Przywędrowała do nas z Afryki Środkowej i Azji Południowo-Wschodniej. Swoją nazwę wywodzi prawdopodobnie od greckiego rzeczownika basileus (król) – uważano bowiem, że bazylię może zerwać tylko władca.
W grudniu 2013 r. amerykańska agencja kosmiczna NASA ogłosiła, że przed upływem dwóch lat wyśle na Księżyc specjalną kapsułę z ziemią i nasionami roślin. Projekt nazywał się Lunar Plant Growth Habitat. „Czy ludzie mogą żyć i pracować na Księżycu? – pytała podekscytowana NASA na swojej stronie internetowej. – Nie tylko wpaść tam na parę dni, ale zostać przez dziesięciolecia? Uprawa roślin to pierwszy krok w kierunku takiej długoterminowej obecności. Sadzonki mogą być wrażliwe na warunki środowiskowe tak samo jak człowiek, czasem nawet bardziej. Ich materiał genetyczny może zostać uszkodzony przez promieniowanie kosmiczne tak jak ludzki. Rośliny mogą przetestować dla nas warunki panujące na Księżycu, działając jak kanarek w kopalni”. Dalej mowa była już wprost o kolonizacji oraz uprawie, która zaspokoi potrzeby człowieka: nakarmi go, dotleni i napoi, a także poprawi samopoczucie w kosmosie (dobroczynny wpływ zieleni na duszę obserwowano wcześniej na Antarktydzie i w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej). Przy czym trójkę kandydatów na zielonych kosmonautów NASA przedstawiła z imienia. Byli to: bazylia, rzepa i rzodkiewnik pospolity.
Projekt NASA nie doszedł do skutku, jednak w styczniu tego roku niespodziewanie podchwycili go Chińczycy. Doniesienia o ich misji obiegły świat: ledwie chiński inkubator z nasionami bawełny, ziemniaka, rzodkiewnika i gęsiówki, jak również z odrobiną drożdży i jajami muszki owocówki wylądował na Księżycu, a już wykiełkowała pojedyncza bawełna! W ślad za tą radosną nowiną nadeszła jednak druga, smutna: bladozielona istota zmarła wkrótce po tym, jak po ciemnej stronie Księżyca zaczęła się noc i temperatura spadła do –170°C. Nadzorujący eksperyment profesor Xie Gengxin z uniwersytetu w Chongqing nie wydawał się zdziwiony. „Życie w inkubatorze nie przetrwa księżycowej nocy” – rzekł sentencjonalnie. Opłakuję ten kiełek bawełny, który podzielił męczeński los suczki Łajki, także poległej w kosmosie za nie swoją sprawę. Dobrze chociaż – myślę sobie – że oszczędzili bazylię.
Bujne zielone zarośla
Właśnie o niej chcę mówić. Bazylia to kosmos na miarę naszych możliwości. I choć znamy ją głównie z talerza – jako soczystozielone, lśniące listki na plastrach pomidorów albo podstawowy składnik genueńskiego pesto – bardziej niż do jedzenia polecałabym ją do samodzielnej uprawy. Zwłaszcza tym, którzy mają do dyspozycji nie ciemną stronę Księżyca czy własny ogródek, ale tylko doniczki na balkonie.
Tę migrantkę z tropikalnych rejonów Afryki Środkowej i Azji Południowo-Wschodniej, która dotarła do Europy w czasach Aleksandra Macedońskiego, a do Polski dopiero w XVI w., można spotkać w lecie nad Morzem Śródziemnym – właśnie w postaci doniczkowej. Od razu jednak uprzedzam: kto ją spotka, ten może dla niej oszaleć i odtąd będzie wolał na nią patrzeć, niż ją jeść.
W miasteczku Eresos na dzikim zachodzie wyspy Lesbos, gdzie zaglądam co roku, donice i skrzynki z bazylią stoją latem wszędzie: na tarasach nadmorskich tawern, przed sklepami, na ulicach i schodach, przed kapliczkami i domami, i to przeważnie po kilka naraz. Bujne zielone zarośla szumią i pachną na wietrze, bo też nie są to te bezwonne mikre krzaczki, które sprzedaje się w naszych supermarketach – śródziemnomorska bazylia potrafi sięgać dorosłemu człowiekowi niemal do pasa i odznacza się zróżnicowanym kształtem listków (od drobnych do wielkich), choć wszystkie popularne odmiany należą do tego samego gatunku jednorocznej bazylii pospolitej (Ocimum basilicum). Oprócz niego istnieją też inne bazyliowe gatunki, spośród których warto wymienić zwłaszcza jeden: wieloletnią świętą bazylię (Ocimum tenuiflorum), która udzieliła pozostałym siostrom sporo ze swojej bogatej i starej symboliki.
W Polsce – jak głosi Wikipedia – nazywana jest bazylią wonną, bazylkiem ogrodowym, bazylijką zwyczajną, balsamem albo bazyliszką polską. Swoją nazwę wywodzi prawdopodobnie od greckiego rzeczownika basileus (król) – uważano bowiem, że bazylię może zerwać tylko władca. Zielem królewskim bywa zresztą nazywana do dzisiaj we Francji i w Niemczech.
Rekwizyt żywych i umarłych
W starożytnym Rzymie używano jej jako amuletu przeciwko złemu spojrzeniu i zabójczemu tchnieniu bazyliszka. W Libii uważano ją za skuteczny środek na skorpiony i węże. Stąd już tylko krok do ciemnej strony mocy – ambiwalentna jak wszystko, co potężne, w antycznej Grecji bazylia wiązała się z nienawiścią, a w średniowiecznej Europie widziano w niej czasem ziele szatana.
Czarna legenda bynajmniej nie przeszkodziła bazylii stać się rekwizytem miłości. W Portugalii zakochani wręczają ją sobie podobno na św. Jana i św. Antoniego. Z miłością kojarzona jest również na Haiti. W tej roli doczekała się nawet pierwszorzędnej literackiej sławy – w Dekameronie Giovanniego Boccaccia patronuje tragicznej historii miłosnej w stylu włoskiego południa. Mowa o noweli Lisabetta z Mesyny (dzień czwarty, opowieść piąta) – choć w polskim przekładzie Edwarda Boyégo oryginalną bazylię z Salerno wyparły, nie wiedzieć czemu, wasilki, czyli chabry bławatki, co jest dość irytujące, bo przecież bazylia to bazylia, a chaber to chaber. Tym bardziej że chaber nie ma w tej ociekającej sycylijskim temperamentem noweli żadnego sensu.
Proszę tylko posłuchać. Oto tytułowa Lisabetta, córka bogatego kupieckiego rodu, nawiązuje romans z pięknym i namiętnym Lorenzo, najemnym pracownikiem jej braci. Bracia nie mogą ścierpieć grzechu i skandalu, w tajemnicy mordują więc kochanka siostry. Ciało zakopują daleko od domu, jednak Lorenzo we śnie przekazuje ukochanej dokładne informacje o lokalizacji grobu. Lisabetta odkopuje ciało, jakimś sposobem odcina głowę trupa i umieszcza ją w wazie. Na przysypanej ziemią głowie sadzi krzak salerneńskiej bazylii i odtąd codziennie podlewa go łzami. Niestety, bracia odbierają dziewczynie również wazę z bazylią, a Lisabetta natychmiast umiera z rozpaczy, przy czym nie jest jasne, czego bardziej jej zabrakło: głowy czy może ziela, któremu od średniowiecza przypisuje się właściwości gojące rany nie tylko ciała, lecz także duszy. Wątek Lisabetty i wazy z bazylią miał potem duże wzięcie w literaturze, m.in. u Johna Keatsa i Hansa Christiana Andersena.
Wianki z bazylii znajdowano w grobowcach faraonów. Z kolei Hindusi przysięgali na bazylię w sądzie, jest to bowiem święta roślina hinduizmu, związana z Wisznu i Kryszną. W Cerkwi prawosławnej – greckiej, bułgarskiej, serbskiej, rumuńskiej i macedońskiej – bazylię dodaje się do wody święconej i stawia u stóp ołtarza. Pewnie dlatego, że według niektórych apokryfów miała zazielenić się wokół grobu Jezusa tuż po zmartwychwstaniu.
W książkach o kuchni i religii można czasem przeczytać, że bazylia zapewniała zmarłym bezpieczną podróż na tamten świat – wierzono w to zarówno w Europie, gdzie zielony krzaczek wkładano zmarłemu w dłonie, jak i w Indiach, gdzie zmarły trzymał bazylię w ustach. Rysuje się tu pewien spór metafizyczny między wielkimi religiami, który ja rozstrzygnęłabym metodą króla Salomona: chętnie nosiłabym krzaczek bazylii i w dłoniach, i w ustach. I to jeszcze za życia. Również Egipcjanie oraz Grecy wierzyli, że bazylia otwiera bramy niebios.
Na poprawienie nastroju
Mimo wszystko trzymajmy się ziemi. Lecznicze właściwości bazylii poświadczone są w ajurwedzie i medycynie chińskiej. Także religijni Żydzi wiedzieli z praktyki, że z bazylią łatwiej przetrwać trudny czas postu. Jej ziele działa bowiem przeciwzapalnie i antybakteryjnie, poprawia trawienie i nastrój. Bazyliowy olejek eteryczny ma silny, korzenno-kwiatowy, lekko cytrynowy zapach i tak jak inne aromaty cytrusowe pomaga zwalczać smutek. Jest to również roślina miododajna, która kwitnie w samym środku lata, a jej kwiaty bywają czerwonawe, różowe albo biało-żółte.
Wysiać ją powinno się w maju, ale jeśli ktoś nie pomyślał o tym zawczasu albo nie ma cierpliwości czekać, aż wzejdą nasiona, wcale nie musi żegnać się z nadzieją – gotowe, już wysiane krzaczki bazylii dostępne są też później. W dobrze zaopatrzonym sklepie ogrodniczym znajdzie się co najmniej kilka gatunków bazylii pospolitej, można więc niewielkim kosztem urządzić sobie na balkonie prawdziwą bazyliową dżunglę i na przekór przekleństwu geografii cieszyć się śródziemnomorskim latem również w Europie Środkowo-Wschodniej. Tym bardziej że bazylia rzadko choruje, a ponadto odstrasza komary. Nie ma wielkich wymagań: lubi słońce, nie lubi wichury, pić chce w południe, ale bez przesady, jednak w upalne dni warto zapewnić bazyliowej królowej orzeźwiający prysznic, żeby nie zemdlała z gorąca. Odwdzięczy się stokrotnie.
Na zakończenie sprawa drażliwa: tradycja każe oskubywać bazylię z młodych listków, by ubogacić nimi sałatkę ze słodkich sierpniowych pomidorów, ale czy to ładnie szczypać damę? Ejże. To, co zastane, niekoniecznie jest najlepsze, i nie ma na świecie takiej rzeczy, której nie można by zmienić. Konserwatyzm jest mocno przereklamowany. Ja w każdym razie nie podszczypuję bazylii. Zbyt cenię jej towarzystwo. Bez niej nie ma dla mnie lata.