Przywykłam, jak wielu ludzi, których znam, do bycia w stanie ciągłego alertu, jeśli chodzi o sens mojego pobytu na Ziemi. Oczywiście w życiu każdego zdarzają się kamienie milowe.
Takimi są choćby przezwyciężane kryzysy rozwojowe, opisane przez psychologa Erika Eriksona, które są warunkiem dojrzewania psychospołecznego. Bywają nimi także po prostu wydarzenia, które są efektem naszej świadomej pracy oraz dążeń, ale też zrządzeń losu – to za ich sprawą wyraźnie i bez wątpliwości czujemy znaczenie tego, że jesteśmy. Jednak takich wydarzeń w życiu przeciętnego człowieka jest kilka, może kilkanaście, a jeśli ktoś ma na tym polu ogromne szczęście – może będzie ich kilkadziesiąt. Co z resztą czasu? W przypadku siedemdziesięciu lat życia to ponad dwadzieścia pięć tysięcy wieczorów i poranków. Co ma nam wyznaczać celowość dni, kiedy nie spotyka nas nic, co nas formuje na nowo?
Wielu z nas żyje w poczuciu, że sens życia winien podlegać procesowi aktualizacji – i to w trybie o wiele częstszym niż doświadczają tego nasze komputery. Żyjemy w informacyjnym ulu, więc wydaje się nam normalne, że kolejnych powodów i podniet, które pozwalają nam czuć, że to, co robimy, jest „ontologicznie usprawiedliwione”, powinniśmy doznawać tak często, jak odświeżamy ścianę na Facebooku. Ciągle szukamy źródeł nowej siły do życia: kolejnych objawień w postaci ważnych lektur, odkryć, studiów, kursów, wielkich życiowych strategii, duchowych i samodoskonalących doświadczeń, nauczycieli oraz mentorów, nowych doznań, a także miejsc. Idei, które moglibyśmy gorliwie poprzeć lub równie gorliwie się im sprzeciwić. Kiedy przez dłuższy czas nie pojawia się nic nowego, co nasz krajobraz sensu mogłoby choć lekko odświeżyć, a nasze dni upływają na obowiązkach, banalnych rozrywkach, fizjologii, obcowaniu z bliskimi oraz z całkiem obcymi ludźmi, wielu z nas zaczyna ogarniać lęk, że „utknęliśmy”, a nasze przeznaczenie przechodzi nam koło nosa. To przeczucie jest, skądinąd, uzasadnione. Godzenie się na wypełnianie zobowiązań wtrącających nas w niewolę powtarzalności, która służy nie naszym celom za cenę w miarę spokojnej egzystencji (zabezpieczającej z kolei materialnie realizację naszych potrzeb), to może męczyć. Zaczyna się nam wydawać, że marnujemy życie: żyjąc, tracimy je.
Niepokój ten towarzyszy człowiekowi od zawsze; sto lat temu definiował go Martin Heidegger, pisząc o zaabsorbowaniu człowieka codzienną krzątaniną i odejściu od poszukiwania prawdy o świecie – podstawowej aktywności odróżniającej sposób istnienia człowieka od bytowania przedmiotów materialnych czy zwierząt. Człowiek „wrzucony w świat” nie został obdarzony z góry ustalonym sensem. Przez oddalenie się od poszukiwania prawdy o „byciu w świecie”, od niesłużącego pragmatycznym celom myślenia i od natury, osunęliśmy się, zdaniem Heideggera, w trwogę przed śmiercią, przed popadnięciem w nicość oraz bezsens. Nieautentyczności takiej egzystencji nie byliśmy jednak w stanie ukryć przed samymi sobą. Lęk, który ten dyskomfort nam sprawia, rozpraszamy skupieniem na codziennych troskach i rozrywkach, poszukując stabilności, a także uspokojenia w próbach podporządkowania sobie świata za pomocą języka oraz techniki. To jednak daje tylko iluzoryczne ukojenie, nie oferuje nam dostępu ani wglądu w perspektywę tworzenia sensu w zetknięciu z tym, co dla nas najtrudniejsze.
Myśląc dziś o rozważaniach Heideggera, zastanawiam się, czy czas, w którym żyjemy, ma znaczenie – kiedy weźmie się pod uwagę perspektywę sensu. Sto lat temu skończyła się I wojna światowa. Koła życia się obracały. Nikt nie zwracał się ku myślom o, jeszcze tak niedawno zbierającej żniwo w Europie, śmierci. Nikt nie przeczuwał też końca historii, Boga i człowieka, a tym dla wielu miała stać się kolejna wojna, po zaledwie dwóch dekadach.
Dziś, mimo że wiele miejsc na świecie żyje od kilku pokoleń w pokoju, doświadczamy zwielokrotnionego przez środki masowego przekazu, codziennego końca świata. Dzieje się on na naszych oczach i jest nieuchronny. Dotyka nas powoli, żłobiąc w nas rany niezauważalnie. Na świecących ekranach, które towarzyszą nam wszędzie, oglądamy codzienną walkę dobra ze złem, w której zło raz za razem wygrywa – zdążyliśmy do tego nawet przywyknąć. Naszą bezradnością, nieumiejętnością reakcji oraz niewiarą we własny wpływ, przykładamy rękę do tych codziennych zwycięstw, czując, że kolejny raz bitwa może się rozegrać tak blisko nas, że wszystko, co nam drogie obróci w popiół, a może i nas samych. Przeciwnik ma wiele twarzy, czasami nie ma jej też wcale. Dlatego nigdy nie wiemy, z której strony nastąpi atak. Obracamy się więc wokół własnej osi, drepcząc niepewnie, starając się dojrzeć wroga, osłaniając to, co mamy najbliżej siebie. Poczucie zagrożenia oraz bliskości katastrofy towarzyszy nam na każdym kroku, mimo że w lodówkach wciąż mamy jedzenie, granice wciąż są otwarte, a z konta co miesiąc idzie przelew na fundusz emerytalny.
Jak zatem szukać w życiu sensu? Jak w ogóle dziś go definiować, skoro przestajemy wierzyć, że przyszłość jest możliwa? Heidegger nie pomylił się, twierdząc, że technika odebrała nam prawdę. Zapośredniczyła rzeczywistość do tego stopnia, że samodzielne poszukiwanie sensotwórczej prawdy o świecie, w którym żyjemy, musiałoby oznaczać rezygnację z uczestnictwa w wielu różnych aspektach, które zakłamują jego obraz w naszych oczach i sterują naszym sposobem myślenia, wręcz fabrykują go. A może sensem w naszym świecie, byłaby próba uwolnienia się od gorączkowego poszukiwania tegoż sensu? Może moje życie nie musi go mieć, w perspektywie, którą próbuje ogarnąć mój rozum? Może próba mentalnego i fizycznego przetrwania to wystarczający sens. Największy, jaki może być nam teraz dostępny.
Jeszcze kilka lat temu czułam, że moim największym sensem jest bycie matką. Jestem zwierzęciem, tak mój gatunek programuje biologia. Dziś wciąż to czuję. Wiem, że byłoby mi bardzo trudno świadomie zrezygnować z tego sensu i nigdy go nie doświadczyć, ale zastanawiam się teraz, jak przeprowadzić dziecko, które sprowadziłam na świat – od rzeczywistości, w której ja i mnie podobni zastanawiali się, jakie jeszcze skończyć studia, by być bardziej świadomym człowiekiem, do rzeczywistości, w jakiej będziemy się zastanawiać, jak przeżyć fizycznie i mentalnie w rozpadającej się społeczności oszalałej z poczucia zagrożenia. Sens fiknął koziołka.
Kiedy dopada mnie lęk, że temu nie podołam, przypomina mi się film, który kilka lat temu bardzo przeżyłam – Melancholia Larsa von Triera. Nie wiem, jak to możliwe, że czułam wtedy, że będę kiedyś przeżywać to, co jego bohaterowie. Przecież w naszą stronę nie leci planetoida, która zaraz wszystko rozwali. Nie musi. Nie potrzebujemy już dziś metafor. To film sprzed zaledwie ośmiu lat. Wtedy to była fantastyka naukowa. Dziś perspektywa nadchodzącego kataklizmu paraliżuje wielu z nas. W filmie do uderzenia planetoidy, które odbierze im życie, przygotowują się dwie siostry oraz chłopiec – syn jednej z nich. Matka chłopca miota się, mając złudną nadzieję, że przed przeznaczeniem zdoła ocalić swoje dziecko. Gdy dociera do niej, że to niemożliwe, powala ją żal i rozpacz. Druga z kobiet sama już wcześniej straciła wszystko. Pogodziła się też z perspektywą nadchodzącej śmierci. W ostatnich minutach życia opiekuje się siostrzeńcem, budując dla niego, siebie oraz siostry domek z patyków. Przekonuje chłopca, że tam będą bezpieczni, jeśli tylko zamknie oczy. Daje mu najlepsze, co może dać w tej sytuacji – ostatnie minuty życia bez odbierającego zmysły lęku. Kiedy nie ma już sensu ani perspektywy, w której można by go szukać, sensem staje się podarowanie drugiemu człowiekowi choć chwili ulgi, choć namiastki bezpieczeństwa lub nadziei.
Dlatego przestaję szukać wciąż nowych, donioślejszych powodów do życia. Wiem, że to, co najważniejsze, podpowie mi serce. Nawet jeśli najgłębszym sensem będzie odprowadzenie kogoś bliskiego na drugą stronę lub wyprawienie go w świat, który daje coraz więcej powodów do lęku, a coraz mniej nadziei na przyjazną przyszłość.
Wiem też, że każdemu z nas zdarzają się chwile, gdy ogarnia nas jasność i poczucie ładu, których nie rozumiemy, lecz których odczuwanie jest bezsprzeczne. To dzieje się, kiedy siedzimy w ciszy, a przed nami, w smudze światła słonecznego, tańczą drobinki kurzu. Albo wtedy, kiedy kołysze się hamak, w którym bujamy kogoś bliskiego, a niebo przeszywają odrzutowce i wieje wiatr. Czas przepływa wtedy spokojnie między nami. Wiemy, że jesteśmy śmiertelni i nic na to nie poradzimy. Że nic nie można zrobić. I przez chwilę, akceptujemy to.