej wiedziała, ile wydaję tygodniowo na jedzenie.

Zamiast przewijać posty na Twitterze, oglądałam teraz dzieła innych osób ze społeczności artystów. Szybkie szkice roślin doniczkowych w słońcu, kreślone węglem lub miękkim ołówkiem, z gęstymi cieniami u podstaw. Fantazyjny rysunek kotosyrenki wykonany kredkami. Akwarelowy widok miejskiej ulicy, gdzie budynki w tle rozpływały się w fioletowiejącym niebie niczym mgiełka. Rysowałam to, co miałam zadane na każdy dzień – kwiaty, cienie, widok z okna, kolejnego smoka – i uczciwie wrzucałam zdjęcia prac na wątek, choć miałam wrażenie, że dzieła innych są od moich o niebo lepsze.

W szkole średniej nie wybrałam zajęć plastycznych, ponieważ zdaniem rodziców to rozszerzony poziom nauk ścisłych miał mi pomóc na studiach, a przecież powinnam myśleć o przyszłości. Na uniwerku też nie zapisałam się na żadne zajęcia ze sztuki, bo studia okropnie dużo kosztują, więc trzeba się było skupić na przedmiotach praktycznych. Teraz miałam „dobrą pracę” – czyli taką z ubezpieczeniem zdrowotnym i pensją na tyle wysoką, by wystarczyło mi na czynsz i spłatę kredytu studenckiego, a jeśli się utrzymam na tej posadzie, to kiedyś może nawet odłożę na własny dom.

Uświadomiłam sobie, że lubię rysować. W dzieciństwie sprawiało mi to mnóstwo frajdy. Czemu więc z tego zrezygnowałam?

Dwa tygodnie po rozpoczęciu korzystania z Abelique zostałam dodana do łańcuszka telefonów, czyli już nie tylko do mnie dzwoniono, lecz także ja musiałam czasem do kogoś zadzwonić. Za pierwszym razem miałam zrobić pobudkę i pewnie gapiłabym się w ekran, odwlekając sprawę, gdyby nie świadomość, że być może faktycznie posłużę komuś za budzik, więc lepiej się spiąć i to załatwić. Nie musiałam nawet wybierać numeru, zrobiła to za mnie Abelique; przełączyła też telefon na tryb głośnomówiący, żebym widziała, co mam powiedzieć. Po dwóch sygnałach ktoś odebrał.

– Halo. – Z głośniczka rozbrzmiał zaspany głos.

– Cześć – zaczęłam. – Dzwonię do ciebie na dzień dobry. – Na ekranie wyświet­lił mi się kolejny komunikat. – Abelique przypomina, że za godzinę masz umówioną wizytę u dentysty, więc nie idź do pracy, tylko do dentysty.

– Jasne. – Usłyszałam leciutki śmiech. – Okej. Dzięki.

I tyle. Nie zdążyłam się nawet zestresować. Nie wiem, czy wszyscy użytkownicy Abelique byli tacy mili, czy apka wybierała mi te łatwiejsze rozmowy, bo byłam nowa. Każdy, do kogo dzwoniłam z przypominajką (czas wstać, czas spać, czas wyjść na spacer, wziąłeś już prysznic?), mówił „dziękuję” i przeważnie robił to, co mu przekazywałam (dostawałam powiadomienia, więc wiedziałam, że moje telefony na coś się przydawały).

Po trzydziestu dniach przyszedł czas, by zacząć płacić za korzystanie z aplikacji, i wtedy odkryłam, że nie jest to kwestia prostej stawki typu 30 dolarów miesięcznie. Bynajmniej. Abelique po prostu zaokrąglała płatności w górę, tak że z 3,95 robiły się 4 dolary, a z 58,51 – 59 dolarów, i tę nadwyżkę zgarniała dla siebie. (Z drugiej strony, jeśli płaciłam za coś 1,25, to zaokrąglała do 2 dolarów, ale pozostałe 75 centów wrzucała na mój rachunek oszczędnościowy). Doszłam do wniosku, że czerpię z apki dość korzyści, aby to był opłacalny układ, więc kliknęłam przycisk zgody.

***

– Świetna jest, co nie? – Tak zareagowała June. Wciąż pałała wariackim entuzjazmem do Abelique. Nadal też grała w Wordle.

– Dobra robota. Cieszę się, że podeszłaś do tego z otwartą głową – stwierdził mój szef, a ja dziarsko przytaknęłam i udawałam, że moja produktywność wzrasta, choć poprzedniego dnia o 17.10 zadzwonił do mnie ktoś, kto powiedział: „Słuchaj, ta praca nie odwzajemnia twojej miłości. Lepiej idź już do domu. Jeśli znów będziesz siedziała do późna, nie będziesz miała siły zrobić sobie kolacji, a dziś wieczorem powinnaś zjeść sałatkę nicejską, która jest pyszna. I to nie zdaniem Abelique, ale moim, wypróbowałem ją wczoraj”.

– Dołączyłaś do sekty – skwitowała Margo.

– Wydawało mi się, że sekta ma jakiś kodeks wierzeń czy coś – odparłam. – A tu nikt nawet nie kazał mi odstawić antydepresantów. Wczoraj przysłali mi powiadomienie, żebym nie zapomniała odebrać z apteki tych, które mam przepisane. Nikt nie każe mi oddawać czci Wielkim Przedwiecznym ani wciskać thermomixów.

– Ale sama dałaś się zwerbować June!

– Nie, to szef mnie przycisnął.

– Czyli to kapitalistyczna sekta. Jak szare myszki Disneya. Bądź grzeczną mrówką robotnicą.

– Ale nie, właśnie w tym rzecz. To naprawdę, naprawdę nie tak. – Margo chciała już wtrącić jakiś sceptyczny komentarz, jednak nie dałam sobie przerwać. – Kiedy dziś wyszłam na lunch, apka przesłała mi powiadomienie, że przez resztę popołudnia Keith będzie na spotkaniu poza firmą, więc nie muszę się śpieszyć z powrotem, tylko mogę sobie zrobić spacer, a może nawet poćwiczyć rysowanie przez kwadrans, zanim znowu usiądę za biurkiem. Normalnie jakby apkę od produktywności opracowali redditorzy z działu Antypraca.

I dopiero to naprawdę zaskoczyło Margo. Dziewczyna aż się wyprostowała na krześle i przez jakiś czas nic nie mówiła. Sączyła tylko mrożoną herbatę i słuchała, jak rozmawiałam z June o randce, którą ta miała w ostatni weekend (Abelique z daleka omijała jedną dziedzinę: życie uczuciowe. To zdecydowanie nie była aplik­acja randkowa).

– Zastanawiam się, kto tym rządzi – oznajmiła w końcu.

Ani June, ani ja nie miałyśmy pojęcia.

– Dowiem się tego – podjęła Margo. – Może uda mi się sprzedać artykuł o Abelique.

– Ale przecież mówiłaś…

– Owszem – przyznała. – Ale zaintrygowało mnie to.

***

Sama też zaczęłam się zastanawiać nad tym, kto stoi za Abelique, choć wcale nie z zamiarem podebrania Margo tematu na artykuł. Hasło w Wikipedii nazywało twórców apki „kolektywem osób ukrywających się pod pseudonimami”; inne, liczne źródła mówiły o grupie anonimowych postaci działających w cieniu. Znalazłam olbrzymi wątek na Reddicie, gdzie pojawiały się sugestie, że to robota Apple, scjentologów, rządu Chin, iluminatów czy korporacji Dobry Materac, chociaż użytkownik sugerujący to ostatnie opierał się tylko na tym, że komuś z jego przyjaciół apka zaleciła zakup nowego materaca, i osoba ta sama przyznawała, że wynikało to raczej z faktu, iż dotychczasowy miał już ze trzydzieści lat, szkodził właścicielowi na kręgosłup i przyprawiał go o astmę wskutek kurzu, który przez lata osiadł w piance. A poza tym nowy materac wcale nie został kupiony w Dobrym Materacu.

Najdziwniejsze, co wyczytałam, było jednak to, że jeśli człowiek wywiązywał się ze swoich zobowiązań – dzwonił po ludziach, wykonywał zlecone zadania – apka nie ściągała już od niego opłat, ale sama zaczynała takiej osobie płacić. Jedna kobieta rzuciła pracę, bo takie dostała zalecenie (to akurat wydało mi się dość skrajnym, faktycznie jakby sekciarskim zagraniem), i Abelique zaczęła wpłacać jej pieniądze w kwotach wystarczających na przeżycie. „To apka samopomocowa” – napisała ta kobieta na Reddicie. Po jej wyznaniu obrodziło kolejnymi relacjami: od kuponów na darmowe kawy sprezentowanych w kiepskim tygodniu po opowieści osób, które też rzuciły pracę – czy to za bezpośrednią radą Abelique, czy dlatego, że chciały kończyć o normalnej porze (do czego aplikacja zawsze zachęcała) i zostały za to zwolnione. Abelique opłacała im wszystkim bieżące rachunki, dopóki nie znaleźli nowej posady.

Najbardziej niesamowity okazał się osobny wątek o Abelique jako „apce od produktywności” – sami menedżerowie zgodnie twierdzili, że ich pracownicy stali się bardziej produktywni i użytkowników aplikacji powinno się zdecydowanie premiować.

Wyniki mojego śledztwa przesłałam Margo w mejlu. Musiałam przyznać, że miała sporo racji: było w tym wszystkim coś niepokojącego.

***

Jakiś miesiąc później Keith podszedł do mojego biurka z zaniepokojoną miną.

– Właśnie dostałem biuletyn o zagrożeniach, zawierający dość poważne uwagi co do tej apki, którą ci poleciłem. Chyba powinnaś ją odinstalować. Masz tu informacje, jak usunąć ją z telefonu.

– Oj – westchnęłam. – To faktycznie niepokojące. Zaraz się tym zajmę.

W artykule podkreślano obawy o prywatność użytkowników Abelique, rzeczywiście zasadne. Apka zaczęła od szperania w moim internetowym życiu, z czasem jednak zalecała mi dodawanie coraz to nowych informacji. W tym tygodniu weszła funkcjonalność polegająca na tym, że po nagraniu filmiku prezentującego zawartość szafy otrzymuje się szczegółowe wskazówki dotyczące ubioru z wykorzystaniem rzeczy, które już się ma, ale nigdy nie były w użyciu, bo jakoś nie wpadło się na pomysł, by je założyć. Pełna aktualizacja tego modułu miała nieco potrwać, ponieważ oznaczał on w praktyce „innych ludzi, ale umiejących w modę” – to oni mieli przyjrzeć się ubraniom użytkownika i przedstawiać swoje rekomendacje. Tak czy inaczej, kiedy apka życzy sobie dostępu do twojej szafy, mówienie o obawach o prywatność to wręcz niedopowiedzenie. Jednak w szczerość troski Keitha niezbyt wierzyłam. Byłam niemal pewna, że coraz głośniej mówi się o tym, iż Abelique zachęca ludzi, by nie poświęcali pracy całego życia.

Sprawdziłam na forum – nie tylko ja znalazłam się w takiej sytuacji. Szefowie różnych osób w mgnieniu oka przeszli z pozycji: „wszyscy powinni używać Abelique” na: „nikt nie powinien jej używać, bo jest niebezpieczna”.

„Zero stresu” – napisał ktoś, podsyłając listę rozwiązań tego problemu, w tym konspiracyjną wersję Abelique ze zmienioną ikonką, na wypadek gdyby przełożony zażądał kontroli smartfona. Zmieniłam więc sobie ikonę na sugerującą, że to aplikacja do monitorowania cyklu miesięcznego. Na taką Keith mógłby zareagować wstrząsem anafilaktycznym. A już na pewno nie przyglądałby się jej bliżej. Potem złapałam czysty notes i ołówek kreślarski, bo szykowało się nam duże spotkanie działu, a szkicowanie na naradach ma ten plus, że dopóki nikt nie zajrzy człowiekowi przez ramię, wygląda się zupełnie jak osoba pilnie robiąca notatki.

***

Obawy Keitha były zaledwie początkiem szerszego trendu.

Po „biuletynie o zagrożeniach” pojawił się wysyp coraz bardziej paranoicznych historii w programach informacyjnych. Autorom żadnej z nich nie udało się ustalić, kto wypuścił Abelique na rynek, ale we wszystkich używano określenia „ukrywający się w cieniu”, bo wiadomo: to jak potwory. W kilku materiałach wykorzystano dane profilowe użytkowników apki – niby wszystko ładnie, ale raz wzięli faceta po odsiadce, któremu niełatwo przychodziło unikanie dawnych nałogów, a który uważał Abelique za cenną pomoc, bo w więzieniu przyzwyczaił się do polegania na narzuconym rozkładzie dnia. W innym artykule jakaś kobieta opowiadała, że apka pomaga jej „dostroić się do wibracji wszechświata”, w kolejnym – zamiast prawdziwej osoby zaprezentowano koślawy zlepek różnych profili. Krótko mówiąc, wszystkie materiały sugerowały, że Abelique jest dla przegrywów.

Napływ nowych użytkowników ustał jak nożem uciął.

„Nikogo to nie niepokoi? – zapytałam w wątku na forum dla twórców. – Nie chcę stracić tej społeczności”.

„Każda społeczność w Internecie ma datę końcową” – przeczytałam w odpowiedzi.

Wcale mnie to nie pocieszyło! Miałam nadzieję usłyszeć, że akurat ta przetrwa, w takiej czy innej postaci.

Być może podobnie uważał „ukryty w cieniu kolektyw”, bo zaczął kierować mnie na spotkania z innymi użytkownikami Abelique w realu. Widywaliśmy się w kawiarniach lub parkach, wymienialiś­my numerami telefonów, żeby pozostać w kontakcie w razie likwidacji apki. Wymienialiśmy się też materiałami – kupiłam na próbę pudełko pasteli, ale szlag mnie trafiał, kiedy zostawiały mi na palcach barwny pył, więc oddałam je komuś, kto bardzo chciał się zmierzyć z tą techniką. Inna osoba zapytała mnie:

– Ty jesteś Linnea? – I wręczyła mi podróżny zestaw akwarel. – Miały trafić właś­nie do ciebie – dodała.

Uśmiechnęłam się kwaśno. Apka już dwukrotnie próbowała nakłonić mnie do zakupu akwarel, kiedy akurat odwiedzałam sklep dla plastyków. Ja jednak dokupowałam tylko więcej kredek. Farb wodnych się bałam.

– Czemu Abelique tak się uwzięła, żebym spróbowała z farbami? – zapytałam.

– Pewnie często oglądasz cudze prace w akwarelach – odparła kobieta, od której otrzymałam zestaw. – Zresztą te są już twoje. Idź do domu i spróbuj, jak ci pójdzie.

Obudziłam się następnego dnia rano, odsłoniłam żaluzje, uruchomiłam ekspres i siadłam z akwarelami do świeżego bukietu. Zupełnie się nie zdziwiłam, kiedy wszystkie kolory zlały się w jeden wielki miszmasz, choć wyszedł z tego całkiem ładny bałagan. Zrobiłam zdjęcie i wrzuciłam je na codzienny wątek z pracami. „Powinnaś sprawdzić dzisiejsze wiadomości” – powiadomił mnie post przypięty na samej górze.

Przez noc obraz Abelique w mediach uległ diametralnej zmianie. Tym razem dzięki Margo.

***

Okazało się, że apką sterowała sztuczna inteligencja stworzona i obsługiwana w laboratorium należącym do Temple University w Filadelfii. Tamtejsi informatycy napisali algorytm i powierzyli AI zadanie uszczęśliwiania ludzi… a potem już tylko obserwowali, co się dzieje.

Margo znalazła odpowiedzi na swoje pytania i sprzedała czteroczęściowy artykuł gazecie o zasięgu ogólnokrajowym za takie pieniądze, że kiedy w dniu publikacji pierwszej części spotkałyśmy się w barze, oświadczyła, że stawia nam lunch.

Usiadłyśmy przy naszym stoliku i June wychyliła się do przodu.

– Jednej rzeczy nie rozumiem – zaczęła. – Przecież nie da się tak po prostu powiedzieć AI, że ma uszczęśliwiać ludzi. Musieli dać jej bardziej precyzyjne wytyczne.

– Badań na ten temat jest pod dostatkiem – odparła Margo. – Wiemy na przykład, że ludzie są szczęśliwsi, gdy spędzają czas na świeżym powietrzu i się wysypiają. Zaczęło się więc od tego, a potem AI śledziła, jak różne interwencje nam pomagają, i ulepszała apkę.

Poprawiłam żółtą apaszkę, którą rano Abelique poradziła mi założyć.

– Ciekawe, czy jasne kolory też poprawiają nastrój.

– Zrobiłam wywiad z jednym z programistów – odpowiedziała Margo. – I zapytałam go właśnie o ten moduł szafiarski. Na razie ustalili tyle, że nie chodzi o kolory ubrań, ale o noszenie rzeczy, które sama uważasz za „wyjątkowe”. W dodatku ludzie, którzy kupują sobie ciuchy, a potem ich nie noszą, mają takie jakby poczucie winy za każdym razem, kiedy zajrzą do szafy. No więc kiedy apka przypomni ci, żebyś założyła coś, co kupiłaś sobie kiedyś, to poprawia twoją opinię o sobie i twoich zakupach. A w dodatku zmniejsza się prawdopodobieństwo, że pójdziesz kupić sobie coś nowego.

– Zalecali mi, żebym nosiła dużo rzeczy w jasnych kolorach.

– To dlatego, że ewidentnie lubisz ciuchy w jasnych kolorach i masz ich w szafie od groma. Prawdę mówiąc, Linnea, tyle to sama mogłabym ci powiedzieć. Za każdym razem, kiedy idziemy coś kupić, wybierasz sobie właśnie takie rzeczy: ­jasnopomarańczowe, żółte, jaskrawo­czerwone. A potem i tak chodzisz w kolorach zgaszonych.

June tylko jej przytakiwała.

– No dobra. – Nagle zbudziła się we mnie świadomość własnych wyborów. – Jednak to przecież nie AI przeglądała moje fotki z szafy, ale ktoś ze społeczności użytkowników.

– No pewnie – przytaknęła Margo. – To zresztą chyba ich największe odkrycie: że ludzie są szczęśliwsi, kiedy są częścią społeczności. Co moim zdaniem wiedzieliśmy już przedtem, ale wszyscy są zawsze pod wrażeniem, kiedy nauka powie im coś, co sami wcześniej wiedzieli.

Mieliłam to sobie w głowie, jedząc lunch. Oczywiście, że ludzie są szczęśliwsi, jeśli należą do społeczności, ale sposoby nadzorowania i strukturyzowania użytkowników Abelique mocno odstawały od obowiązujących w wielu innych aplikacjach społecznościowych. Otrzymywaliśmy zadania – czy to telefonowania, czy coś, co dostałam ostatnio: prośbę o rysunek ośmiornicy dla kogoś z małym dzieckiem, które uwielbiało głowonogi. Nie lubię chodzić na pocztę, więc oddałam obrazek komuś w metrze, a ten wysłał go w moim imieniu.

***

Jeden z wytłuszczonych cytatów w serii artykułów Margo brzmiał: „Śmiały eksperyment w dziedzinie uszczęśliwiania ludzi”. Tak opisał Abelique członek zespołu badawczego. Kierujący projektem profesorowie odmówili Margo wywiadów, znalazła jednak byłą magistrantkę, która chętnie dzieliła się wiedzą (a przy tym podsuwała świetne sformułowania, takie jak „śmiały eksperyment” itp.). W artykułach Margo nieco prześlizgiwała się nad kwestiami etycznymi, ale jej informatorka podkreślała, że twórcy zawsze zadawali sobie pytanie: „Która z tych dwóch dobrych rzeczy bardziej ludzi uszczęśliwi?”, a nie: „Czy potrafimy kogoś unieszczęśliwić?”.

– Unieszczęśliwiać ludzi umiemy już całkiem nieźle – dodała jeszcze. – Wystarczy rozejrzeć się dokoła.

Nagle wszystkie polecenia, które otrzymywałam od Abelique, zaczęły układać się w sensowną całość. Badania wykazywały, że ludzie czują się szczęśliwsi, kiedy rzadziej o czymś decydują, spędzają więcej czasu na świeżym powietrzu, mniej jeżdżą samochodami i niezbyt często korzystają z tradycyjnych mediów społecznościowych. To dlatego apka układała mi jadłospis na cały tydzień, wysyłała na spacery, polecała jeździć metrem i nękała, żebym czytała książki, a nie posty na Twitterze.

Zainteresowanie Abelique znów mocno skoczyło w górę, jednak z apki uszło nieco magii, kiedy użytkownicy wiedzieli już, jak działa. Co więcej, ściągali ją sobie ludzie zdolni wynajdować metody obchodzenia reguł. Niektórzy tworzyli profile, żeby próbować wkręcać nas w różne platformy marketingu wielopoziomowego. Na wątkach kulinarnych zaczęły się pojawiać posty o napojach zastępujących posiłki. Szybko stało się jasne, że ktoś zarabia na nowych nabywcach tych obrzydliwych pseudoshake’ów. Pewnego ranka z pobudką zadzwonił do mnie nie człowiek, lecz automat ze spamem, i czara goryczy się przelała. Nie usunęłam apki, ale zaczęłam ignorować zarówno telefony pobudkowe, jak i powiadomienia, że czas spać, co na szczęście oznaczało też, że Abelique nie wyznaczała mnie do dzwonienia po innych. Im mniej się jej używało, tym mniej od człowieka chciała. Wieczorem, w czasie wolnym, zaczęłam pasjami oglądać programy paradokumentalne.

Aż tu pewnego popołudnia dostałam SMS. Myślałam, że to powiadomienie z Abelique, ale nie: sprawdziłam i okazało się, że to jedna z osób, z którymi spotykałam się w parku, wtedy gdy myśleliś­my, że zaraz zlikwidują nam apkę. Także twórczyni.

„Spotkałybyśmy się może znowu? – napisała. – W ten weekend ma być ładnie, a stęskniłam się za malowaniem”.

Zerknęłam na kredki, na których, o zgrozo, zaczął się zbierać kurz. „Abelique kazała ci napisać?” – odpowiedziałam.

„Nie. Po prostu stęskniłam się za plastyką. A ty nie?”

Znów łypnęłam na kredki. Przez ostatni miesiąc patrzenie na nie budziło we mnie poczucie winy, więc spoglądałam wszędzie, tylko nie na nie. Dwa razy mało brakowało, a schowałabym je na dnie szafy. Ale za rysowaniem faktycznie tęskniłam, i to bardzo.

„No to jesteśmy umówione” – odpisałam.

Zatemperowałam kredki, a z szuflady wyciągnęłam pudełko akwarel. Szkicowniki stały w równym rzędzie – sięgałam po każdy z nich i kolejno kartkowałam. Ostatni raz przeglądałam je tak dawno, że teraz mogłam skupić się na tym, co mi wyszło, a nie na rzeczach, które mi się nie udały. Jak łuk macki ośmiornicy na szkicach do rysunku, który wysłałam komuś w prezencie. Albo światła i cienie w szkicu mojej kuchni, który jakimś cudem naprawdę mi wyszedł. Albo akwarelowy obrazek bukietu, który tak mnie sfrustrował – teraz wyglądał fantastycznie: bałaganiarski, ale piękny. Delikatnie wyrwałam tę kartkę ze szkicownika i przypięłam do lodówki, żeby móc patrzeć na swoje dzieło. Czemu przestałam kupować sobie kwiaty? Potrzebowałam aplikacji mówiącej mi, że mogę sobie zafundować bukiecik?

Spotkałam się z Kristin w parku. Była młodsza ode mnie.

– Nie używam Abelique już od paru miesięcy – wyznałam.

– Ja też – odparła. – Znudziło mi się otrzymywanie porad, co mam jeść albo jak się ubrać.

– Przejdziemy się i rozejrzymy za czymś, co chciałybyśmy namalować? – zaproponowałam.

Ruszyłyśmy przez park ramię w ramię, szukając czegoś pięknego. Kiedy człowiek ma szkicownik i zamiar tworzenia, zauważa tak wiele rzeczy: cienie rzucane przez liście drzew, drobne dzikie fiołki rosnące tam, gdzie nie dotarły promienie słońca, ptaki śmigające zakosami w górze. Dotarłyśmy do fontanny, gdzie w dużych donicach wokół basenu nasadzone były kwiaty. Zastałyśmy tam cztery inne osoby – jedne miały szkicowniki i kredki, drugie siedziały z przenośnymi paletami akwarel. Dwie z nich uniosły wzrok i powitały nas uśmiechem. Usiadłam na trawie i wzięłam się do roboty.

Obok mnie starsza pani rysowała kredkami świecowymi w bardzo tanim szkicowniku. Zauważyła, że zerkam na jej obrazek, i zarumieniła się.

– Przepraszam panią – odezwała się. – To jakiś klub? Bo ja się do niczego nie zapisywałam, a nie chciałabym zajmować czyjegoś miejsca.

– Nie, żaden klub – odpowiedziałam. – A jeśli przyszła pani rysować, to jak najbardziej jest pani na właściwym miejscu. – Wyciągnęłam farby i turystyczny kubeczek na wodę, po czym podałam jej dużą kartkę i jeden z moich pędzli. – Zresztą… wie pani co? Może obie spróbujemy czegoś nowego?


Opowiadanie ukazało się na łamach „Clarkesworld Magazine”. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Oszustwo Oszustwo
i
Rudolf Ritter von Alt, „Salon in the Apartment of Count Lanckoroński in Vienna”, 1881, public domain via Wikipedia
Opowieści

Oszustwo

Zadie Smith

Dziwna przesyłka i dziura w bibliotece ekstraordynaryjnego XIX-wiecznego domu. Prezentujemy początkowy fragment powieści Zadie Smith „Oszustwo”.

Przed drzwiami stał umorusany chłopak. Na upartego może i dałoby się wyszorować go z brudu, ale z tych wszystkich pomarańczowych piegów już nie. Wyglądał na nie więcej niż czternaście lat, stał na wątłych, chwiejnych nożynach jak u marionetki i uparcie wychylał się do środka, nanosząc sadzę do korytarza. Mimo to kobieta, która otworzyła drzwi – łatwo popadająca w rozbawienie, wrażliwa na piękno – stwierdziła, że nie potrafi czuć do niego pogardy.

Czytaj dalej