Live-streaming własnej świadomości Live-streaming własnej świadomości
i
"Songs for Little People", il. H. Stratton / British Library HMNTS 011652.g.53
Pogoda ducha

Live-streaming własnej świadomości

Anna Rembowska
Czyta się 7 minut

Już po świętach. I po Nowym Roku. Szare dni. Internet obiegł niedawno mem z portretem kobiety patrzącej przed siebie nieobecnym wzrokiem, autorstwa Hansa Memlinga, i podpisem: „Ten okres między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem, gdy nie wiesz, który to dzień tygodnia, kim jesteś i co właściwie powinieneś robić”. Tak właśnie się chyba czuję.

Siedzę w domu oszołomiona wolnym czasem, na który miałam tyle planów, a teraz, przytłoczona nagłym wyczerpaniem, nie wiem, co z nim zrobić (choć już prawie dobiegł końca), bo oczywiście pojawiło się wiele zaległości w pracy, koniecznych porządków w domu, badań lekarskich do wykonania, spotkań towarzyskich do odbycia. I nagle te niesamowite kilka dni stały się listą obowiązków, na które nie mam czasu kiedy indziej. Mija przedostatni wolny dzień, a ja jak dotąd kupiłam tylko herbatę i młynek do pieprzu, zrobiłam prześwietlenie kręgosłupa i raz poszłam do kina. Reszta rzeczy czeka i nagli. Ale ja buntuję się przeciwko tej nieustającej zajętości. Przeciw nieustannemu produktywnemu zagospodarowywaniu czasu. Przez jeden dzień chcę trwać bez celu i poszukiwania sensu, niczym niepopędzana, zwłaszcza wewnętrznym imperatywem pracy i bycia au courant. Nawet jeśli w ciszy i bezruchu będą mnie dręczyć wyrzuty sumienia i myśli o marnotrawieniu kolejnych kwadransów, o informacjach, które do mnie nie docierają, bo wyłączyłam telefon, o śmieciach powoli gnijących w koszu albo o piekarniku, który trzeba wyczyścić, chcę spróbować je odegnać. Nawet jeżeli miałabym leżeć cały dzień z głową pod kocem, by odciąć się od wszystkich bodźców. Może wtedy przypomnę sobie, na chwilę, co składa się na mnie oprócz zadaniowości, pośpiechu, profesjonalizmu, uprzejmości, pracowitości, konieczności trzymania fasonu i pozostawania goniącą w piętkę matką małego chłopca. Bo to wyznacza mnie teraz najbardziej.

"Songs for Little People", il. H. Stratton / British Library HMNTS 011652.g.53.
„Songs for Little People”, il. H. Stratton / British Library HMNTS 011652.g.53.

Ta codzienna troska o byt, o sprostanie wszystkim wymaganiom rzeczywistości, to chroniczne podpięcie pod kalendarz, komputer, telefon i telewizor, a także pod bank, sklepy internetowe, przedszkole i pracę dają uspokajające wrażenie, że życie się toczy. Najczęściej dość gładko – dzięki naszym staraniom i „wyrabianiu się” ze wszystkim na czas, osiąganiu mistrzostwa w organizacji i wydajności. To daje poczucie bezpieczeństwa i satysfakcję, że mimo iż czasem nie jest lekko, to dajemy radę. Że udaje nam się zdobywać pieniądze, kształcić dzieci, uczestniczyć w kulturze, zabezpieczać dach nad głową, planować coś naprzód. Wakacje, urlopy, święta. Czas mija. Szybko. Niekiedy udaje się przeczytać jakąś inspirującą książkę albo obejrzeć prowokujący do zastanowienia film. Czasem komuś pomóc albo zobaczyć, jak żyją inni, co też bywa ożywcze i przynosi nadzieję, że jeszcze możemy coś zmodyfikować w naszym życiu, które jest przecież i tak pasmem nieustających zmian, za którymi nie zawsze nadążamy. Bo w większości uwikłani jesteśmy w jego tempo właściwie bez wyjścia. Jesteśmy do niego przyzwyczajeni, a myśl o porzuceniu go częściej odbieramy jako zagrożenie niż poszerzenie swobody.

Choć nasza codzienność jest, w sensie technicznym, znacznie łatwiejsza niż życie naszych dziadków czy rodziców, bo przecież żyjemy w czasie pokoju, w sklepach towarów jest po sufit, ciepła woda na pewno jest w kranie, a toaleta w mieszkaniu, bo mamy samochody i metro, a węgla nie trzeba nosić, jesteśmy też o wiele bardziej zmęczeni niż oni, nie mając na karku nawet czterdziestki. Czy to lęk przed płynną rzeczywistością tak nas męczy, przed stanami rzeczy, które na naszych oczach zmieniają się z miesiąca na miesiąc, sprawiając, że nie ma już prawie nic naprawdę stałego, na czym można by trwale się oprzeć? Czy to raczej informacyjny szum, który sprawia, że żadnego zjawiska ani zdarzenia nie da się ogarnąć w sposób niezapośredniczony i wyrobić sobie samemu zdania na jego temat? A może to infostres niosący miliony informacji i setki możliwości dziennie sprawia, że choć nie ruszamy się z miejsca, czujemy się zaczadzeni mnogością odgłosów, kierunków, faktów, które co prawda niby nas osobiście nie dotyczą, a jednak sprawiają, że odczuwamy bezustannie dyskomfort, presję i poczucie zagrożenia?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ewolucyjnie nasze mózgi nie dojrzały i jeszcze długo nie dojrzeją do prędkości, z jaką musimy dziś przetwarzać docierające do nas dane. A ilość i prędkość danych przepływających przez nasze głowy ciągle się zwiększa. Jak się więc resetować? Jak zetrzeć z siebie to pomieszanie, zmęczenie i dezorientację, nie burząc porządków życia, które często tak długo i mozolnie wypracowywaliśmy?

Ja dziś nurkuję pod koc. Po półtorej godziny pod nim, nie wykonując żadnych oddechowych ćwiczeń, do których czuję się od zawsze uprzedzona, czuję swoje ciało. Myśli płyną coraz mniej celowo, coraz bardziej ku wolnym skojarzeniom, obrazom. Już ich nie kontroluję, nie czuję się nimi naglona. To one mnie niosą. Zaczynam czuć, pierwszy raz od dawna, na jakie jedzenie miałabym ochotę. I że chciałabym zjeść przy stole, w ciszy. Nagle, przychodzi mi do głowy myśl, że czuję się bezpiecznie w „chmurze” wiedzy, która w życiu do niczego mi się nie przydała. W tym, że mogę zupełnie bezproduktywnie, nie zakotwiczając w ogóle w pragmatyczności czy utylitarności tego, o czym teraz myślę, a raczej tego, co myśli mnie, dumać przelotnie o redukcji fenomenologicznej Husserla, której nigdy nie umiałam do końca zrozumieć. I o „trosce” Heideggera, którą tworzy napięcie między tym, czym jesteśmy, a tym, czym moglibyśmy być. Nie zapisuję tych myśli – by mogły mi się do czegoś twórczego przydać. Nie myślę po coś. Myślę to po prostu, PO NIC. To stan, którego dawno nie doświadczyłam, a który smakuje teraz niewyobrażalnym luksusem. Tak jak czytanie książki bez ołówka i wyuczonego zastanawiania się, z tyłu głowy, jak to, co w niej ciekawe, można by wykorzystać. Za oknem słyszę syrenę straży pożarnej. Ktoś na parterze sprząta odkurzaczem. Wełniany koc grzeje mnie, kiedy zasypiam.

Po kilku godzinach, o zmierzchu, wstaję, w zabałaganionym mieszkaniu. Tak, trzeba posprzątać i zrobić inne rzeczy, ale czuję się, jakbym dała sobie prezent. Jakbym zrobiła sobie prezent, słuchając siebie przez chwilę, poza jakimkolwiek trybem. Słuchając tej siebie płynącej gdzieś pod powierzchnią, skojarzeniowej, tej, której tak dawno nie było, i tej, której, teraz to czuję, tak bardzo mi brakowało, choć nie przekazała mi przecież nic takiego. Byłam ze sobą przez kilka godzin dziś. Będę to pamiętać i czekać na następny raz.

Kilkanaście miesięcy temu zobaczyłam na YouTubie wywiad z aktorką Jadą Pinkett Smith, który wtedy wydał się mi trochę emocjonalnie naciągany, ale pomyślałam, że to taka amerykańska medialna poetyka angażująca emocje nieadekwatne do treści i że trzeba ją zrozumieć. Pinkett Smith, świadoma kobieta, której nie brakuje pieniędzy, mogąca pozwolić sobie na wynajęcie pomocy w każdej właściwie dziedzinie życia, mówiła w tym wywiadzie, ze łzami w oczach i łamiącym się głosem, że pracując i wychowując dwoje dzieci, była tak bardzo skupiona na zadaniach i potrzebach rodziny, że zupełnie zapomniała o sobie samej i straciła ze sobą kontakt. Kiedy już go odzyskała, obiecała sobie, że codziennie znajdzie czas na to, by przez chwilę zastanowić się nad tym, czego sama potrzebuje.

Dziś chyba spróbuję obiecać sobie to samo. Że codziennie, choćby to znaczyło wcześniejsze wstawanie albo kładzenie się spać o zupełnie horrendalnej porze, spróbuję spędzić choć kilkanaście minut sama ze sobą (i nie będzie to moment zasypiania). W ciszy. Nie będę siebie wtedy o nic wypytywać. Tylko słuchać. Słuchać ułamków myśli, oglądać pejzaże, które przepływają mi pod powiekami. To będzie czas, kiedy od siebie niczego nie będę chcieć.

Każdemu, kto zechce przyjąć takie życzenie na nowy rok, również tego życzę. Bycia, choć chwilę codziennie, po nic. W żadnej sprawie. Poza jakimkolwiek trybem. Bycia po prostu, bez celu. Odłączam wi-fi i zapraszam samą siebie pod kołdrę na live-stream mojej własnej świadomości.

Czytaj również:

Rozkosze wiszenia Rozkosze wiszenia
i
Fragment „Man met een baby op de arm en een man die de krant leest in een hangmat”, 1919 r., Muzeum Rijksmuseum (domena publiczna)
Złap oddech

Rozkosze wiszenia

Łukasz Nowacki

Moje „hamaczenie” zaczęło się kilkanaście lat temu podczas survivalowego wypadu zwieńczonego noclegiem w dziczy. Na miejsce wyprawy wybrałem okolice Spalskiego Parku Krajobrazowego.

Był chłodny listopadowy dzień i właśnie zaczął siąpić deszcz. Ponieważ miałem ze sobą tylko plandekę przeciwdeszczową (tarp) i długi kawałek linki, postanowiłem zaimprowizować hamak. Uplotłem coś w rodzaju siatki, a następnie rozpiąłem moje dzieło kilkadziesiąt centymetrów nad przemoczonym leśnym poszyciem, między dwoma drzewami. Nie był to może szczyt wygody, ale sklecony naprędce hamak uchronił mnie przed leżeniem na mokrej ziemi, a tarp zabezpieczył przed tym, co kapało z nieba i koron drzew. Nie zmarzłem jedynie dzięki kamieniom rozgrzanym w ognisku, wsuniętym do kilku kieszeni kurtki.  

Czytaj dalej