​Dzikość w sercu, dzikość w garnku
i
Ilustr. Karyna Piwowarska
Dobra strawa

​Dzikość w sercu, dzikość w garnku

Aleksandra Kozłowska
Czyta się 15 minut

Niektórzy myślą, że jemy korzenie i robaki, żeby się umartwiać albo zaoszczędzić. Nie, to nie o to chodzi. Chcemy spróbować nieznanego – zwierzają się Aleksandrze Kozłowskiej Katarzyna Miłochna Mikulska i Artur Bokła. Jemu cieknie ślinka na widok larw chrząszcza majowego, ona poleca podpłomyki z ogonkami kani i zupę z młodych przyrostów pałki.

Aleksandra Kozłowska: Przeżyjecie w każdej dziczy?

Katarzyna Miłochna Mikulska: Nie wszystkie dzicze znamy. W lasach deszczowych na przykład nigdy nie byliśmy.

Artur Bokła: Nie, w każdej na pewno nie. Ale jeśli mówimy tylko o polskich lasach, to myślę, że tak, poradzilibyśmy sobie. Potrafimy zbudować szałas, rozpalić ogień bez użycia zapałek, wyżywić się tym, co znajdziemy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Arturze, masz na koncie mnóstwo samotnych wędrówek, przeszedłeś na przykład pieszo 300 km w 10 dni. Podobno miałeś wtedy przy sobie tylko dowód osobisty i folię termiczną.

A.B.: Lubię samotne wędrówki. Pokonanie 300 km w 10 dni to nie jest żadne osiągnięcie. Trudność mojej wędrówki polegała na tym, że nie zabrałem ze sobą nic, co ułatwiłoby mi nawigację w terenie – nie miałem mapy, kompasu ani GPS-u. Opierałem się na naturalnych drogowskazach, jakimi są brzegi rzek, drogi, tory kolejowe, szlaki turystyczne. Tydzień przed wymarszem przejrzałem dokładnie trasę na mapach satelitarnych i starałem się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Szedłem przez lasy, omijałem miejscowości, główne drogi, Wisłę pokonywałem wpław. Przy sobie miałem tylko folię NRC, telefon, dowód i 100 zł na powrót do domu. Nie wziąłem jedzenia ani picia.

Wyruszyłem pewnego pogodnego wrześniowego poranka z domu w małej miejscowości niedaleko Lublina. Celem wędrówki były okolice Skierniewic, gdzie mieszka Katarzyna. To była jedna z moich najwspanialszych przygód. Marzę, by kiedyś ponownie udać się w podobną wędrówkę, ale już bez określonego czasu i celu.

Rozpoczęło się lato, świetna pora na przygody w dziczy. Od czego ma zacząć początkujący survivalowiec?

K.M.M.: Najważniejsze to dobrze poczuć się w lesie.

A.B.: Przede wszystkim zaufać sobie. Trzeba nauczyć się „czytać” las. Małymi krokami uczymy się go, po każdym pobycie mamy więcej doświadczenia, a w związku z tym więcej wiedzy i pewności siebie. Metoda małych kroków jest ważna – nie rzucajmy się od razu w leśną noc bez zapałek i śpiwora. Moim zdaniem lepiej jest, gdy najpierw rezygnujemy na przykład z namiotu…

K.M.M.: …albo hotelu.

A.B.: Stopniowo, bo inaczej łatwo się zniechęcić.

Niezbędny ekwipunek, jeśli chcę przeżyć kilka dni, jedząc wyłącznie to, co znajdę?

K.M.M.: Dla mnie atlas roślin, klucz do ich oznaczania i umiejętność posługiwania się nim. Nóż, menażka, filtr do wody. Choć gdy jesteśmy nad strumieniem czy czystym jeziorem, wystarczy ją przegotować. Coś do krzesania ognia: krzesiwo, zapałki, zapalniczka, no i odzież ochronna, coś na wiatr i deszcz. Najlepiej ubrać się na cebulkę.

A.B.: To, jaki sprzęt ze sobą zabierzemy, zależy od wielu czynników: warunków atmosferycznych, planowanej trasy, naszych możliwości fizycznych. Latem najważniejsze jest zapewnienie sobie wody pitnej, by się nie odwodnić. Pożywieniem zajmujemy się w dalszej kolejności. Być może potrzebne będzie schronienie od wiatru i deszczu, jakiś szałas, choć gdy nie pada, wystarczy nocleg przy ognisku. Ognisko pomaga się poczuć bezpiecznie.

Są ludzie, którzy mogą bez problemu spać na gołej ziemi, inni nie zasną, jeśli nie mają czegoś, co by przypominało łóżko, choćby kilku gałęzi. Przydadzą się śpiwór i ciepła odzież, nawet latem.

Trochę przerażająca wydaje się perspektywa jedzenia tylko tego, co znajdę.

K.M.M.: Niepotrzebnie. Latem jest mnóstwo jadalnych kwiatów, np. stokrotki czy wiesiołek, owoce dzikiej róży i czeremchy amerykańskiej, dzikie jabłka, maliny, borówki. Zaczynają się rozrastać bulwy topinamburu i kłącza perzu. Liście mniszka lekarskiego, gwiazdnicy pospolitej i babki są idealne na sałatki. Jeśli zabierzemy ze sobą mąkę, możemy urozmaicić menu podpłomykami pieczonymi na rozżarzonym kamieniu. Do ciasta można dodać nasiona babki lancetowatej i ziarna traw. A jeszcze bukiew, czyli owoc buku.

Warto się zainteresować użytecznością kulinarną kamieni. To fantastyczny twór natury. Nagrzewają się powoli, ale długo utrzymują ciepło. Płaskie kamienie wykorzystujemy jak patelnie: do pieczenia podpłomyków, mięsa, smażenia konfitur z leśnych owoców. Trzeba taki kamień położyć na dwóch większych, pod spód podłożyć ogień lub żar i zaczekać, aż się nagrzeje. Można go też zakopać w żarze. Będzie gotowy do użycia, gdy wylana na niego woda zasyczy i wyparuje. Kamienie można wykorzystać również do ogrzania szałasu. Dlatego ognisko obkładamy kamieniami. Ogień wygaśnie, a one jeszcze długo będą oddawać ciepło.

Wydaje się prostsze niż obsługa kuchenki indukcyjnej.

A.B.: Jeszcze łatwiejsze jest opiekanie na patyku – można tak opiec nie tylko mięso i ryby, ale także dzikie jabłka. Owoce, bulwy topinamburu, pięciornika gęsiego czy strzałki wodnej albo korzenie, m.in. chmielu czy łopianu, można też – jak ziemniaki – włożyć w żar. Małe bulwy dobrze przed pieczeniem zawinąć w liście podbiału lub chrzanu. Sposobów pieczenia jest więcej, np. na grillu z gałęzi, na kłodzie, nad żarem. Jedna z najstarszych technik to pieczenie w dole ziemnym.

Na czym to polega?

A.B.: Wykopujemy dół głęboki na 40–50 cm, wykładamy jego dno kamieniami. Rozpalamy w dole ogień i czekamy, aż kamienie się porządnie nagrzeją i zostanie sam żar. Potem warstwami układamy w dole: świeże liście i trawy, jedzenie, znowu liście. Całość przykrywamy korą, która ochroni upieczone jedzenie przed zabrudzeniem, i zasypujemy ziemią. Pieczenie, w zależności od tego, co przygotowujemy, trwa nawet 24 godziny. To taki piekarnik parowy, bo składniki poddane są działaniu gorącej pary wydzielającej się z traw. Przyrządzone w ten sposób ryby, mięso czy warzywa są smaczne i delikatne.

K.M.M.: Jeśli zaś mamy dostęp do gliny i trochę czasu, fajne jest pieczenie w glinie. Można też zrobić piec z gliny – do wypieku chleba i bułek.

I śniadanie jak w mieście: świeże pieczywo, biosałatka fit. Tylko co z kawą?

K.M.M.: I na to mamy sposób. Leśną kawę można zrobić z wyługowanych wcześniej w popiele z ogniska żołędzi albo z korzenia mniszka, cykorii podróżnika (jest ona składnikiem popularnej niegdyś kawy zbożowej) czy łączenia baldaszkowego. Żołędzie bądź korzenie trzeba rozetrzeć i uprażyć na kamieniu, po czym zalać wodą i zagotować. Pycha! Można do tego przyrządzić coś słodkiego – wspomniane już konfitury smażone na kamieniu lub pieczone kłącza trzciny zwyczajnej – najlepsze są jasne, młode, mają mniej włókien.

No dobrze, a co z wodą?

K.M.M.: Możemy ją wziąć ze sobą, możemy też – jeśli okoliczności na to pozwalają – korzystać ze strumienia, źródła czy jeziora. Potrzebny jest filtr, taki naturalny robi się z kamieni, piasku i mchu. Na początku trudno się przełamać, ludzie nie ufają wodzie innej niż ta, którą kupią w butelce. Jeśli jesteśmy na terenie, którego nie znamy, rzeczywiście trzeba zachować ostrożność. Tam, gdzie są pola uprawne, można mieć do czynienia z pestycydami, opryskami. Najlepiej więc czerpać wodę ze zbiorników położonych na terenach, gdzie widać obecność zwierzyny lądowej. Łoś, sarna, dzik nie napiją się brudnej wody. Możemy mieć pewność, że woda w takim miejscu nie jest skażona chemicznie. Należy jednak pamiętać, że każdą wodę należy dla pewności przegotować.

A.B.: Generalnie survival polega na tym, by wykorzystywać to, co jest dostępne. A więc gdy nie mamy menażki, gotujemy choćby w puszce albo i kartonie po mleku.

Spali się przecież.

A.B.: Nie, jeśli gotujemy kamieniami. Jedną ściankę pudełka odcinamy, tak by powstało coś w rodzaju miseczki. Kamienie nagrzewamy w ognisku i wrzucamy do kartonu wypełnionego wodą. Spaliłby się ustawiony bezpośrednio na ogniu, ale bez problemu wytrzyma temperaturę rozgrzanych kamieni. A te zagotują wodę, np. na herbatę z malin czy poziomek albo zupę z pokrzyw.

À propos tego, co jest pod ręką. W książce Kuchnia survivalowa bez ekwipunku polecacie larwy chrząszcza majowego à la kebab i pasikoniki pieczone à la chipsy.

A.B.: Większość ludzi na myśl o jedzeniu robaków dostaje mdłości. Ja nie ukrywam, że wręcz przeciwnie. Ślinka mi cieknie na widok larw chrząszcza majowego à la kebab czy pasikoników pieczonych à la chipsy (śmiech). Zapewniam, że dobrze smakują, a co najważniejsze, dostarczą naszemu organizmowi cennego białka.

K.M.M.: Nie ukrywam, że po owady sięgam w ostateczności. Sauté mi nie smakują. Jak już mam je jeść, to dobrze przyrządzone, np. chrząszcze majowe w karmelu (śmiech).

Co najbardziej lubicie z leśnej kuchni?

A.B.: Surowe owoce i placki z pokrzywy.

K.M.M.: Pieczone owoce, np. dzikie jabłka. Uwielbiam podpłomyki, zwłaszcza z mielonymi ogonkami kani, takiego grzyba. Lubię też zupę z młodych przyrostów pałki, najlepsza jest gotowana na suszonym mięsie.

Zatruliście się kiedyś czymś?

K.M.M.: Ja nie. Jeśli nie jestem czegoś pewna, to tego nie jem. Zdarza się, że ludzie, którzy dopiero zaczynają przygodę z leśną dietą, reagują na nią rewolucją żołądkową. To normalna reakcja organizmu na coś nowego, nie należy od razu myśleć, że zatrucie.

A.B.: Ja raz, lekkie zatrucie. Nieraz za to miałem problemy żołądkowe po odwiedzeniu restauracji czy baru.

W lesie urządzacie biwaki bez względu na porę roku. Zimą też można się tam wyżywić?

K.M.M.: Zimą bez zapasów byłoby ciężko. Ale nawet wtedy można sobie poradzić. Do jedzenia są owoce: jarzębina, tarnina, głóg, choć to raczej resztki, bo ptaki się nimi żywią.

Zimy są teraz lżejsze niż dekadę temu. Ostatnio w grudniu jedliśmy sałatkę z gwiazdnicy i rosół z bluszczyku kurdybanka (smakuje jak rosół z lubczykiem), do tego herbatka z igieł jodły. Można też zebrać nasiona z szyszek jako dodatek do podpłomyków, pod warunkiem że mamy mąkę. Jeżeli ziemia nie zamar­za zbyt mocno, można znaleźć bulwy topinamburu, pięciornika gęsiego czy strzałki wodnej i upiec je w żarze. Można też zjeść coś z tego, co myśliwi wysypują zwierzętom: pasternak, buraki, marchew. Albo spróbować kuchni głodowej, ekstremalnej, np. chipsów z podkorza sosny. Gorzkie, ale zapychają żołądek. Lub zrobić kaszkę z podkorza brzozy, bo z naszej brzozy nie da się, niestety, zrobić makaronu jak z sosny syberyjskiej.

Jesteście doświadczonymi ludźmi lasu. Od czego to się zaczęło? Byliście harcerzami?

K.M.M.: Pochodzę ze wsi. Należę do pokolenia, które pamięta koszenie kosami, wykopki – gotowanie nad ogniskiem, pieczenie w żarze to był dla nas standard. Jesienią na kamieniu piekliśmy grzyby – surojadki (gołąbek zielony). Z żab – wtedy jeszcze można je było jeść, dziś to zabronione – gotowaliśmy rosół, dodając pokrzyw. Rodzice dawali nam dużą swobodę. Budowaliśmy sobie „bazy”, domki, jedliśmy, co dało się zebrać.

A.B.: Atrakcją było ognisko w lesie z kolegami. Najpierw jedliśmy to, co zabieraliśmy z domu. Później zaczęliśmy się interesować tym, jak znaleźć coś do jedzenia w lesie, przetrwać bez zapasów. I to mi się spodobało. Tam jest wszystko, czego potrzebuję: zbuduję sobie szałas, rozpalę ogień, znajdę jedzenie i nie muszę wracać do domu. Fantastyczne poczucie wolności. Tanie wakacje, pełne przygód spędzanie czasu. Długie lata uczyłem się tego sam, potem były książki, programy TV, na końcu Internet.

A skąd wiedza o roślinach?

K.M.M.: Zioła poznałam dzięki cioci Honorce, która była akuszerką. Zajmowała się nami, gdy rodzice byli w pracy. Pomagałyśmy jej zbierać różne rośliny, poznawałyśmy ich przeznaczenie i smak. Jeździłyśmy z nią do porodów, przyjmowała i ludzkie, i zwierzęce dzieci. Dziś nieraz się na tym łapię, że pamiętam, na co jest dane zioło, ale nie pamiętam nazwy botanicznej, znam tylko ludową, jakiej używała ciocia, np.: lwi ząb to mniszek lekarski, a ptasie gniazdo – kwiat dzikiej marchwi. Niedaleko mieszkała wioskowa babka, zielarka, lubiliśmy jej opowieści. Moja mama też wykorzystuje dzikie rośliny w kuchni. Jej pierogi z serem i kurdybankiem to legenda wśród moich znajomych.

Niebezpieczeństwa? Przygody? Niespodziewane wydarzenia?

K.M.M.: Zdrowy rozsądek przede wszystkim. Uważam na każde zwierzę napotkane na szlaku. Mam fobię wodną, więc do jeziora wchodzę tylko do kolan. Ostatnio często zdarzają się silne wichury, wtedy nie wychodzę do lasu.

A.B.: Raz szedłem szlakiem, zerwała się nagła wichura. Spadła na mnie gruba gałąź. Dostałem w głowę, na szczęście nie jakoś strasznie mocno. Zdarzyło się, że zarwał się pode mną lód, zapadłem się w mokradle. Były burze, śnieżyce. Niebezpieczne są niskie temperatury i wychłodzenie. Ale zagrożenia życia nie było. Czasem musiałem zrezygnować z wycieczki – kilka dni pada, zimno, nie mam gdzie się wysuszyć, ogrzać, wtedy wolę się wycofać. Jeśli coś przestaje być frajdą, wolę zawrócić.

Niektórzy myślą, że jemy te korzenie czy robaki, żeby się umartwić albo zaoszczędzić. Nie, to nie o to chodzi. Chcemy poznać nowe smaki, spróbować nieznanego, innego. No i nie chcę nosić ciężkiego plecaka wypełnionego konserwami (śmiech).

Prowadzicie szkołę rzemiosła survivalowego. Kto najczęściej się zgłasza? Mężczyźni, kobiety, całe rodziny?

A.B.: W ostatnim czasie najwięcej zgłoszeń jest od dziewczyn. Młodych, do 35. roku życia, bez doświadczenia w survivalu. Traktują to jako formę wyzwania: siedem dni bez jedzenia, tylko z nożem i menażką.

K.M.M.: Przyjeżdżają do nas ludzie, którzy łakną kontaktu z naturą. Widać, że potrzebują odpoczynku od cywilizacji. Kurs „Siedem dni w lesie dla kobiet” jest trochę inny niż kurs ogólny – większość uczestniczek jest po raz pierwszy w lesie w tak surowych warunkach: bez namiotu, mogą wziąć ze sobą nóż, śpiwór lub koc i to, co mają na grzbiecie. Dla większości uczestniczek dużym wyzwaniem jest gotowanie na ognisku. Niektóre robią to po raz pierwszy. Zapewniamy półprodukty: mąki, kasze, ryż, miody. Nieprzetworzone i dobrej jakości. Uzupełniamy je roślinami jadalnymi pozyskanymi z okolicznych lasów i łąk. Oczywiś­cie większość uczestniczek liczy na to, że schudnie, oczyści swój organizm. I tak też się dzieje.

Czego szukają poza zrzuceniem wagi?

K.M.M.: Wiele z nich pracuje w korporacjach, prowadzi własne firmy. Traktują wyjazd jako urlop od telefonów, mejli, szefa, jako okazję do wyciszenia się. Bardzo im się podoba, że nie ma pierwiastka męskiego, chcą zintegrować się kobieco, stworzyć kobiecy krąg. Regularnie przyjeżdża do nas np. sześć koleżanek – podczas tych siedmiu dni chcą pobyć razem, spędzić wspólnie czas, pogadać bez pośpiechu.

Największe wyzwania dla mie­szczu­chów w głuszy?

K.M.M.: Kryzys przychodzi zazwyczaj trzeciego dnia. Mieliśmy raz taki przypadek: dziewczyna nie umiała poradzić sobie bez mycia zębów. Ponieważ nie czuła mocnego, miętowego smaku pasty, była przekonana, że cały czas ma brudne zęby. I na niczym innym nie mogła się przez to skupić.

Dla mnie też byłoby to trudne.

K.M.M.: Ale my pokazujemy, jak myć zęby w warunkach survivalowych: rozgryzioną w formę miotełki gałązką brzozową, można też płukać usta naparem z dzikiej mięty, rośnie powszechnie.

A mydła i szamponu można używać? I co z dezodorantem?

K.M.M.: Uczestnicy nie zabierają ze sobą żadnych kosmetyków. Po pierwsze, nie pozwalamy zatruwać naszych terenów, wody w strumieniu. Po drugie, taki pobyt w lesie pozwoli skórze i włosom odpocząć od kosmetyków. Po trzecie, zapach kosmetyków wabi komary, kleszcze i odstrasza zwierzynę. Wtedy np. zajęcia z tropienia nie udadzą się, bo zwierzyna nas zwietrzy. I po czwarte, mieszanka dymu z ogniska i perfumowanych kosmetyków jest nie do zniesienia. Pokazujemy, jak sobie radzić z higieną w lesie, używając tylko tego, co się tam znajdzie. Kasztany zawierają dużo saponin, idealnie nadają się do mycia i prania ubrań. Mydlnica lekarska świetnie sprawdza się jako mydło i szampon. Jako zamiennik dezodorantu polecamy mycie się naparem z szałwii lub rumianku.

A.B.: Pozwalamy tylko na środki przeciwko kleszczom. No i mamy też apteczkę z podstawowymi lekami. Resztę zapewnia natura.

 


Katarzyna Miłochna Mikulska

Zielarka, animatorka kultury. Właścicielka firmy W Miejskiej Kniei, gdzie zajmuje się organizowaniem i prowadzeniem kursów z zakresu zielarstwa, zielonej kuchni, survivalu, bushcraftu. W grudniu 2015 r. wraz z Arturem Bokłą rozpoczęła projekt Szkoła Rzemiosła Survivalowego. Wspólnie napisali też książkę w dwóch częściach Kuchnia survivalowa bez ekwipunku. Gotowanie w terenie.

Artur Bokła

Znany jako Mr Wilson, od ponad 20 lat zajmuje się survivalem, bushcraftem i archeologią doświadczalną (współpracuje z oddziałem Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym – Grodzisko Żmijowiska).

 

Czytaj również:

Macierduszka i sprawy duszy
i
John Charles Melliss, fragment „St. Helena...”, 1875 r., źródło: The British Library
Dobra strawa

Macierduszka i sprawy duszy

Monika Kucia

A co by było, gdyby rośliny mówiły do ciebie? Czy byłaby to rozmowa o zdrowiu i dobrym samopoczuciu? Może gdybyś umiał słuchać ich języka i zaprzyjaźnił się z nimi, powiedziałyby ci, że potrzebujesz naparu z dziurawca albo długiej rozmowy z ojcem.

Człowiek w kulturze chrześcijańskiej został wyniesiony ponad przyrodę. „Ale gdzieś w głębi duszy przechował ślad odwiecznego dla niej respektu. Okazywał to roślinom w czasie świąt, ceremonii, uroczystości. Uznawał bowiem, że zaświaty sygnalizują człowiekowi swoje zamiary. Ich odczytanie zależy od znajomości ich języka, a poznanie go daje człowiekowi szansę obrony i przeciwdziałania. Rośliny należały do »tamtego« świata. A więc podczas świętowania trzeba było się nimi właśnie posłużyć” – pisze Anna Zadrożyńska w Świętowaniu polskim. Jakże odmienna to postawa wobec roślin w porównaniu z kulturą pogańską, podobną w każdej części świata. Cabeza de Angel, czyli „głowa anioła”, to roślina uważana przez Azteków za twór ziemi – związany ze światem umarłych. Indianie twierdzili wręcz, że jest to pokarm dla odrodzonych dusz. Ayahuasca – amazońskie święte „pnącze duchów”, silny środek halucynogenny, jest używane w rytuałach inicjacyjnych i szamańskich transach. Słowo huasca oznacza pnącze lub lianę, a aya to dusza, umarli, duchy. Spożycie wywaru łączy człowieka z „innym światem”. Roślina jest traktowana osobowo: wie, jaki jest porządek duszy, i jest przewodniczką, która nas prowadzi. Bieluń dziędzierzawa, zwany u nas haszyszem Targówka, w ajurwedzie ma poczesne miejsce jako lek. Delficka wieszczka Pytia, przepowiadając przyszłość, inspirowała się ponoć halucynogennymi oparami bielunia. Średniowieczne czarownice tworzyły z tego zielska napoje odurzające wywołujące wizje, prowadzące do nieprzewidzianych zachowań i używały go do sporządzania „maści do latania”. W wielu kulturach roślina miała zastosowanie w religijnych rytuałach. Bielunia używali przed praską młodzieżą wyznawcy Buddy w Chinach oraz Sziwy w Indiach.

Czytaj dalej