Nie oszukujmy się – mózg ludzki ma za sobą niełatwą ewolucyjną przeszłość. Dlatego wciąż pragnie, boi się, szuka. I co z tym robić? Medytować!
Siedzę na podłodze i próbuję nie myśleć. Ale im mocniej się staram, tym bardziej myśli płyną wewnątrz mojej głowy strumieniami. Od tych najbłahszych („Co na śniadanie?”) przez pragmatyczne („Kiedy wstaną dzieci?”) aż po egzystencjalne („Czy koronawirus to koniec ludzkości?”). Przygotowana przez jedną z nauczycielek jogi pozwalam sobie na łagodność dla swojej umysłowej nadpobudliwości. Daję myślom płynąć i nie oceniam ich zawartości. Rodzą się więc, nawołują mnie do działania i po chwili umierają, by potem zatoczyć krąg i powrócić w innej, mniej lub bardziej natrętnej formie. Czasem w ciągu tych 10 minut porannej medytacji zdarza mi się kilka chwil błogiego zawieszenia. Minuty bez-myślenia. Podobno dobrze robią „na głowę”. W chaosie życia na emigracji, w dużym mieście, z dwójką małych dzieci i masą wyzwań – bardzo te ciche minuty sobie cenię.
W ciągu ostatnich kilku lat uważność (ang. mindfulness) i medytacja weszły do mainstreamu. Każdego dnia na świecie medytuje podobno od 200 do 500 mln osób. Prawie wszystkie zajęcia jogi kończą się chwilą medytacji. W Singapurze, Sydney czy Londynie nikogo nie dziwi widok biznesmenów siedzących w pozycji lotosu na zielonym trawniku nieopodal centrów biznesowych czy skupionych ludzi w słuchawkach, którzy szukają chwil spokoju, podróżując rano pociągiem do pracy. Większość dużych firm, planując wspólną przestrzeń, wydziela w jej ramach pokoje lub kąciki do relaksacji – to inwestycja w zdrowie i morale pracowników.
Medytacja weszła również do naszych domów, bo jest bezpłatna, koedukacyjna, demokratyczna i bezpieczna, można ją uprawiać niedoskonale i samodzielnie albo pod opieką duchowego mistrza. Do tego przynosi szybkie efekty, pozwalając praktykującym na chwilowe odcięcie się od naszpikowanego bodźcami oraz informacjami świata, łagodząc objawy stresu, zaburzeń lękowych czy depresji. Dlatego też medytują ludzie z bardzo różnych grup społecznych, którzy dzielą się swoimi doświadczeniami na blogach lub w mediach społecznościowych. W Australii, gdzie mieszkam, medytację promuje się wśród starszych dzieci w przedszkolu zamiast drzemki. Medytuje także większość moich koleżanek matek. Niektóre z nich podchodzą do tego czysto pragmatycznie: „Potrzebuję tych kilku minut spokoju, inaczej czuję, że wariuję”.
Ewolucyjny matrix
Nic dziwnego. Ludzie z natury łakną duchowości. Mimo że medytacja ma korzenie w starożytnych Indiach, jest praktyką idealną dla świeckiego człowieka XXI w. Dlaczego? Bo wypełniła mu pustkę po upadku formalnych struktur religijnych. Zamiast mrocznych kościołów, mało empatycznych księży czy pompatycznych hymnów mszalnych oferuje kuszące nirwaną i oświeceniem rytuały subtelnego wyginania ciała, świadomego oddechu, śpiewania mantr i modlitw. Medytacja to bilet do tego odzianego w zwiewne szaty świata.
W jednej z najbardziej znanych scen z filmu Matrix mały chłopiec z ogoloną głową mówi do Neo (granego przez Keanu Reevesa).
„– Nie staraj się wygiąć łyżki, bo to niemożliwe. Zamiast tego uświadom sobie prawdę.
– Jaką prawdę?
– Łyżka nie istnieje.
– Łyżka nie istnieje?
– Wtedy zrozumiesz, że to nie łyżka się gnie, lecz ty”.
Podczas przygotowań do roli w Matrixie reżyserzy polecili Keanu Reevesowi przestudiowanie książki Roberta Wrighta Moralne zwierzę. Książka ta w naukowy sposób przedstawia prawdę nieco metafizyczną: że ludzki mózg w toku ewolucji tak został ukształtowany, aby człowieka zniewolić i oszukać. Innymi słowy, za sprawą ewolucji jesteśmy skazani na to, żeby cierpieć. Wright, twardo stąpający po ziemi, zdroworozsądkowy darwinista, był początkowo szczerze zdziwiony, że jego książka była inspiracją dla twórców Matrixa. Kilka lat później doszedł jednak do wniosku, że Darwin w pewnym sensie mówi nam to samo, co Budda. Tak powstała książka o dość obcesowym tytule Why Buddhism is True (Dlaczego buddyzm jest prawdziwy).
W największym skrócie, pomijając wszelkie duchowe głębie i zawiłości, filozofia buddyzmu może zostać określona jako opowieść o złej i dobrej nowinie. Zła nowina to taka, że życie jest pełne iluzji i pokus, które sprawiają, że cierpimy. A dobra nowina głosi, że można się z cierpienia wyzwolić – trzeba tylko odrzucić iluzje, co pozwoli nam unikać pokus i widzieć wszystko jasno oraz bez upiększeń, takie, jakim jest. Jedynie wtedy skończy się nasze cierpienie (dukkha) i będziemy mogli być szczęśliwi.
Wright pisze o tym tak: „Dla nauczania Buddy fundamentalna jest ogólna dynamika, wedle której człowieka głównie pociągają przyjemności zmysłowe – lukrowy pączek, przygodny seks czy okazyjny zakup internetowy – które okazują się ulotne i zostawiają nas spragnionych czegoś więcej. Zupełnie jak w słynnej piosence zespołu The Rolling Stones I can’t get no satisfaction”.
Ulotność słodkiego pączka
Tak samo – w największym skrócie – działa ludzki mózg. To, co 2,5 tys. lat temu zaobserwował książę Siddhartha Gautama klanu Shaka, później znany jako Budda, potwierdzają dziś badania naukowe. Mózg człowieka zawsze chce więcej. Dopamina, słynny neuroprzekaźnik zwany hormonem szczęścia i miłości, pcha nas ciągle do przodu i – jak w pędzie ewolucyjnym – każe sięgać gwiazd, lecieć w kosmos, zjeść kilogram krówek czy uwieść piękną żonę sąsiada. „Selekcja naturalna nigdy nie chciała, żeby człowiek był szczęśliwy, a jedynie »produktywny«, w najwęższym tego słowa rozumieniu” – podkreśla Wright.
Najciekawsze jest to, że w naszej ludzkiej tendencji do ulegania iluzjom nawet te ulotne chwile szczęścia, których pragniemy – przyjemność pocałunku czy smak słodkiego pączka – tak jak w scenie z Matrixa wcale nie istnieją naprawdę. Dopamina w mózgu człowieka uwalnia się nie wtedy, kiedy nasze kubki smakowe wchodzą w kontakt z czymś niebiańsko smacznym, ale sporo wcześniej, kiedy zaczynamy o tym marzyć.
W 1997 r. w magazynie „Science” ukazała się praca zespołu neurobiologów: Wolframa Schultza, Petera Dayana i Terry’ego Sejnowskiego. Jak wykazały ich kilkuletnie eksperymenty, u małp, które przyzwyczajono, że po zapaleniu światła dostaną kroplę glukozy, poziom dopaminy zwiększał się najbardziej, kiedy robiło się jasno, a nie wtedy, gdy podawano im słodki płyn. Naukowcy określili to zjawisko „błędami w przewidywaniu nagrody”. Wright twierdzi, że to przykład pułapki, w którą na własne życzenie wpadamy. Tkwiąc w wiecznej antycypacji nagrody, pędzimy jak chomiki w kołowrotku, bliscy obłędu i nigdy nienasyceni – bo przecież ewolucji wcale nie o to chodziło, byśmy się nasycili. Kto by się wtedy rozmnażał, budował wysokościowce, wdrażał kolejne innowacje i wystrzeliwał się w kosmos?
Ból, który nie boli
I tutaj, znów nawiązując do Matrixa, pojawia się magiczna czerwona pigułka. Lekiem na naszą neurobiologiczną skazę – zatracenie w pogoni za przyjemnością – jest medytacja. Robert Wright nie należy do typowych, uduchowionych wyznawców buddyzmu. Wręcz przeciwnie, jest w sposób typowy dla ateisty autoironiczny. Wspomina na przykład jeden z pierwszych swoich wyjazdów do ośrodka, w którym przez tydzień, w pełnej ciszy, uczył się medytować. „Medytacja była w sprzeczności z moją naturą. Od zawsze brakowało mi cierpliwości i miałem problemy z koncentracją. Jestem człowiekiem nerwowym, ciągle się wiercę. Dlatego pierwsze dni siedzenia i oddychania to było piekło”. Później jednak sceptyk przeżył swoją wersję nirwany. „Trudno to opisać, ale po prostu wszedłem w ten świat ciszy, bezruchu i spokoju. I tak przeżyłem największą w życiu ekspansję świadomości”. Amerykański pisarz twierdzi też, że to wtedy wyleczył się z nerwowości, lęków i ludzkiej podatności na iluzje.
Jakie są najbardziej wymierne korzyści z medytacji?
Niektóre z badań wskazują, że regularne praktyki medytacyjne fundamentalnie zmieniają mózg i jego neuroplastyczność. W 2011 r. Sara Lazar, neurobiolożka z Harvard Medical School, postanowiła przyjrzeć się temu, jak mindfulness i medytacja wpływają na strukturę mózgu, zwłaszcza na obszar kory odpowiedzialny za decyzje i pamięć. Uczestnicy badania medytowali codziennie przez 8 tygodni, przynajmniej 27 minut dziennie. Co się okazało? Już po tak krótkim czasie u systematycznie medytujących zwiększyła się powierzchnia istoty szarej mózgu. 50-latkowie, którzy wzięli udział w badaniach, po dłuższym czasie mieli tyle samo aktywnych szarych komórek, co ludzie o połowę od nich młodsi. Co więcej, regularna medytacja zmniejszała też aktywację ciała migdałowatego, które odpowiada za strach, stany lękowe i agresję.
W swojej książce Robert Wright opisuje historię wietnamskiego mnicha buddyjskiego Thich Quang Duca. W 1963 r., w trakcie okrutnej i wyniszczającej wojny w Wietnamie na ulicach Sajgonu odbył się niecodzienny protest. Odziany w szaty i siedzący w pozycji lotosu mnich najpierw zaczął medytować, a później oblał się benzyną i podpalił. Jeden ze świadków, dziennikarz David Halberstam, tak to opisał: „Przez cały czas, kiedy płonął, nie wydobył się z niego żaden dźwięk, nawet nie drgnął mu mięsień. To zewnętrzne opanowanie mnicha było w jawnej sprzeczności do krzyków i jęków przerażenia dookoła niego. Zupełnie nie odczuwał bólu”.
Budda twierdził, że oprócz podatności na pokusy człowiek ma jeszcze inne przywary. Ulegamy iluzji jaźni, mamy też tendencję, żeby przypisywać rzeczom jakąś trwałą esencję. Może to się przejawiać przywiązywaniem nadmiernej wagi do materialnej strony życia, jakby to przedmioty dawały nam możliwość zaznania pewnych uczuć i stanów: „Jeśli tylko będę mieć dom z basenem, samochód terenowy czy zegarek konkretnej marki, osiągnę sukces i będę szczęśliwy” – myślimy.
Podobnie jak w przypadku innych obszarów życia medytacja i praktyki buddyjskie także weszły częściowo w fazę iluzji. Wielu współczesnych przypisuje im moce nadprzyrodzone. Nawet sam Wright, kuty na cztery nogi darwinista, stwierdza w którymś momencie: „Myślę, że zbawienie ludzkości zależy od kultywowania spokojnego, czystego umysłu oraz wiedzy, na którą nas otwiera”.
Być może ma rację. Ale Budda radził jedynie tyle: „Nie wierz w nic, żyj prosto, bądź tam, gdzie jesteś”. I może w tych minimalistycznych prawdach, nie w ambitnych książkach pisarzy i naukowców, kryje się prawdziwy sekret oświecenia.