
Gdy mając kilkanaście lat, po raz pierwszy obejrzałam Sanatorium pod Klepsydrą Wojciecha Jerzego Hasa, byłam oszołomiona. Miałam wrażenie, że „ukradł” i pokazał w filmie moje najbardziej trzewne, archetypiczne i – jak myślałam – niemożliwe do wyrażenia wyobrażenie o tym, czym jest czas, jego przemijanie i to, co dzieje się z naszymi wspomnieniami: jak pochłaniają one ludzi, przestrzeń i produkują z nich własną rzeczywistość.
Gdy bohater filmu, Józef, odwiedza sanatorium, w którym przebywał jego zmarły ojciec, spotyka ojca żywego, przeniesionego już w inny wymiar czasu – tego, który dzieje się w nim samym. Przeżywa jeszcze raz dzieciństwo, dom rodzinny, zabawy w ogromnym, zarośniętym ogrodzie, pierwsze miłości… Przeżywa je, choć miasteczko jego dzieciństwa rozpada się, opustoszałe i zniszczone kataklizmem wojny.
Co roku podróżujemy w strugach deszczu i ciemności autostrad do naszych małych ojczyzn, do zmalałych nagle podwórek, powalonych murów, przerzedzonych zarośli, wyblakłych ścian i domów, których już nie ma. Albo w których mieszkają obcy ludzie. Do łąk, na których stoją teraz