Joga na głos Joga na głos
i
„Śpiewaczka w zieleni” (1884) Edgar Degas, zbiory Met Museum
Promienne zdrowie

Joga na głos

Aleksandra Reszelska
Czyta się 10 minut

Podłogi wielkiej auli pachniały pastą do czyszczenia. Panie sprzątaczki musiały dobrze je wyszorować. Za chwilę miała zacząć się uroczysta akademia. Dzieci ze wszystkich ośmiu klas posadzono na małych, równo ustawionych krzesełkach, gdzieniegdzie na podłodze przycupnęli ich rodzice.

Cała kadra nauczycielska siedziała w pierwszym rzędzie. Szczupła 12-latka stanęła przy mikrofonie. Z każdej strony sali patrzyły na nią pełne zaciekawienia oczy. Otworzyła usta. Nic. Jedna z nauczycielek scenicznym szeptem zaczęła podpowiadać jej słowa okolicznościowej piosenki. Ale to nie było to. Nie chodziło o zapomniany tekst. W gardle dziewczynki zabrakło głosu, tak jak podczas szybkiego biegu człowiekowi zaczyna brakować tchu. Z szeroko otwartych ust nie wydobywało się żadne brzmienie. Trwało to zaledwie kilkanaście sekund, ale jej wydawało się, że stoi tak w ciszy przez całą wieczność.

To ja byłam tą dziewczynką.

Prawie trzy dekady po fatalnym występie na szkolnej akademii zapisałam się na lekcje śpiewu. Jodie, moja australijska nauczycielka, już na pierwszym spotkaniu stwierdziła, że brzmienie głosu to efekt stanu ducha oraz pewnych wyborów z przeszłości.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

„Przypomnij sobie, czy w którymś momencie w dzieciństwie, w szkole, podczas pierwszych ważnych znajomości twój głos dawał ci siłę, która pozwalała ci zaistnieć albo się ukryć? Czy mówiąc w charakterystyczny dla siebie sposób, czujesz kontrolę nad tym, jakie wywierasz na ludziach wrażenie? Jeśli odpowiesz sobie chociaż na część tych pytań, możemy pracować dalej” – powiedziała znad czarno-białych klawiszy pianina.

Przypomniały mi się historie o lekcjach emisji głosu Margaret Thatcher, która chciała brzmieć bardziej władczo. A także krytycy Hillary Clinton twierdzący, że prezydentem nie może zostać ktoś, kto przemawia jak gderająca żona. Oceniamy ludzi po dźwiękach, jakie się z nich wydobywają. Jeśli założyć, że całe nasze ciało jest instrumentem, głos – czyli struny głosowe pobudzane strumieniem powietrza – to najważniejsza jego melodia. Mowa, krzyk czy śpiew nie są więc tylko czynnościami fizjologicznymi, mimo że mogą się wydawać tak naturalne jak oddychanie. Barwa głosu, tonacja czy sposób mówienia odzwierciedlają nasze emocje, stan zdrowia i myśli.

I wtedy moja nauka śpiewu stała się czymś więcej niż relaksującym hobby. To był początek podróży.

Ewolucyjny krzyk przetrwania

Jeśli się mocno zastanowić, to nieskrępowanym i całkowicie wolnym głosem człowiek posługuje się tylko w okresie niemowlęcym. Kiedy noworodek wydostaje się na świat i zostaje odcięty od pępowiny, jego płuca po raz pierwszy mają kontakt z tlenem. Jest go tak dużo, że na moment zamykają się zastawki serca i niemowlę zaczyna się dusić. Żeby przełamać tę blokadę, musi odwrócić kierunek wpadającego powietrza. Pierwszy głośny płacz noworodka to ewolucyjny krzyk przetrwania.

Głos jest zresztą jedynym źródłem samostanowienia małego dziecka. To dzięki niemu ma co jeść, gdzie spać, zostaje otulone, kiedy jest mu zimno, i przewinięte, gdy ma mokrą pieluchę. Niemowlę nie rozgranicza tego, co jest jego głosem, a co dźwiękami świata zewnętrznego. Jak w doskonałej książce Droga rzadziej wędrowana pisze psychiatra M. Scott Peck: „dziecko nie zna żadnych granic, poczucia odrębności czy własnej tożsamości”. Ono j e s t własnym kwileniem, jest kołysanką, którą śpiewa mu matka, tak samo, jak jest bólem pustego żołądka, który domaga się mleka.

Może więc nie jest wcale tak, że my, jako dorośli, mamy konkretny głos – niski, wysoki, cichy czy głośny, gruby albo chrypiący. Może jesteśmy swoim głosem. Czyżby można było założyć, że jeśli odkryjesz źródło swojego głosu, zrozumiesz, kim jesteś?

Ćwiczyć mięśnie

Alfred Wolfsohn, niemiecki nauczyciel śpiewu żydowskiego pochodzenia, twierdził, że głos jest mięś­niem duszy, a nad jego rozwojem można pracować tylko wtedy, kiedy trafia się na blokadę, bo to znak, że dotarło się do głęboko ukrytych, ale ważnych emocji. Alfred wiedział, o czym mówi. Podczas pierwszej wojny światowej pracował w szpitalu polowym przy noszeniu rannych. Po jednej z bitew, ciężko ranny i uwięziony na kilkanaście godzin pod ciałami poległych, przeżył największą traumę swojego życia.

Udało mu się przeżyć, ale był świadkiem tak ogromnego cierpienia, że nie wiedział, jak pomieści w sobie to wspomnienie. To wtedy zaczęły mu towarzyszyć silne omamy dźwiękowe: stale wydawało mu się, że słyszy krzyki i jęki umierających. Bez końca wspominał też pewnego postrzelonego żołnierza, który błagał go o pomoc, kiedy Wolfsohn udawał już nieżywego.

Niedługo później stracił głos. Diagnoza lekarzy była krótka: zespół przewlekłego stresu pourazowego. Konwencjonalne leczenie szpitalne nie dawało rezultatów, więc Wolfsohn postanowił uleczyć się sam. Długo praktykował wydawanie z siebie dzikich krzyków, aż w końcu głos wrócił. Swoje uleczenie nazwał spotkaniem katharsis z egzorcyzmem. Stwierdził, że utrata głosu wynikała u niego z poczucia winy, bo zamiast pomóc koledze, schował się wśród trupów. Zrozumiał, że aby dalej funkcjonować, musi zaakceptować ten wstyd. I wtedy poczuł się uzdrowiony. Postanowił też zająć się pracą z artystami, którzy szukali najlepszego sposobu na wyrażanie swoich emocji.

„Skala ludzkiego głosu, jeśli popchnąć go w głąb prawdy, jest niewyobrażalna. Każdy człowiek spokojnie może śpiewać o kilka oktaw wyżej lub niżej” – pisał w eseju The problems of limitations (Problemy ograniczeń). Traumatyczne doświadczenia sprawiły, że był charyzmatycznym nauczycielem. Jego wyznawcy żartobliwie nazywali go Houdinim. Kazał uczniom spisywać swoje sny (fascynował się Jungiem), a podczas zajęć musieli krzyczeć tak głośno, aż bolały ich gardła. Wreszcie uczył ich, że męska i kobieca barwa głosu oraz ekspresja to tylko nazwy, bo każda z płci ma możliwość korzystania ze specyfiki tej drugiej.

Marita Günther, niemiecka przyjaciółka Wolfsohna, którą poznał w Londynie, tak opisuje jego praktykę: „Alfred uwielbiał pracować z ludźmi. W swoim studiu bywał od rana do późnej nocy. Każdy uczeń zaczynał od wyśpiewania konkretnych dźwięków, a kiedy natrafiał na trudną nutę, zaczynał drążyć. To była lekcja wokalna i sesja terapeutyczna w jednym”.

Do studia Wolfsohna w dzielnicy Golders Green przychodzili nie tylko adepci śpiewu, ale też aktorzy, malarze i pisarze, np. bracia Huxley – pisarz Aldous i biolog Julian. Każdy z nich szukał „własnego głosu”, czyli prawdy o sobie. Bo jak twierdził ich mistrz, głos to coś więcej niż tylko dźwięk. To cała paleta emocji, którą przekazuje: od ciszy, szeptu, jęku, śpiewu aż do wrzasku. „Jeśli nie zmierzysz się z traumą w sobie, staniesz się nią” – mówił Wolfsohn.

Claude Stein, amerykański trener głosu, który pracuje z artystami z wytwórni Warner Bros., potwierdza, że w głosie kryje się historia człowieka. „Kim są najbardziej inspirujący wokaliści wszech czasów? To brzydkie kaczątka, które uwolniły się od cierpienia i zainspirowały świat: ofiara przemocy Tina Turner, wieczny chłopiec Michael Jackson czy rudy i zezujący Ed Sheeran. Prawdziwa magia to autentyczność” – pisze Stein.

Błękitna czakra szczerości

Ludzie Wschodu od wieków wierzą, że ludzki głos jest odzwierciedleniem duszy. W końcu gardło, krtań i tchawica są tak blisko serca, że muszą na siebie oddziaływać. Według buddyzmu i hinduizmu wzdłuż kręgosłupa biegnie linia energetyczna, na której znajdują się ważne punkty energii, tzw. czakry. Piąta czakra, tzw. Vishuddha, odpowiada właśnie za głos, a właściwie za cały obszar komunikacji i ekspresji werbalnej. Jest ulokowana w zagłębieniu u podstawy szyi i promieniuje błękitnym kolorem.

Anodea Judith, amerykańska psycholożka i joginka, która jest też autorką kilku poczytnych książek o duchowości Wschodu (m.in. Wheels of Life oraz Eastern Body, Western Mind), tłumaczy, że w czakrze głosu tkwi sekret ludzkiej kreatywności, szczerości, naturalności i spontaniczności. Jeśli przepływ energii w tym obszarze jest dobry, czujemy się wolni, umiemy się też komunikować jasno i przejrzyście. Za to stres, napięcia, złe myśli czy przekonania blokują czakrę głosu i mogą prowadzić do wielu schorzeń: od przewlekłych stanów zapalnych gardła i krtani przez choroby uszu, tarczycy czy chrypy aż do jąkania czy utraty głosu.

Z kolei „w tradycji szamańskiej głos jest bramą do głębszych obszarów podświadomości” – pisze w książce Free Your Voice: Awaken to Life Through Singing Silvia Nakkach, amerykańska śpiewaczka, kompozytorka i psycholożka muzyki, która od lat prowadzi zajęcia z tzw. jogi głosu. Jej zdaniem śpiew uzdrawia, bo łączy elementy oddychania, ćwiczeń mięśniowych, a także praktykę pełnej wyzwolenia ekspresji muzycznej. „Śpiewać znaczy czarować!” – zapewnia i przypomina, że łaciński czasownik cantare, czyli śpiewać, pochodzi prawdopodobnie od określenia incantare, czyli uprawiać magię, rzucać zaklęcia.

Popularną współcześnie formą wokalnej ekspresji, zwłaszcza wśród adeptów praktyki duchowości Wschodu, są mantry. Te wywodzące się z tradycji buddyjskiej powtarzalne wersy mają pomagać praktykującemu wznieść się ponad tu i teraz do innego, bezczasowego wymiaru umysłu. W hinduskiej mitologii najważniejszą mantrą jest jogiczne Om, kolejną – Om Namah Shivaya, czyli „Pokłon tobie, boski Shiva”. Samo znaczenie słów nie jest jednak istotne, bo ważna jest ich powtarzalność i intencja medytacji. Zoran Josipovic, dyrektor Contemplative Science Lab działającego przy New York University, przez kilka lat „zaglądał” do mózgów tybetańskich mnichów. Wyniki jego badań nie są jednoznaczne, ale dowodzą jednego: stała praktyka medytacji i recytowania mantr poprawia ukrwienie mózgu, zwiększa liczbę połączeń nerwowych, poprawia pamięć, kojarzenie i jakość snu. Melodyjna, jednostajna recytacja wprowadza organizm w stan czuwania, wycisza i regeneruje. A wiadomo przecież, że prawie każde urządzenie, którego zbyt dużo się używa, działa lepiej, kiedy choć na chwilę się je wyłączy.

Udźwiękowiony mózg

Karol Darwin miał teorię dotyczącą genezy komunikacji werbalnej. Uważał, że mowa powstała, kiedy w wyniku strachu lub ekscytacji zaczęły się kurczyć odpowiednie mięś­nie klatki piersiowej i gardła człowieka pierwotnego. Oznaczałoby to, że emocje i głos od zawsze były połączone. Współczesna nauka powoli przyznaje rację wschodnim wierzeniom. Analiza mózgów zwierząt, psów czy delfinów, pokazuje, że potrzeba wokalizacji emocji tworzy się w układzie limbicznym – podwzgórzu, jądrze migdałowatym i zakręcie obręczy. Chociaż za język w nowoczesnym, gramatycznym rozumieniu odpowiada najmłodsza ewolucyjnie struktura mózgu, czyli kora nowa, to właśnie jego starsza, limbiczna część jest najbardziej „udźwiękowiona”. W niedawnych badaniach rezonansowych mózgu naukowcy z Massachusetts Institute of Technology odkryli, że muzycy mają bardziej unerwiony płat skroniowy niż ludzie, którzy nie zajmują się muzyką.

O korzyściach płynących ze śpiewania czy melorecytacji przekonują nie tylko buddyści czy hinduiści, ale też neurobiolodzy. Wiadomo, że podczas śpiewu w mózgu uwalniają się hormony przyjemności: endorfiny i oksytocyna, a obniża się poziom hormonu stresu – kortyzolu. Jeszcze bardziej terapeutyczny wpływ na samopoczucie ma śpiewanie w grupie. Podczas wspólnych wokaliz (bez względu na to, czy są to buddyjskie mantry, czy śpiewy gregoriańskie) serca wszystkich uczestników synchronizują się i zaczynają bić w tym samym tempie.

Trenerka głosu Silvia Nakkach porównuje śpiew do architektury. Budując kościół albo filharmonię, architekt bierze pod uwagę to, jak przemieszcza się dźwięk i wykorzystuje naturalną synergię kształtów oraz form budowli. Podobnie jest ze śpiewem – to synergia trzech filarów: dźwięku, oddechu i pracy mięśni.

„Nie zapomnij, że najważniejszym składnikiem jest dusza, ta wschodnia albo zachodnia, byle autentyczna” – dodaje Jodie na zakończenie kolejnej lekcji śpiewu.

Bo najpiękniejszy głos to zawsze ten najprawdziwszy.

Czytaj również:

Nieporuszony jak Himalaje Nieporuszony jak Himalaje
i
Sandeep Pandey, fot. Agnieszka Rostkowska
Złap oddech

Nieporuszony jak Himalaje

Agnieszka Rostkowska

Jogini i osoby poszukujące duchowości od wieków zjeżdżają do Ryszikeś, niewielkiego miasta na północy Indii, z nadzieją, że odnajdą tam starożytną mądrość w najczystszej formie. Redaktorka „Przekroju” i joginka Agnieszka Rostkowska wyruszyła ich śladami, by porozmawiać z Sandeepem Pandeyem, jednym z najbardziej uznanych nauczycieli jogi himalajskiej.

Czy dałoby się zliczyć znajdujące się tu szkoły jogi i aśramy? – to pytanie zadaję sobie, lawirując pomiędzy świętymi krowami i rikszami w uliczkach Yog Nagari ‒ „miasta jogi”, jak w sanskrycie określa się Ryszikeś. Ściany domów, kawiarni i hoteli wyklejone są dziesiątkami plakatów z ofertą wszystkiego, czego współczesny jogin może potrzebować. Są codzienne sesje jogi w wielu stylach, podstawowe i zaawansowane warsztaty tematyczne, wyjazdy z jogą, kursy nauczycielskie, a także wszelkie medytacje, wspólne mantrowania, koncerty oraz kursy gry na gongach i misach tybetańskich, ajurwedyjskie masaże – ta lista zdaje się nie mieć końca. Przyleciałam tu jednak nie po to, by z tego korzystać, ale głównie dla Sandeepa Pandeya, eksperta jogi himalajskiej, czyli tej w najbardziej klasycznym, medytacyjnym wydaniu.

Czytaj dalej