Dobra strawa

Kaszanka w mimozach

Renata Lis
Czyta się 8 minut

Niejedzenie mięsa jest nie tylko słuszne, ale przede wszystkim przyjemne.

Wiadomo: mimozami się zaczyna. Złotawa, krucha i miła. Co prawda tylko nieliczni widzieli mimozę i wiele osób nawet nie wie, że myli ją z pospolitą u nas nawłocią, ale przecież nie zawsze tak było. Przed wojną żółte kiście tej nadwrażliwej tropikalnej akacji sprowadzano do warszawskich kwiaciarni właśnie na początku jesieni i stąd wzięły się w wierszu Juliana Tuwima Wspomnienie (to ten wiersz śpiewa Niemen). Wrzesień i październik to czas, kiedy światło w Polsce jest najpiękniejsze, sycą się kolory i zaczyna się warzywno-owocowa orgia. Lato odchodzi powoli, a śmierć jeszcze nie nadeszła: ziemia zacznie nią pachnieć dopiero w listopadzie. Doskonały czas, żeby się urodzić – pozdrawiam inne Panny – i żeby przejść na wegetarianizm.

Dieta bezmięsna, ale dopuszczająca nabiał i jajka, uchodzi już za zgniły kompromis. Dziś wypada raczej być weganką, czyli nie jeść niczego zwierzęcego, nawet miodu, który zawiera pszczele enzymy. Albo witarianką, czyli taką weganką, która swoje roślinne pożywienie konsumuje przeważnie na surowo. Tą drogą kroczył jogin, pod którego kierunkiem kiedyś praktykowałam. Z weganizmu płynnie przeszedł na witarianizm, potem przekonywał, że człowiek praktycznie nie potrzebuje jeść, wystarczy, że trochę pożuje i wypluje, a w końcu dał do zrozumienia, że będzie czerpał energię bezpośrednio ze światła (uważał, że bez tego można zapomnieć o lewitacji, a on chciał lewitować). Jednak w czasie, kiedy ja postanowiłam zostać wegetarianką – w pierwszej połowie lat 90. – taki wybór dietetyczny miał jeszcze swoją wagę i cenę.

Po pierwsze i może najważniejsze – człowiek narażał się matce, która z jednej strony naprawdę nie potrafiła dostrzec powabów sojowego mleka, a z drugiej – broniła swojej gastronomicznej władzy nad 20-letnią córką. Na szczęście nasza rodzina nie była religijna i egzorcyzmy nie wchodziły w grę, ale we wspólnej lodówce nieraz napotykałam pułapki zastawione w sposób przemyślany i podstępny, np. w postaci lubianych przeze mnie gołąbków. Wojna z matką o mięso była w rzeczywistości córkowyzwoleńczą walką o prawo do samostanowienia. Podobnie z autorytetami – osoby ważne dla mnie w tamtym okresie nie tylko były mięsożerne, lecz także robiły z tego swoje credo i nie wahały się wywierać presji. Dla jednej z nich mięso było emblematem najwyższego szczęścia; druga ostrzegała, że bez mięsa – a właściwie bez krwi – nie napiszę niczego istotnego. Trzeba było znaleźć w sobie siłę, żeby pokonać te przesądy. Cóż, tak hartowała się stal!

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

A przecież istniały jeszcze utrudnienia czysto praktyczne – wegetarianie na dobrą sprawę nie wychodzą z kuchni, bezustannie myjąc, obierając i krojąc jarzyny. Dieta bezmięsna wymaga zachodu przy kompletowaniu, obróbce i bilansowaniu składników. Z pewnością nie jest tak prosta, jak myślały panie ze stołówki na Zakarpaciu, które kiedyś, gdy poprosiłam o wegetariańską wersję obiadu, zrzuciły z talerza kotlet, pozostawiając ziemniaki z surówką i mięsnym sosem. Odmowa jedzenia mięsa, jeżeli nie jest skutkiem alergii, najczęściej bywa uzasadniana względami ekoetycznymi: wegetarianka nie chce uczestniczyć w systemie hodowli przemysłowej, który krzywdzi zwierzęta, powiększa dziurę ozonową i skazuje na głód miliony ludzi (ziemia przeznaczona pod uprawę paszy dla zwierząt, których mięsem przejada się potem bogata Północ, mogłaby zapewnić roślinne wyżywienie całej planecie).

Jednak nie ukrywajmy – niejedzenie mięsa jest nie tylko słuszne, ale też przyjemne, a przede wszystkim czerpie się z niego radość. Najbardziej oczywiste są rozkosze kulinarne: dieta roślinna oferuje nieskończone bogactwo subtelnych smaków, do których otępiałe kubeczki smakowe zjadaczy mięsa nie mają dostępu. Ileż warte są choćby najzwyklejsze buraki uduszone w oliwie razem z całymi łodygami i liśćmi, podane na ciepło z octem balsamicznym! Następnie rozkosze dotyczące samopoczucia: wegetarianka dzięki swojej diecie czuje się lekka i wewnętrznie rozjaśniona; niewątpliwie jest też zdrowsza. I wreszcie te najważniejsze i najrzadziej wymieniane: rozkosze tożsamościowe wynikające z wielorakich możliwości samookreślenia, jakie kryją się w jedzeniu.

Tadek-niejadek, jego babcia i dziadek raczej nie byli tego świadomi, ale Gustave Flaubert, wyrafinowany XIX-wieczny pisarz Gargantua, dobrze wiedział, że stosunek do jedzenia pozwala zajrzeć bliźnim w duszę jak w otwarte okno. To dlatego za każdym razem, kiedy Emma Bovary spożywa w jego słynnej powieści posiłek, czytelnicy dowiadują się przede wszystkim tego, czy w danej chwili smakuje jej życie. Również polską mądrość ludową „przez żołądek do serca” można czytać – razem z filmami Uczta BabetteCzekolada – jako wypowiedź o tym, że przyrządzone z miłością smaczne jedzenie potrafi otwierać serca i rozgrzewać dusze, zwłaszcza te, które skuła wieczna zmarzlina religijnego fundamentalizmu. Nawet konflikt kulturowy próbuje się u nas zdefiniować kulinarnie: ośmiorniczki versus kaszanka, co jest zresztą podwójnie głupie, bo marynowane ośmiorniczki (w odróżnieniu od świeżej ośmiornicy) to żaden luksus, a i swojska kaszanka na gazecie pod wódeczkę, jeśli podsmażyć ją po francusku z jabłkami i majerankiem, potrafi ucieszyć wybredne podniebienie.

Mimo że jednym z najsłynniejszych przedstawicieli wegetarianizmu w jego długich dziejach był Adolf Hitler, a wyjątki nadal się zdarzają, dzisiaj dobrowolna rezygnacja z mięsa zapisuje człowieka raczej do społeczno-obyczajowej lewicy: antyfaszystowskiej, walczącej z opresyjną tradycją narodowo-katolicką i neoliberalnym kapitalizmem, wrażliwej na los kobiet, mniejszości i zwierząt. To w tych kręgach powszechniej spotyka się ludzi „bezmięsnych”, tak jak ostentacyjnie „mięsnych” częściej widzi się wśród zwolenników prawicy – rodzaj diety okazuje się zatem dodatkowym spoiwem łączącym grupę.

Wegetarianizm i weganizm pozwalają określić się i wyróżnić, a nawet poczuć wyższość wobec tych nieprzeliczonych barbarzyńców, którzy w przydrożnych restauracjach w całej Polsce próbują sprzedać przejezdnym jaroszom de volaille’a albo ruskie ze skwarkami jako dania bez mięsa. Takich mrożących krew w żyłach opowieści słyszy się mnóstwo i są tak powtarzalne, że stanowią już osobny gatunek horroru à la polo­naise (prawica też ma takie opowieści, dzięki którym – za pomocą krwistego mięsa – wynosi się nad ześwirowanych lewaków).

Stąd już tylko krok do dietetycznej ortodoksji, pod wieloma względami bardzo podobnej do obsesji religijnej, a w nauce opisywanej jako ortoreksja. Owładnięty nią człowiek traci swobodę w kwestii jedzenia i do przesady, na okrągło kontroluje wszystko, co spożywa – pilnuje, żeby do jego wnętrza nie przedostały się zakazane składniki. Przyjemność znika, a pojawia się nieczystość, skaza. Mięso staje się niby-religijnym tabu, którego złamanie oznacza grzech: ze wszystkimi konsekwencjami i bez względu na okoliczności. Podobnie jest w przypadku katolika, który nakaz postu traktuje po faryzejsku i w piątek za nic w świecie nie weźmie do ust pielmieni, mimo że goszcząca go osoba włożyła w te syberyjskie pierożki z mięsem całe swoje serce i mnóstwo pracy. Wraz z ortoreksją nieuchronnie pojawia się też potrzeba nawracania tych, którzy dietetycznie błądzą, a jeśli nasi poganie upierają się przy swoim mięsożerstwie, zawsze można poobrzydzać im to, co właśnie jedzą, albo z przekąsem pooceniać ich jedzeniowe wybory, robiąc aluzję do raka jelita. To także przyjemność, jaką można mieć z wegetarianizmu, choć osobiście nie polecam.

Pora wyznać prawdę: mój wegetarianizm w wersji ortodoksyjnej przetrwał pięć lat, aż w końcu – niemięsożernych proszę w tym miejscu o wybaczenie – zwyciężyła go korsykańska kiełbasa z suszonej na surowo wieprzowiny doprawionej ziarnami pieprzu. Mniejsze i większe maczugi takich kiełbas z różnymi przyprawami, zawsze nieforemne i pokryte białawym nalotem, wiszą na Korsyce w każdym sklepie z wyrobami regionalnymi, a ich smak i aromat jest w swym bogactwie nie do opisania. Pewnie dlatego, że surowiec do produkcji tych specjałów – półdzika czarna świnka – biega sobie w luźnych bandach po górach i lasach, zjadając, co tylko dusza zapragnie, najczęściej żołędzie oraz zioła, i wzorem XIX-wiecznych korsykańskich rozbójników napada na podróżnych. Dobrze pamiętam, jak kiedyś w czasie postoju na wąskiej górskiej drodze w sercu wyspy świnki w kilka sztuk obległy i rozbujały naszego citroëna, uderzając o niego bokami, i jak trzeba było salwować się ucieczką. Przegrałam więc z godnym przeciwnikiem, a mój wegetarianizm spoczął w pięknym miejscu – i niech spoczywa tam w spokoju. Dzisiaj, choć nadal bardzo lubię warzywa i sięgam po nie zawsze, jeśli tylko mam wybór, zdarza mi się zjeść również mięso lub owoce morza – bez moralnej paniki. Głoszę pochwałę niekonsekwencji, nieoczywistości i tożsamościowych krzyżówek, choćby były zdumiewające jak kaszanka w mimozach. Korsykańskie świnki nauczyły mnie pokory i wyleczyły z fundamentalizmu – uratowały moją duszę, oddając sprawiedliwość ciału.

Niech będą pochwalone.
 

Czytaj również:

Pikantna historia
i
zdjęcie: Frames For Your Heart/Unsplash
Dobra strawa

Pikantna historia

Aleksandra Woźniak-Marchewka

Można długo dyskutować o tym, czy kosmitom smakowałoby kimchi, bo faktem jest, że mieli szansę go spróbować. Koreańscy astronauci nie wyobrażali sobie lecieć tak daleko bez ulubionego dania.

Ara Lee pochodzi z Seulu, ale od lat mieszka w Katowicach. Studiowała polonistykę, a później promowała polską kulturę w rodzinnym kraju. Od kiedy z niego wyjechała, brakuje jej smaku domowego kimchi, bo to dostępne w naszych sklepach zwykle jest poszatkowane, podczas gdy smakuje lepiej, kiedy kapustę podzieli się na kawałki ręcznie. Pracy przy tym mnóstwo, jednak jej rodzina w Korei Południowej wciąż przyrządza je właśnie w ten sposób. Cztery osoby przygotowują na zimę aż 80 kg kiszonek. To i tak dużo mniej niż dawniej, gdy w jednym gospodarstwie przerabiano nawet kilkaset główek kapusty.

Czytaj dalej