Kiedy w 2020 r. władze Ekwadoru odmówiły pomocy członkom plemienia Siekopai, ci zwrócili się o nią tam, gdzie zawsze na nich czekała. Do lasu.
Czółna wypłynęły na rzekę Aguarico z samego rana. Miały do przepłynięcia około 160 km, na szczęście z nurtem. Członkowie plemienia Siekopai kierowali się w stronę rozlewisk Lagarto Cocha – świętego miejsca, z którego 80 lat temu, po wojnie peruwiańsko-ekwadorskiej, wygnano ich przodków. Mokradła, na których plemię mieszkało od wieków, zostały wówczas uznane przez rząd Peru za park narodowy i latami były chronione przez straż graniczną. Dopiero od niedawna rdzenni mieszkańcy znowu mogą je odwiedzać.
Wiosną 2020 r. Siekopai wyruszyli tam po ratunek. W jednym z czółen siedzieli m.in. zielarz Alfredo Payaguaje i przewodniczący społeczności Justino Piaguaje. Płynęli, żeby znaleźć liście, korzenie i korę, z których Alfredo mógłby przyrządzić lekarstwo na COVID-19.
Wirus
Na początku pandemii Siekopai liczyli na to, że koronawirus ich ominie, zatrzyma się na granicy dżungli. Już w kwietniu 2020 r. było wiadomo, że tak się nie stało. Pierwszą śmiertelną ofiarą był członek starszyzny: plemienny lekarz i tkacz. Drugą – nauczyciel, który przez lata angażował się w ochronę plemiennej tradycji. Nie wiadomo, kto pierwszy z Siekopai został zarażony koronawirusem i jak do tego doszło. Podejrzewano, że chorobę przyniósł holenderski turysta, który chciał w marcu zobaczyć na własne oczy życie rdzennych mieszkańców w rezerwacie, albo że przywędrowała ona razem z osadnikami goszczącymi wcześniej na uroczystości rocznicowej plemienia. Dzisiejsza ziemia Siekopai jest wciśnięta między tereny koncernów naftowych i obszary, na których uprawia się przemysłowo palmę olejową. „Jesteśmy otoczeni przez kolonizatorów, dlatego choć robiliśmy, co w naszej mocy, koronawirus przedostał się na nasze terytorium” – mówił Justino Piaguaje w filmie nakręconym dla „New Yorkera”.
Siekopai nie jest jedyną rdzenną społecznością w Ekwadorze dotkniętą przez pandemię. O bezradności zarówno wobec koronawirusa, jak i koncernów wspieranych przez rząd mówił też na łamach „The Guardian” Tiyua Uyunkar, przewodniczący Achuar, innej amazońskiej społeczności. Podejrzewał, że pierwsi chorzy z jego plemienia zarazili się od drwali, nielegalnie prowadzących wycinkę drzew. Wirus rozpanoszył się także wśród Huaorani zamieszkujących las tropikalny we wschodnim Ekwadorze oraz wśród ludu Kofan, który żyje na pograniczu Ekwadoru i Kolumbii.
Po śmierci dwóch członków swojego plemienia Justino zwrócił się o pomoc do rządu. Prosił o testy oraz izolację rdzennych mieszkańców, wzywał do transportu leków i żywności, ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Wiosną ubiegłego roku, podczas największego kryzysu, gdy o koronawirusie nie wiedziano jeszcze zbyt wiele, a ekwadorskie szpitale nie były już w stanie przyjmować chorych i umierających, w lasach cały czas działały platformy wiertnicze, każdego dnia wycinano kolejne drzewa, drogami jeździły ciężarówki. Pod koniec kwietnia objawy COVID-19 miało kolejnych kilkunastu Siekopai.
Żywa biblioteka
Kiedy w XVII w. do lasów deszczowych Amazonii dotarli hiszpańscy jezuiccy misjonarze, plemię Siekopai liczyło około 30 tys. członków. Zamieszkiwali oni teren dzisiejszego pogranicza Peru i Ekwadoru, nad rzekami Putumayo, Aguarico i Napo. Żyli w wielorodzinnych, przestronnych malocach budowanych z drewna, liści i traw. Nauczyciel, który w kwietniu 2020 r. zmarł na COVID-19, jako jedyny znał dobrze zasady budowania tego typu chat i w ostatnich latach przekazywał tę wiedzę młodym aktywistom działającym na rzecz ochrony rdzennej kultury.
Razem z Europejczykami do lasów deszczowych przybyły nieznane wcześniej wirusy. Społeczność Siekopai została przetrzebiona przez kolejne choroby: żółtaczkę typu B, odrę, grypę. W XX w. nadeszły kolejne plagi: rabunkowe pozyskiwanie kauczuku, kłusownictwo, wreszcie ostatnia i najgorsza – ropa. Kiedy w latach 60. w lasach Amazonii odkryto złoża naftowe, rozpoczęła się wycinka na masową skalę. Jedyne, co obecnie powstrzymuje rozwój przemysłu, to brak dróg – ale i one powstają coraz szybciej, często na terytoriach plemiennych.
Dzisiaj w ekwadorskiej społeczności Siekopai żyje niecałe 750 osób. Przedwczesna śmierć rdzennych mieszkańców to niewyobrażalna strata, bo razem z nimi ginie bezpowrotnie część tradycyjnej wiedzy i kultury. Każdy członek starszyzny to żywa biblioteka, w plemieniu wiedzę przekazuje się ustnie. Pandemia koronawirusa wiązała się z ryzykiem całkowitego wyginięcia tamtejszych indiańskich społeczności, ale choć władze doskonale zdawały sobie z tego sprawę – alarmowali o tym nie tylko rdzenni mieszkańcy, lecz także przedstawiciele międzynarodowych organizacji praw człowieka – nie wprowadziły żadnego programu ochronnego.
Lagarto Cocha
Siekopai postanowili więc schronić się przed wirusem w miejscu, w którym zawsze czuli się bezpiecznie – w głębi dżungli amazońskiej. Czarne mokradła Lagarto Cocha uważają oni za święte miejsce spotkań duchów i ludzi. To tam przez wieki odbywały się rytuały szamańskie z użyciem tradycyjnego naparu yajé wywołującego wizje. Od kiedy na nowo Siekopai mogą odwiedzać Lagarto Cocha, płyną tam w sierpniu (to miesiąc uznawany przez Indian za wyjątkowy), by wziąć udział w rytualnych obrzędach i zebrać lecznicze rośliny. W ubiegłym roku nie mogli jednak czekać aż do sierpnia. Według plemiennego lekarza, Alfreda Payaguaje, tylko na terenie Lagarto Cocha rosły drzewa i rośliny potrzebne do przygotowania napoju, który łagodziłby objawy COVID-19 i wzmacniał odporność.
W społeczności Siekopai wiedzę zielarską przekazuje się z pokolenia na pokolenie od setek lat, obejmuje ona nawet tysiąc gatunków roślin. Rozwijana przez wieki, znalazła swoje zastosowanie podczas pandemii koronawirusa. „Zaczęliśmy z Alfredem przyglądać się tej chorobie – mówił w filmie dla »New Yorkera« Justino Piaguaje. – Zakażenie koronawirusem daje dużo różnych objawów. Postanowiliśmy poszukać roślin, które by je uśmierzały. Zbieraliśmy wiedzę od wielu naszych ludzi i to, czego się dowiedzieliśmy, połączyliśmy w jedno”.
Wiedza przodków
Niecałe pół roku od wyprawy do Lagarto Cocha młody aktywista działający na rzecz kultury Siekopai, Jimmy Piaguaje (większość członków społeczności nosi nazwisko Piaguaje lub Payaguaje), udzielił wywiadu portalowi Writers Rebel. Zaręczał w nim, że większość z członków jego społeczności, która przeżyła zakażenie koronawirusem, była leczona naparami z roślin. Lekarstwo Alfreda, choć przygotowywane w środku lasu, dawało siłę potrzebną, by skutecznie zwalczać zarazki. „Pandemia sprawiła, że na nowo doceniliśmy wiedzę zgromadzoną przez naszych przodków. Chociaż doświadczyliśmy wiele niesprawiedliwości, wysiedleń, niewolnictwa, marginalizacji, nigdy nie odcięliśmy się od naszych korzeni” – mówił Jimmy.
Społeczność Siekopai przetrwała pierwszy pandemiczny rok. Zasadziła nowe rośliny, które posłużą w razie kolejnej fali pandemii. Kiedy okazało się, że leczniczy wywar działa, podzieliła się nim z innymi rdzennymi narodami lasów Amazonii, m.in. z jeszcze mniejszym i bardziej narażonym na wyginięcie plemieniem Siona, które również zamieszkuje górny odcinek Aguarico. „Pandemia to czas zjednoczenia i solidarności. Oto nasz dar dla was, abyście nadal mogli się skutecznie bronić” – mówił Justino podczas przekazywania im kanistrów z wywarem.
Strażnicy lasu
Nikt nie mówi głośno o tym, że gdyby pandemia koronawirusa jeszcze bardziej osłabiła indiańskie społeczności lasów deszczowych, koncernom naftowym i firmom sadzącym lasy palm olejowych żyłoby się łatwiej. Przed pandemią to właśnie protesty rdzennych mieszkańców spowalniały albo nawet uniemożliwiały budowę nowych dróg w lasach deszczowych. Według opublikowanego na początku 2021 r. raportu ONZ rdzenne ludy Ameryki Łacińskiej to najlepsi strażnicy amazońskiej przyrody. Na terenach przez nie zamieszkanych wskaźniki wylesiania są niższe nawet o połowę.
Z raportu wynika jeszcze jedna rzecz: amazońskie plemiona chronią nas wszystkich przed pandemiami takimi jak ostatnia. Dzisiaj już przecież nikt nie wątpi, że większość nowych chorób na świecie wiąże się z nadmiernym ingerowaniem w przyrodę.