Gotowanie do życia Gotowanie do życia
Dobra strawa

Gotowanie do życia

Agnieszka Fiedorowicz
Czyta się 11 minut

Zamiast kebabu i napoju energetycznego – pasztet z fasoli i sos pomidorowy. Do tego chochla poczucia sprawczości i szczypta wiary w siebie. Efekt: łatwiejszy start w dorosłość. Fundacja Samodzielność od Kuchni pomaga wychowankom domów dziecka, ucząc ich gotowania.

Z przestronnej kuchni Little Chefa, szkoły gotowania na warszawskim Mokotowie, dobiega smakowity zapach. „Głodna?” – Zuzanna Skoczek, nie czekając na odpowiedź, wręcza mi parującą miskę zupy z ciecierzycy. „Pyszne!” – zachwycam się. „Nasze dzieciaki ugotowały” – mówi z dumą Katia. Ta zupa to jedno z popisowych dań przygotowywanych podczas warsztatów dla szkół. To tutaj powstała prowadzona przez Katię Roman-Trzaskę, Zuzannę Skoczek oraz Igę Pietrusińską Fundacja Samodzielność od Kuchni.

zdjęcie: Marco Verch/Flickr (CC BY 2.0)
zdjęcie: Marco Verch/Flickr (CC BY 2.0)

Agnieszka Fiedorowicz: Mówi się, że dziecko jest jak walizka – znajdziesz w niej tylko to, co wcześniej tam włożyłeś. Wy do tej walizki chcecie wychowankom domów dziecka włożyć umiejętność gotowania. A może coś więcej?

Katia Roman-Trzaska: Chcemy im pokazać, że gotowanie to fajna i przydatna umiejętność. Ale masz rację – my przez gotowanie chcemy nauczyć je czegoś więcej: podejmowania samodzielnych decyzji, poczucia sprawczości, otwartości, nawiązywania relacji, współpracy…

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zuzanna Skoczek: Te dzieciaki naprawdę idą w świat z jedną walizką, w której są ubrania, parę tysięcy złotych zapomogi na start i niewiele więcej. Mimo że placówki powinny uczyć samodzielności, osobom opuszczającym dom dziecka często brak podstawowych kompetencji życiowych, takich jak załatwienie sprawy w urzędzie, wynajęcie mieszkania czy właśnie zrobienie zakupów i ugotowanie pożywnego posiłku.

Dzieci, które wychowują się w „zwykłych rodzinach”, też często idą na studia, nie umiejąc gotować. Ja i mój brat nie umieliśmy zrobić nawet jajecznicy, bo w kuchni niepodzielnie rządziła nasza mama.

K.R.T.: To prawda. Wiele dzieci, które trafiają na nasze warsztaty w Little Chefie – szkole gotowania, którą prowadzę od 15 lat – też nie umie gotować. Ale widzą, jak gotują inni: dorośli, starsze rodzeństwo. Jeżdżą z rodzicami czy dziadkami na zakupy, jedzą razem posiłki. Już przez samą obserwację dużo się uczą, choćby tego, że na obiad dla jednej osoby nie trzeba gotować całej paczki makaronu. Poza tym wspólne gotowanie i spożywanie posiłków to nie tylko nabywanie umiejętności praktycznych, ale także doświadczenie, które nas kształtuje, pozwala budować relacje z innymi ludźmi. Gdy przyjechałam na studia do Warszawy, nikogo tu nie znałam. Zmieniło się to dzięki wspólnemu gotowaniu. Mamy pozytywne wspomnienia związane z jedzeniem, taki „comfort food” – kluski leniwe przygotowywane przez babcię albo jajecznica, której robienia nauczył nas tata.

Dzieci z domów dziecka takich pozytywnych doświadczeń związanych z jedzeniem nie mają?

K.R.T.: Bywa różnie. Niektóre mają wspomnienia potraw gotowanych przez babcie, niektóre jeżdżą do rodziców na święta. Ale te dzieci znalazły się w placówkach nie bez powodu. W ich domach działo się coś złego, co sprawiło, że nie mają wzorców dbania o siebie i o rodzinę, mają zaburzone relacje, także te związane z jedzeniem.

Z.S.: Te dzieci niejednokrotnie były w życiu głodne. Nie myślą więc o jedzeniu jako o czymś, czym można się delektować, czerpać z tego przyjemność. To sprawa, którą trzeba załatwić. Zapchać brzuch tym, co ma się pod ręką, np. kanapkami czy kebabem.

Czy w domu dziecka nie mają szansy nauczyć się gotować?

Z.S.: Niestety zazwyczaj nie. W części placówek jedzenie dostarczają firmy cateringowe, w niektórych dużych domach dziecka pracują kucharki i są profesjonalne kuchnie, ale dzieci nie mogą tam wchodzić ze względów sanitarnych. Z kolei w nowych placówkach, tworzonych zgodnie z ustawą, projektowanych na potrzeby nie więcej niż czternaściorga dzieci, kuchnie są niewielkie, takie jak w zwykłym domu. Trudno więc wyobrazić sobie, że w takiej kuchni wszyscy naraz mieliby gotować obiad. Ale wielu wychowawców stara się z podopiecznymi przygotowywać chociaż kanapki, jakiś deser, np. budyń. Chcieliby robić więcej, ale często brak im pomysłu, jak zacząć.

I zgłaszają się do Was.

Z.S.: Tak. Od początku działalności Little Chefa zgłaszali się do nas pracownicy takich placówek – świetlic środowiskowych i domów dziecka – z prośbą, byśmy zorganizowały dla nich warsztaty pro bono. Przeprowadziłyśmy jeden, potem drugi warsztat w Warszawie, następnie cykl warsztatów pod Piasecznem. Szybko okazało się, że próśb jest zbyt wiele na moce przerobowe naszej niewielkiej firmy. Zaczęłyśmy angażować do pomocy znajomych kucharzy, restauratorów.

K.R.T.: Wiedziałyśmy, że nie interesuje nas pomoc doraźna, że musimy nasze działania zinstytucjonalizować i odpowiednio zorganizować, by kolejne osoby, które zdobędą dzięki nam wiedzę, mogły ją przekazywać dalej. Kiedy stworzyłyśmy Fundację Samodzielność od Kuchni, pozyskanie darczyńców stało się łatwiejsze. Założyłyśmy, że sponsorzy chętniej wspomogą fundację niż prywatną firmę – i rzeczywiście tak było. Pierwszy był producent ziół doniczkowych Baziółka. Entuzjazm szefa firmy dał nam poczucie, że to, co robimy, ma sens. Potem dzięki pomocy Unilevera udało się nam zorganizować roczny program warsztatów w pięciu dużych miastach: w Łodzi, Poznaniu, Olsztynie, Katowicach i Lublinie.

Dlaczego Wasze zajęcia to cykl, a nie pojedyncze spotkanie?

Z.S.: Potrzeba paru spotkań, by przełamać dystans. To jest młodzież po przejściach i zbudowanie zaufania trwa w tym wypadku dłużej. Nie tylko my – prowadzące – jesteśmy obce. Obcy są także inni uczestnicy, często z kilku placówek naraz. Poza tym to nastolatkowie. W ich wieku ocena rówieśników jest najważniejsza. Mogą mieć obawy, czy się nie ośmieszą, gdy staną z nami przy garach.

Iga Pietrusińska: My też wychodzimy z założenia, że aby się zaangażować, nie trzeba od razu przy tych garach stanąć. Zdarza się, że chłopaki jęczą: „Gotowanie jest dla bab”. Wtedy mówimy: „To może dziś będziesz próbował, czy jest dobrze doprawione?”. I to już jest dla nich w porządku. Potem okazuje się, że i warzywa mogą pokroić, i w garnku zamieszać, żeby się nie przypaliło. I tak krok po kroku zwabiamy ich do kuchni.

Jednym z najważniejszych produktów jest dla Was sos pomidorowy…

K.R.T.: Dobry sos pomidorowy z makaronem to danie, którego nie powstydzi się żadna restauracja. Mało tego, pokazujemy, że takiego sosu można nagotować na zapas i każdego dnia tworzyć na jego bazie inne danie – dodając mięso mielone, tuńczyka, groszek, cukinię czy rodzynki. Inne hity naszych warsztatów? Zupa z soczewicy, polski „stir fry”, czyli warzywa smażone z kaszą. Pieczony kurczak też jest takim samograjem. Dużą wagę przywiązujemy do śniadań – robimy omlety, granole.

Uczestnicy to „kupują”?

Z.S.: Jasne, że pojawia się czasem opór. Soczewica? Zielona sałata? Ale kiedy spróbują, idzie jak złoto.

K.R.T.: Myślę, że w tym tkwi nasza siła – nie jesteśmy przypadkowymi ludźmi, którzy na hasło „Pomożecie?” założyli fundację uczącą gotować dzieci z domów dziecka. Stoi za nami wieloletnie doświadczenie Little Chefa. Każdego uczestnika traktujemy z szacunkiem. Wiemy, jak stworzyć warsztat, na którym nikt nikogo do niczego nie zmusza. „Spróbuj. Najwyżej wyplujesz”. Poza tym o wiele chętniej próbuje się potrawy, którą samodzielnie się zrobiło.

Z.S.: Uświadomiłyśmy sobie – i było to dla nas szokiem – że nasze warsztaty to dla wielu uczestników pierwsze miejsce, w którym mogą zdecydować, co chcą zjeść i jak. Decyzja, co dodać do sosu pomidorowego – tymianek, oregano, a może tuńczyka – jest dla wielu z nich pierwszą samodzielnie podjętą decyzją w życiu. Gotując, czują, że mają na coś wpływ, że ich zdanie się liczy. Stają się bardziej pewni siebie nie tylko w kwestii gotowania, lecz także choćby savoir-vivre’u przy stole.

Uczycie, jak jeść bezę?

Z.S.: Nie, i homara też nie. (śmiech) Ale za to jak wygodnie używać noża i widelca oraz co zrobić, żeby czuć się przy stole komfortowo, nie przeszkadzając innym. Chcemy pokazać naszym podopiecznym, że warto się nauczyć tych zasad nie tylko po to, by nie czuć zakłopotania, np. podczas służbowego lunchu, ale również dlatego, że takie umiejętności wiele ułatwiają.

I.P.: Każdy nasz cykl kończy się uroczystą kolacją, najczęściej zorganizowaną przez szefa kuchni, który prowadzi z nami warsztaty. Na takie spotkania przychodzą też przedstawiciele lokalnych władz. Siedzimy przy stole, dyskutujemy, wszyscy czują się na miejscu. Celebrujemy zmianę, większą wiarę w siebie.

Jak pandemia wpłynęła na Waszą działalność?

K.R.T.: Covid dał nam w kość – Little Chef został czasowo zamknięty, także sponsorzy cięli koszty. Nie mogłyśmy organizować warsztatów w terenie. Ale to wszystko, jak się okazało, miało swoją dobrą stronę.

Z.S.: Zaczęłyśmy prowadzić szkolenia online dla wychowawców z domów dziecka. I nagle okazało się, że zamiast kilkudziesięciu osób rocznie możemy wyszkolić kilkaset. Pojawił się też czas, by zacząć tworzyć dostępne na naszej stronie materiały edukacyjne.

Z czym jest największy problem?

I.P.: Posiłki w placówkach są zwykle dość monotonne – białko plus skrobia, czyli kotlet plus ziemniaki. Warzywa to tylko zielony dodatek, którego dzieci zwykle nie zjadają. To nie jest jedynie wina dzieci, bo sami wychowawcy mają do posiłków „tradycyjne” podejście: „Mięso zjedz, surówkę zostaw”. Nie wszędzie tak jest – zdarzyło nam się poznać na warsztatach wychowawczynię, która była weganką, i dzięki niej w menu placówki zaczęły się pojawiać dania wegetariańskie, np. gulasz z cieciorką czy dal z soczewicy. Sprawiła, że warzywa stały się integralną częścią posiłków.

Jak przekonać resztę, że marchewka zachwyca, skoro nie zachwyca?

I.P.: Mamy na to swoje sposoby. (śmiech) Cały moduł naszych szkoleń poświęcony jest sezonowości, unikamy wtedy monotonii. Zamiast cały rok jeść paprykę, jemy wiosną botwinkę czy młodą marchewkę, a latem cukinię i fasolkę szparagową – wtedy, gdy są najsmaczniejsze. W jednym z ćwiczeń zachęcamy do rozpoznania warzyw po tym, jak rosną. Wychowawcy orientują się, że sami mają z tym problem. Ćwiczymy też sposoby urozmaicania posiłków. Na przykład: masz mięso z kurczaka – co z niego zrobisz? I wspólnie generujemy rozwiązania.

zdjęcie: Marco Verch/Flickr (CC BY 2.0)
zdjęcie: Marco Verch/Flickr (CC BY 2.0)

Tylko czy po odejściu z domu dziecka Wasi podopieczni mają gdzie gotować?

Z.S.: Teoretycznie po opuszczeniu placówki trafiają na listę oczekujących na mieszkanie socjalne, ale w niektórych miejscach w Polsce jest o nie bardzo trudno. Są tzw. mieszkania treningowe – taki projekt prowadzi np. Fundacja po DRUGIE, która oprócz zapewnienia dachu nad głową pomaga w usamodzielnianiu się, oferuje też pomoc psychiatryczną i psychoterapeutyczną. Jednak takich mieszkań wciąż jest za mało. Część wychowanków wynajmuje pokój albo lokal na wolnym rynku, ale nie każdego na to stać, zwłaszcza w dużym mieście. Zdarzają się i takie przypadki, że wychowankowie z braku lokum trafiają do noclegowni.

Gorzej już chyba być nie może.

Z.S.: Może. Według GUS co trzeci z wychowanków – m.in. dlatego, że nie ma się gdzie podziać – wraca do miejsca pochodzenia, czyli do swojej rodziny. I to jest prawdziwa porażka systemu, bo patologiczne środowisko, z którego udało się dziecko wyrwać, pociągnie je z powrotem w dół.

Rodzina pewnie nie wita ich zresztą z otwartymi ramionami.

Z.S.: Ależ skąd, często mają ze sobą bliskie relacje, choć trudne, widywali się na święta czy w weekendy. Teraz jednak wracają na dłużej, łatwiej im stracić parę. Nie ucząc się i nie pracując, szybciej trafiają na bezrobocie, koło się domyka. Zamieniają zapomogi na zasiłki. 500+ nieco oddaliło ten czas, bo te pieniądze odkładają się na ich indywidualnych kontach. Ale też łatwo je po wyjściu z placówki przehulać, zwłaszcza gdy nie zna się wartości pieniądza.

Jednak każdy wychowanek, aby dostać wsparcie, musi stworzyć tzw. Indywidualny Plan Usamodzielniania.

Z.S.: Owszem, lecz te plany powstają często tylko na papierze. Dobrze, gdy takim opiekunem usamodzielnienia zostaje wychowawca z placówki, który zna dziecko, wie, jak je wspierać. I jeszcze ma na to czas, bo zwykle jest przeciążony codzienną pracą. Albo wolontariusz. Niestety często opiekunem zostaje osoba nie do końca kompetentna, np. jakiś dalszy krewny, który „przypomina” sobie o dziecku, ale tak naprawdę chodzi mu wyłącznie o korzyści finansowe. I owszem, znam mnóstwo pozytywnych przypadków rozsądnego zarządzania pieniędzmi przez wychowanków – są osoby, które za te pieniądze opłacają akademik, czesne za studia, robią szkolenia, prawo jazdy. Jedna z naszych podopiecznych wynajęła ekipę do remontu mieszkania odziedziczonego po babci, inna sama zrobiła remont mieszkania socjalnego.

Są i takie osoby, które pozwalają rodzinie przepić te pieniądze.

Z.S.: Może być tak, że rodzina im te pieniądze odbierze, ale nie demonizujmy. Czasem same je przepuszczają, bo właś­nie wyrwały się na wolność, balują na mieście. Nie potępiam ich – po prostu nie umieją gospodarować pieniędzmi. Do tej pory same nic nie kupowały, wszystko – od książek przez ciuchy po jedzenie – dostawały do ręki.

Są jak nasi politycy – nie wiedzą, ile kosztuje chleb, a ile kilogram marchewki?

K.R.T.: Nie potrafią zrobić zwykłych zakupów. Nie wiedzą, co kupić za 50 zł, żeby ugotować z tego np. pięć obiadów. No więc siadamy z nimi i planujemy, co do tego koszyka włożyć. Wyobraź sobie, że do wypłaty brakuje trzy dni, w szafce tylko makaron, w portfelu dycha i musisz coś wykombinować.

Kupię główkę kapusty za 3 zł.

Z.S.: I dobrze kombinujesz. Tylko czy dasz radę jeść w kółko tę samą kapustę przez kilka dni? Makaron tu nie pomoże, ale przyprawy tak. Bo jak je masz, to jednego dnia udusisz kapustę z koperkiem i cytryną, a drugiego dnia zrobisz curry.

Jakie macie plany na przyszłość?

I.P.: Chciałybyśmy objąć pomocą jak największą liczbę wychowanków w placówkach i wspierać ich także wtedy, gdy je opuszczą. Wspomagamy w ten sposób podopiecznych warszawskiego Punktu Wsparcia dla Usamodzielniającej się Młodzieży PUNKTUS. To nie są warsztaty, tylko praca jeden na jeden. Planujemy do tej współpracy wciągnąć wolontariuszy, może w formie wolontariatu pracowniczego. Ale nie w relacji mentor–uczeń. Zależy nam na tym, aby to wspólne gotowanie było pretekstem do spotkania, poznania się i wymiany doświadczeń.

Czego mogliby się nauczyć tacy wolontariusze od Waszych podopiecznych?

Z.S.: To jest świetny trening umiejętności miękkich – komunikowania się, słuchania, współpracy, działania w różnych sytua­cjach, np. gdy trzeba przekonać do czegoś nieprzekonanych. Poza tym wolontariat stwarza niesamowitą okazję do wyjścia poza własną bańkę społeczną. Umożliwia poznanie ludzi o innym statusie, osiągnięciach, poglądach.

Odkryłyście na zajęciach jakiegoś przyszłego „MasterChefa”?

Z.S.: Tak, zdarzają się takie przypadki. Pamiętam utalentowanego chłopaka z Poznania, który zresztą dostał pracę w restauracji. Ale dla nas ważniejsze niż pojedynczy spektakularny przykład jest to, że po naszych warsztatach inna grupa wychowanków z Poznania zdecydowała się poprosić dyrekcję placówki o urozmaicenie menu. Bo na obiad ciągle były tylko gotowane pyry.

W polskiej stolicy ziemniaka?

Z.S.: Tak, ale poprosili i teraz mają w menu placki, różne rodzaje klusek i kasze. Ja najbardziej cieszę się, gdy podopieczni mówią nam, że kuchnia stała się dla nich przyjemnym miejscem. Przed warsztatami prawie nikt tak nie uważał. Taka mała zmiana w myśleniu może wywołać sporą zmianę w życiu.

Czytaj również:

Kuchnia pełna piękna Kuchnia pełna piękna
i
„Jesień”, Giuseppe Arcimboldo, 1572 r. (domena puliczna)
Rozmaitości

Kuchnia pełna piękna

Wszystko Będzie Dobrze

Pizza da Vinci

mąka, woda, drożdże, sól
przecier pomidorowy
mozzarella
dowolny obraz Leonarda da Vinci (oryginał)
bazylia, sól, pieprz

Ciasto posmaruj przecierem i połóż na nim ser. Potnij obraz Leonarda (np. Monę Lisę) nożyczkami i posyp kawałkami pizzę. Dopraw, ułóż listki bazylii dla dekoracji. Włóż do piekarnika (180°C) na około 30 minut.

Czytaj dalej