Chwila świadomości
i
ilustracja: Daniel de Latour
Promienne zdrowie

Chwila świadomości

Tim Parks
Czyta się 11 minut

Tęsknimy za ciszą, ale im mniej dźwięku wokół nas, tym bardziej przeszkadza nam huk własnych myśli. Jak możemy uciszyć wewnętrzny hałas?

Jakiś czas temu w powieści Cleaver (2006; polskie wydanie – 2008) opisałem postać dziennikarza telewizyjnego przyzwyczajonego do gorączkowego zgiełku i gwaru rozmów. Bohater wyrusza w podróż w poszukiwaniu ciszy. Ucieka w Alpy, do domu powyżej granicy lasu – miejsca położonego tak wysoko, z powietrzem tak rozrzedzonym, że ma nadzieję znaleźć tam ciszę zupełną. Ale nawet w Tyrolu Południowym, na wysokości 2500 m n.p.m., słyszy wyjący, rozbijający się o skały wiatr oraz pulsującą w żyłach krew. Z czasem, mimo nieobecności rodziny, współpracowników i mediów, myśli zaczynają coraz natarczywiej kołatać mu w głowie. Jak to często bowiem bywa – im mniej dźwięków nas otacza, tym bardziej ogłuszają nas własne myśli.

Hałas w głowie

Gdy myślimy o ciszy – z tęsknotą lub lękiem (a pamiętajmy, że jedno nie wyklucza drugiego) – zmuszeni jesteśmy uznać, że rozmawiamy właściwie o stanie umys­łu, o kwestii świadomości. I choć świat zewnętrzny ponad wszelką wątpliwość istnieje, nasze postrzeganie rzeczywistości jest zawsze naszym postrzeganiem: w tym samym stopniu mówi coś o nas i o tym, co nas otacza. Czasem hałas jest naprawdę irytujący i sprawia, że tęsknimy za ciszą. Ale są też momenty, kiedy go nie dostrzegamy. Gdy oddajemy się lekturze dobrej książki, odległy szum kosiarki po prostu dla nas nie istnieje. Jeśli

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Terapia biwakowa
i
zdjęcie: Emily Hon/Unsplash
Pogoda ducha

Terapia biwakowa

Jill Neimark

Sądziłam, że spełniam swoje marzenia, tymczasem stawałam się coraz słabsza i bardziej chora. Gdy w końcu wskutek moich dolegliwości musiałam opuścić Manhattan, życie poza cywilizacją przyniosło mi uzdrowienie.

W 1996 r. spełniłam marzenie każdego nowojorskiego pisarza – wynajęłam mieszkanie z dwiema sypialniami i z widokiem na rzekę Hudson w przedwojennej kamienicy z portierem. Zbudowany w 1931 r. gigant mieś­cił blisko 300 apartamentów, a wśród lokatorów nie brakowało znanych artystów. Na północ od budynku biegła kręta aleja, przy której stały przepiękne XIX-wieczne szeregowce. Na zachodzie, wzdłuż rzeki, przez wiele mil ciągnął się pas zieleni. Sama dzielnica Upper West Side była istnym rajem dla smakosza. Myślałam to, co na moim miejscu myślałby każdy oszołomiony swym szczęściem mieszkaniec Nowego Jorku: „Zostanę tu na zawsze. Nie ruszę się, dopóki nie wyniosą mnie stąd nogami do przodu”.

Czytaj dalej