Chodzenie po wodę Chodzenie po wodę
i
„Boginka w dziewannach”, 1888 r., Jacek Malczewski., Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie
Żywioły

Chodzenie po wodę

Renata Lis
Czyta się 8 minut

Powrót do źródeł? Jak najbardziej, ale przy zachowaniu wyjątkowych środków ostrożności. Spotkanie z utopcem lub innymi wodnymi demonami, choćby najponętniejszymi, do przyjemnych nie należy. Według licznych podań ludowych bywa źródłem poważnych kłopotów.

Mieszkam w mieście, ale nasz dom stoi pod lasem i tak się składa, że najbliższe ujęcie wody oligoceńskiej mamy – nietypowo – właśnie w lesie. „Ujęcie” to słowo urzędowe – brzmi technicznie i kojarzy się z ujarzmianiem natury: „ująć” znaczy tyle, co „pojmać”, „uwięzić”. Nie pozwala usłyszeć archaicz­nych treści, którymi pulsuje symbol źródła, a przecież miejsce, do którego pielgrzymujemy przez las po wodę, to właśnie źródło. Jest nim w porządku symbolicznym, nawet jeśli fachowcy nazwą je studnią i będą nam opowiadać o liczących miliony lat glaukonitowych warstwach skalnych z epoki oligocenu, spomiędzy których pochodzi nasza woda. Gadaj zdrów! Dusza nie zna pojęcia studni, wie natomiast, co to źródło.

Chodzimy tam o każdej porze roku: rozpoznający się z widzenia znajomi-nieznajomi, z naszymi baniakami albo butelkami wielorazowego użytku, upchanymi w plecakach albo w torbach na kółkach. Źródełko nas przywołuje i lubimy je odwiedzać czy to jasną letnią nocą, czy zimowym popołudniem. Dążymy do niego każdy swoją ścieżką, ale zawsze w ciszy, którą łagodnie, lecz stanowczo narzuca swoim gościom las-gospodarz. Błoto albo piach (coraz rzadziej śnieg) tłumią nasze kroki. Idziemy bezszelestnie jak duchy źródła.

Podobnie jak pobożni ludzie, którzy czerpią swoją świętą wodę ze źródeł przy sanktuariach, wierzymy, że woda z lasu napoi i obmyje nas, nasze zwierzęta i rośliny lepiej niż kranówka, choć nie ma naukowych dowodów na cudowne właściwości wód artezyjskich. Jednak obraz wody wypływającej z głębi ziemi budzi w nas pamięć dawnych wierzeń – tych najstarszych, z czasów, kiedy wszystko miało duszę: drzewa, kamienie, rzeki. Ten praobraz domaga się od nas rytuału, aktywnej modlitwy – chodzimy więc po wodę, zsekularyzowani pielgrzymi postreligijnej epoki, w tyle głowy mając inny obraz: brodatego mężczyzny w białej szacie, który był synem Boga i chodził po wodzie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nauka zdaje się aprobować nasz kult. Woda to życie – mówią uczeni, a pamięć przypomina baśniowy motyw żywej wody czy wody życia. Nie jeść można długo, tymczasem bez płynów umiera się w kilka dni – w zależności od tempa odwadniania tkanek. W ciele ludzkiego noworodka woda stanowi ponad 80%, u dorosłych – do 70%. Staje się dla nas cenna zwłaszcza w warunkach globalnego ocieplenia, kiedy poziom wód z roku na rok opada i stajemy się świadkami stepowienia, a nawet pustynnienia naszego zielonego dawniej kraju. W tych okolicznościach miejskie źródełko w środku lasu urasta do rangi cudu, jeśli nie zbawienia. Co mieszka w źródle? Co nas woła po wodę?

Synowie tytanów

W mitologii starożytnych Greków wody żyją – jako byty osobowe łudząco podobne do człowieka. Mają jednak boską naturę, a ich biografie przybierają postać szalonych, często kazirodczych fabuł. Okazuje się np., że tytan Okeanos i tytanida Tetyda spłodzili razem 3 tys. synów, zwanych zbiorczo Potamoi. 3 tys. to niemało, ale w mitologii greckiej nie takie rzeczy się zdarzały. Synowie ci odziedziczyli boski kapitał po rodzicach i zostali bogami rzek. Grecy przedstawiali ich najczęściej jako hybrydę człowieka z bykiem albo wężem, choć zdarzały się i zwyczajniejsze wizerunki, na których bóg rzeki przybierał postać leżącego mężczyzny z amforą.

3 tys. synów niełatwo upilnować, więc wśród Potamoi trafiały się niezłe gagatki, a czasem wręcz element kryminalny, który dzisiaj skończyłby jak Harvey Weinstein. Spójrzmy choćby na Alfejosa, boga rzeki noszącej jego imię, która wypływa z gór Tajget na Peloponezie i uchodzi do Morza Jońskiego. Ów Alfejos najpierw prześladował swoim pożądaniem boginię Artemidę – wielką łowczynię, ale też patronkę gorących źródeł – a potem jej towarzyszkę, nimfę wodną Aretuzę. Tę ostatnią gonił przez całą Grecję aż do Syrakuz na Sycylii, gdzie Artemida zamieniła Aretuzę w źródło, lecz niestety nie zdołała jej ocalić: podstępny Alfejos połączył z nią swoje wody w wyrazistej metaforze płodzenia.

Źródło Aretuzy można oglądać na Sycylii do dzisiaj, przynajmniej tak głosi legenda. Szmaragdowe, zmętniałe oczko wodne otoczone pióropuszem papirusów roztacza swoje powaby niedaleko klimatycznego Hotel des Etrangers (Hotelu Cudzoziemców), w którym zatrzymywał się Jarosław Iwaszkiewicz (choć on akurat uważał, że „odeszły stąd boginie, zmarły Syrakuzy”). Płodność, okazuje się, niejedno ma imię i nie zawsze trzeba brać ją dosłownie – oto bowiem w Syrakuzach starożytny mit niespodziewanie wydał na świat egzotyczne rodzeństwo: „nocny” sonet Iwaszkiewicza Źródło Aretuzy i szemrzący jak woda piękny koncert Karola Szymanowskiego opus 30 pod tym samym tytułem. Subtelna nić łączy ze sobą te dwa utwory pomimo różnicy tworzywa, tak jak łączyła obu autorów. Cudownie jest czytać i słuchać ich na przemian.

Córki bogów

Jeśli idzie o Potamoi, tych z lekka potwornych synów Okeanosa i Tetydy, to spłodzili oni dla odmiany mnóstwo córek. Nie wiadomo, ile ich dokładnie było, ale musiały iść w dziesiątki tysięcy. Były to najady, czyli nimfy wód lądowych: wodospadów, potoków, strumieni, źródeł i jezior (a zatem molestując Aretuzę, Alfejos molestował własną bratanicę). Najady to oczywiście niejedyne nimfy wodne w mitologii greckiej – oprócz nich znane są np. Hiady, czyli siedem sióstr zwanych płaczkami. To one niańczyły Dionizosa i Zeusa, kiedy obaj bogowie byli jeszcze oseskami, a także zraszały ziemię wilgocią, czyniąc ją płodną. Kiedy się komuś z Greków ukazały, oznaczało to początek pory deszczowej. Urodziły się z tytana Atlasa i okeanidy Plejone i były siostrami Plejad. Hiady oraz Plejady zostały przemienione w gwiazdy – jedne i drugie są częścią gwiazdozbioru Byka, sąsiadując z efektowną konstelacją Oriona. Leżą na wyciągnięcie ręki – raptem 444 mln lat świetlnych od nas – i można je oglądać nieuzbrojonym okiem. Jednak Plejady to gwiazdozbiór już październikowy, więc wróćmy na ziemię – tym razem w nasze północno-wschodnie okolice.

Prażywioł

Wody żyły też u dawnych Słowian, ba – były dla nich prażywiołem, z którego wyłoniło się życie. Twórcza, płodna moc wód mogła mieć męską albo żeńską naturę: krople spadające z nieba symbolizowały płodność męską, a wilgoć tryskająca z ziemi – żeńską (czyli nasze źródełka z oligocenką są żeńskie). Woda kojarzyła się Słowianom także z krai­ną umarłych. W prasłowiańskich wierzeniach rzeka jest często granicą tego i tamtego świata, podobnie jak w mitologii greckiej jest nią Styks. Również starogrecka Leta ma swój słowiański odpowiednik, Zabyt’ Riekę – Rzekę Zapomnienia. Słowianie wierzyli, że dusza zmarłego przekracza ją po 40 dniach od śmierci i w rezultacie traci pamięć ziemskiego bytowania, doznając oczyszczenia i ulgi po trudach życia.

rysunek z archiwum, nr 1112/1966 r.
rysunek z archiwum, nr 1112/1966 r.

Demony wodne

Woda bywała też w przekonaniu Słowian głęboko demoniczna – najmocniej ze wszystkich żywiołów. Ambiwalencja tego rodzaju jest znakiem rozpoznawczym sacrum – tylko największa świętość potrafi zawrzeć w sobie sprzeczności. Słowiański bóg zaświatów i przeciwnik Peruna, Weles (Wołos), rezydował na bagnach niesprzyjających ludzkiemu życiu. Bo pozytywne znaczenie duchowe miały tylko wody płynące, natomiast te stojące niosły śmierć. Wszystkie akweny zaludnione były natomiast przez demony wodne, które w mitologii słowiańskiej miały usposobienie bardziej zajadłe od swoich kuzynów z pozostałych resortów, a w dodatku były zatrważająco mobilne. Istniało niebezpieczeństwo, że się je spotka nad każdą wodą, ale też – tu niespodzianka – w lesie i na polach.

Najważniejszy z nich to topielec, zwany również utopcem. Topielcem zostawało się poprzez śmierć w wodzie, którą uważano za wyjątkowo brzemienną w złe skutki, ponieważ wiązała się z naruszeniem tabu – woda uchodziła za żywioł nie tylko święty, lecz także graniczny, a korzystanie z niej obwarowano szeregiem zakazów: niedopuszczalne było np. sikanie i plucie do wody oraz kąpiel nocą i przed pierwszą wiosenną burzą. Najwyraźniej ktoś to tabu stale naruszał, bo czego jak czego, ale topielców Słowianom nie brakowało. Wizualizowano je sobie różnie: jako oślizgłe typy umazane mułem i obwieszone trawami wodnymi; dzieci niewiniątka o nadludzkiej mocy, której nikt się po nich nie spodziewał; zwierzęta albo ludzie z rogami byka. Bywało jednak i tak, że topielce pozbawione były widzialnego ciała, a ich obecności dowodziło niezbicie czyjeś utonięcie.

Jeśli zaś chodzi o charakter, były to demony zabójczo cierpliwe – potrafiły czekać cały dzień, żeby w ciemności dopaść upatrzoną ofiarę. Noc była ich domeną. Dlatego wściekały się, kiedy ktoś wypowiedział zdanie: „Już świta”, bo oznaczało to dla topielca konieczność powrotu pod powierzchnię wody – tak samo jak dla wampira pierwszy promień słońca oznaczał konieczność bezzwłocznego powrotu do trumny. W furiackiej złości topielce tworzyły niebezpieczne wiry albo zatapiały pola uprawne i ludzkie domostwa, jednak ich najważniejszym zajęciem było wciąganie ludzi i zwierząt domowych pod wodę. Te bestie dyszały żądzą zadawania śmierci. Wierzono, że osoba, która czuje „wrodzony” pociąg do wody, została przy narodzinach naznaczona przez topielca i prędzej czy później padnie jego ofiarą.

Sekcja żeńska

W resorcie słowiańskich demonów wodnych istniała też sekcja żeńska. Obdarzone ponadprzeciętną urodą topielice rekrutowały się zwłaszcza spośród kobiet zmarłych w ciąży. Ich działalność była monotonna jak praca przy taśmie: wabiły mężczyzn na głęboką wodę i topiły. O jednej z takich sytuacji ­opowiada Adam Mickiewicz w mrożącej krew w żyłach Świteziance – bohaterką tej ballady jest nimfa z białoruskiego jeziora Świteź, zatrudniona w mitologicznym wydziale do spraw zwalczania męskiej niewierności, która ucieka się do okrutnego podstępu, by wymierzyć sprawiedliwość wiarołomnemu młodzieńcowi.

Ciekawszą pracę niż topielice miały rusałki wodne i boginki, w które zamieniały się dziewczyny zmarłe śmiercią samobójczą przez utonięcie. Równie piękne, odznaczały się długimi, zielonymi włosami oraz oryginalnymi metodami uśmiercania: nie topiły swojej ofiary, tylko doprowadzały ją do zgonu poprzez szalony taniec do utraty tchu albo nieprzerwane łaskotki wśród łanów żyta. Nie znosiły nudy – wiadomo, że kiedy wpadło się w ich ręce, można się było wywinąć jedynie dzięki inteligencji i sprytowi. Bo rusałki kochały zagadki i zawsze zadawały je swoim ofiarom: jeśli rozwiązało się zagadkę takiej mózgoseksualnej nimfy albo zadało się jej swoją, na którą nie umiała znaleźć odpowiedzi, uchodziło się z życiem. Grasowały zwłaszcza w Zielone Świątki – zwieszały się z drzew, przywiązane za warkocz do gałęzi, i w tej pozycji dyndały, chichocząc tak upiornie, że ludzkie serca pękały ze strachu.

Złe adresy

Słowianie wierzyli, że demony wod­ne można przebłagać ofiarą ze zwierząt, które niestety w tym celu topiono – Zygmunt Gloger odkrył ślady takich rytuałów np. na Pojezierzu Augustowskim. Uciekano się też do magicznych zaklęć, które miały poskromić topielce, jednak najczęstszą i najskuteczniejszą metodą samoobrony była prewencja, czyli wystrzeganie się złych miejsc: głębokiej wody, zlewisk rzecznych i zakamarków wodnych o złowrogiej aurze. Złe adresy można znaleźć w pracach polskich etnografów lub dowiedzieć się o nich od miejscowych – znajdują się na wspomnianym już Pojezierzu Augustowskim, ale też na jeziorze Gopło na Pojezierzu Gnieźnieńskim, w starorzeczu Bugu czy na warmińskim Jeziorze Świętym koło turystycznej miejscowości Kurki, gdzie obrzędy ku czci bóstw wodnych odprawiali dawni Prusowie. Utopce występują obficie także w Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego, lecz nie są szczególnie groźne.

Co do wodnych duchów z na­szego lasu to wydają się łagodne, jednak na wszelki wypadek zawsze mam w zanadrzu zagadkę dla rusałki.

Czytaj również:

Śmieć precz! Śmieć precz!
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Ziemia

Śmieć precz!

Berenika Steinberg

Pierwsza ogólnopolska akcja sprzątania brzegów rzek ruszyła zeszłej wiosny. Ponad 2 tysiące wolontariuszy pracujących w 120 sztabach w całej Polsce zebrało prawie 56 ton śmieci. Z Danielem Parolem, pomysłodawcą „Operacji Rzeka”, rozmawia Berenika Steinberg.

Z inicjatorem akcji spotkałam się 6 marca 2020 r. Dwa dni wcześ­niej koronawirus przekroczył granice Polski, ale tegoroczna edycja jeszcze zdążyła się rozpocząć i parę sztabów w różnych częściach kraju miało już sprzątanie za sobą. Ja szykowałam się na spływ pod Siedlcami i sprzątanie rzeki Liwiec z kajaka. Niestety, tydzień po tej rozmowie kwarantanna zmusiła nas do pozostania w domach. Z dalszego sprzątania w tym roku nici. A Daniel Parol, który w głębi duszy pozostał, jak to mówi, „kręconym dzieckiem” i nie potrafi usiedzieć w miejscu, uruchomił ze sztabem głównym „Operację Rzeka dla Szpitali” – zbiórkę pieniędzy na środki ochrony dla lokalnych lecznic. „Jeszcze uda nam się posprzątać ten świat” – przeczytałam na stronie zbiórki. Poniżej zapis naszej marcowej rozmowy.

Czytaj dalej