Podłogi wielkiej auli pachniały pastą do czyszczenia. Panie sprzątaczki musiały dobrze je wyszorować. Za chwilę miała zacząć się uroczysta akademia. Dzieci ze wszystkich ośmiu klas posadzono na małych, równo ustawionych krzesełkach, gdzieniegdzie na podłodze przycupnęli ich rodzice. Cała kadra nauczycielska siedziała w pierwszym rzędzie. Szczupła 12-latka stanęła przy mikrofonie. Z każdej strony sali patrzyły na nią pełne zaciekawienia oczy. Otworzyła usta. Nic. Jedna z nauczycielek scenicznym szeptem zaczęła podpowiadać jej słowa okolicznościowej piosenki. Ale to nie było to. Nie chodziło o zapomniany tekst. W gardle dziewczynki zabrakło głosu, tak jak podczas szybkiego biegu człowiekowi zaczyna brakować tchu. Z szeroko otwartych ust nie wydobywało się żadne brzmienie. Trwało to zaledwie kilkanaście sekund, ale jej wydawało się, że stoi tak w ciszy przez całą wieczność.
To ja byłam tą dziewczynką.
Prawie trzy dekady po fatalnym występie na szkolnej akademii zapisałam się na lekcje śpiewu. Jodie, moja australijska nauczycielka, już na pierwszym spotkaniu stwierdziła, że brzmienie głosu to efekt stanu ducha oraz pewnych wyborów z przeszłości.
„Przypomnij sobie, czy w którymś momencie w dzieciństwie, w szkole, podczas pierwszych ważnych znajomości twój głos dawał ci siłę, która pozwalała ci zaistnieć albo się ukryć? Czy mówiąc w charakterystyczny dla siebie sposób, czujesz kontrolę nad tym, jakie wywierasz na ludziach wrażenie? Jeśli odpowiesz sobie chociaż na część tych pytań, możemy pracować dalej” – powiedziała znad czarno-białych klawiszy pianina.
Przypomniały mi się historie o lekcjach emisji głosu Margaret Thatcher, która chciała brzmieć bardziej władczo. A także krytycy Hillary Clinton twierdzący, że prezydentem nie może zostać ktoś, kto przemawia jak gderająca żona. Oceniamy ludzi po dźwiękach, jakie się z nich wydobywają. Jeśli założyć, że całe nasze ciało jest instrumentem,