Według Wikipedii rodzajów medytacji jest ponad 40. Znaczna część z nich ma udowodnione działanie na zdrowie fizyczne, psychikę, a nawet funkcjonowanie i strukturę mózgu. I wbrew stereotypowi może, ale wcale nie musi mieć nic wspólnego z religią czy wiarą.
„Mantra? A czym to się właściwie różni od moich pacjentów powtarzających w kółko shit, shit, shit?” – zapytał pewien niezwykle wybitny i szacowny psycholog kliniczny z Harvard University, kiedy młody Daniel Goleman zaprezentował przed gronem profesorów swój pomysł na dysertację doktorską. Brzmiał on: wpływ medytacji na umysł. W tym także medytacji opartej na mantrze, czyli technice polegającej na wielokrotnym powtarzaniu jakiegoś słowa albo frazy.
Był początek lat 70. Pomimo rozmaitych wywrotowych i ekstrawaganckich idei buzujących za uczelnianymi murami – kontrkultura wszak kwitła w najlepsze – w psychologii akademickiej dominował behawioryzm. Czyli przekonanie, że człowiek to organizm, o którym da się sensownie mówić wyłącznie w perspektywie jego zachowań.
Doświadczenie wewnętrzne? Intymne poczucie podmiotowości? Nie ma czegoś takiego – parskali behawioryści z widocznym zniecierpliwieniem. Są tylko ciała, których poczynania kształtuje suma otrzymywanych z zewnątrz kar i nagród, tzw. wzmocnień. Trudno się zatem dziwić, że pomysł pisania doktoratu o czymś równie niepoważnym i egzotycznym jak medytacja wydał się profesorom psychologii z Harvardu kompletnie pozbawiony sensu. Żeby nie powiedzieć: oburzający.
Studiujący wówczas na tej samej uczelni Richard Davidson, który psychologię wybrał właśnie pod wpływem lektury kilku artykułów Golemana opublikowanych w ekscentrycznym i raczej mało prestiżowym „Journal of Transpersonal Psychology”, otrzymał podobną radę. Nie idź w ślady starszego kolegi, bo twoja kariera legnie w gruzach. Zajmij się lepiej poważnymi sprawami. Opracuj eksperymenty na szczurach. Przeanalizuj proste mechanizmy uczenia się. A z tymi dziwacznymi wschodnimi pomysłami daj sobie spokój.
Na Harvardzie dmuchano wtedy na zimne. Pamięć o ekscesach dwóch pracowników Wydziału Psychologii, Timothy’ego Leary i Richarda Alperta, którzy dekadę wcześniej prowadzili – metodologicznie dość swobodne, przyznajmy – eksperymenty z substancjami halucynogennymi, była wciąż jeszcze żywa. W 1963 r. obaj naukowcy zostali usunięci z uniwersytetu w atmosferze skandalu. Było to zdarzenie bez precedensu w historii tej instytucji. Niedługo później Alpert wyjechał do Indii, żeby poświęcić się nauce… medytacji. Zapewne także z tego powodu nobliwemu gronu profesorskiemu nie kojarzyła się ona zbyt pozytywnie.
Tyle że ani Goleman, ani Davidson nie przejęli się tymi życzliwymi poradami. Zamiast posłusznie projektować behawioralne eksperymenty, przez kilka lat podróżowali do Indii i na Sri Lankę, gdzie pod okiem tamtejszych mistrzów zgłębiali wschodnie techniki pracy z umysłem. Skądinąd przykład niepokornego skandalisty z Harvardu Richarda Alperta – który od pewnego czasu posługiwał się imieniem Ram Dass – niewątpliwie wywarł na nich wpływ. Pierwszym instruktorem medytacji Golemana był bowiem niejaki Neem Karoli Baba, guru, którego niezwykłą mądrość opisywał w licznych tekstach właśnie Ram Dass.
Ale z czasem pojawili się też inni. W tym S.N. Goenka, twórca nowoczesnej odmiany buddyjskiej medytacji uważności vipassana, powszechnie praktykowanej na Zachodzie podczas dwutygodniowych wyjazdowych kursów. A także Joseph Goldstein, jeden z pierwszych Amerykanów, którzy uzyskali prawo do nauczania vipassany i innych form medytacji, w latach 70. przebywający w Indiach. Kiedy po długich wojażach i wielu godzinach spędzonych na praktyce Goleman i Davidson powrócili do Ameryki, od razu zabrali się ostro do pracy.
Dziś Davidson sam jest profesorem na University of Wisconsin-Madison, a jego wieloletnie badania nad oddziaływaniem medytacji na mózg należą do klasyki gatunku. Goleman z kolei po obronie doktoratu porzucił karierę akademicką i zajął się pisaniem. Jest autorem wielu bestsellerów – m.in. Inteligencji emocjonalnej oraz Emocji destrukcyjnych – w których popularyzuje wschodnią i zachodnią psychologię.
Obaj są współtwórcami jednej z największych instytucji zajmujących się naukowym badaniem i popularyzowaniem wschodnich praktyk, czyli Mind and Life Institute, nad którym patronat sprawuje XIV Dalajlama. W opublikowanej w 2017 r. książce Altered Traits: Science Reveals How Meditation Changes Your Mind, Brain, and Body opisują szczegółowo historię swojego prywatnego i profesjonalnego zainteresowania medytacją. Zarówno wpływu, jaki wywarła na ich życie, jak i rozwijającej się dynamicznie dziedziny studiów nad jej rzeczywistymi właściwościami, którą – wraz z kilkoma badaczami, m.in. Jonem Kabat-Zinnem, twórcą programu Mindfulness-Based Stress Reduction (redukcji stresu przez medytację mindfulness) – de facto stworzyli od podstaw. I która od mniej więcej dekady przeżywa autentyczny rozkwit. Wystarczy spojrzeć na liczby. O ile od lat 70. do 2009 r. w angielskojęzycznej literaturze naukowej ukazywało się rocznie średnio od kilku do kilkudziesięciu poświęconych medytacji artykułów, o tyle od 2010 r. publikuje się ich grubo ponad tysiąc. Trend jest wyraźnie wzrostowy, coraz więcej zachodnich psychologów zaczyna interesować się dziedzictwem wschodnich tradycji.
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem niezwykle istotnym nie tylko z punktu widzenia zachodniej nauki – która zyskała dzięki temu dostęp do gromadzonej latami wiedzy o subtelnych metodach oddziaływania na ludzkie emocje, myśli i zachowania – ale także czegoś z zupełnie innego niż naukowy porządku. Jakiego mianowicie? Słowo „religia” byłoby tutaj nieadekwatne. Podobnie „duchowość”. Oba te terminy implikują bowiem tak czy inaczej jakąś metafizykę. Tymczasem w tej zachodniej, pozbawionej religijnej otoczki wersji duchowych praktyk, o której mówimy, metafizyki jest właściwie niewiele. Jest to raczej połączenie niektórych wschodnich technik – w tamtych kulturach funkcjonujących dotąd w ściśle religijnym kontekście – z jak najbardziej świeckim, naukowym światopoglądem. Punkty, w których oba te uniwersa okazują się ze sobą zaskakująco zbieżne, należą bodaj do najciekawszych konkluzji współczesnej wiedzy o człowieku.
Wydawałoby się przecież, że za doświadczenie metafizyczne par excellence należy uznać osiągalny za pomocą technik medytacyjnych stan całkowitego zaniku poczucia indywidualnej tożsamości, czyli odrębnego, osobowego „ja”, tzw. nirwanę albo samadhi. A jednak – o czym Goleman i Davidson piszą w swojej książce całkiem sporo – także w perspektywie dzisiejszej neuronaukowej wiedzy nasze osobowe „ja” jest swoistym… złudzeniem. Czy raczej – jak mówił mi ponad rok temu wybitny amerykański filozof Daniel Dennett w wywiadzie opublikowanym na stronie internetowej „Przekroju” – czymś na kształt komputerowego interfejsu użytkownika. Na ekranach laptopów widzimy wprawdzie rozmaite ikony i narzędzia, ale wiemy zarazem, że jest to wyłącznie produkt aktywności różnych podzespołów. I że tak naprawdę żaden folder – w takiej postaci, w jakiej się nam jawi – nie istnieje.
Otóż podobnie rzecz się ma z naszym indywidualnym „ja”, które – choć wydaje się czymś najintymniejszym i najbardziej realnym spośród tego, co nam dostępne – w gruncie rzeczy jest tylko wypadkową bardzo wielu procesów rozgrywających się w różnych obszarach mózgu. Tłem, na którym i dzięki któremu może w ogóle pojawić się ono jako osobna struktura, jest zaś czysta, niedualna – czyli pozbawiona podziału na podmiot i przedmiot, obserwatora i obserwującego – świadomość. O jej istnieniu tradycja buddyjska naucza od przeszło dwóch i pół tysiąca lat. Medytacja, a zatem w każdym razie regularna, uważna obserwacja wszystkich myśli, emocji i postrzeżeń, które pojawiają się w umyśle, prędzej czy później pozwala takiej świadomości bezpośrednio doświadczyć.
Amerykański filozof i neuronaukowiec Sam Harris, jeden z czterech „jeźdźców ateistycznej apokalipsy” – obok Dennetta, Richarda Dawkinsa i Christophera Hitchensa – medytację od lat praktykuje i propaguje. Niedawno stworzył nawet specjalną aplikację, dzięki której można praktykować pod jego przewodnictwem. W znakomitej, wydanej przed pięcioma laty książce Przebudzenie. Duchowość bez religii Harris dowodził, że regularna praktyka medytacji zorientowana właśnie na doświadczenie niedualnej świadomości może być czymś na kształt leku na trapiące Zachód bolączki: przemoc, nierówności, depresję, poczucie osamotnienia, brak empatii. W ogromnym stopniu – przekonywał – biorą się one bowiem z naszych fałszywych przekonań co do siebie samych oraz innych ludzi. Głębokie doświadczenie niedualnej świadomości, a zarazem czegoś w rodzaju jedności z całym istnieniem – nasuwająca się tutaj analogia z doświadczeniami psychodelicznymi, o których w poprzednim numerze „Przekroju” opowiadał Michael Pollan, jest jak najbardziej na miejscu – może fundamentalnie przeorientować nasz sposób myślenia o świecie. Rzecz jasna w granicach i bez neofickiej euforii, autor Przebudzenia jest wszak stuprocentowym racjonalistą i zwolennikiem nauki.
Dlatego właśnie – podobnie jak Goleman i Davidson – stara się wyekstrahować z bogatego świata wschodnich wierzeń to, co jest pewną możliwą do zdefiniowania, zbadania i przetestowania techniką pracy ze świadomością. I oddzielić ją od całego tego kulturowego i religijnego sztafażu, którego reprezentant kultury Zachodu i tak nie jest w stanie w pełni przyjąć albo raczej zrozumieć. Harrisa nie interesują opowieści o reinkarnacji, czołobitny stosunek do guru czy rozbudowane mitologie z panteonami bóstw – czyli istotne składniki rozmaitych wschodnich systemów wierzeń. Interesuje go wyłącznie doświadczenie niedualnej świadomości i zanik osobowego „ja”.
Oczywiście niekoniecznie musi to być zasadniczy cel medytacyjnych praktyk. Znakomita większość opisywanych przez Golemana i Davidsona form kontemplacji zaadaptowanych do zachodnich realiów nie ma bynajmniej takich ambicji. Wspomniany Jon Kabat-Zinn opracował w latach 80. odmianę medytacji uważności mającą na uwadze cele przede wszystkim terapeutyczne. W utworzonej przy University of Massachusetts Medical School Klinice Stresu przeprowadził kilkanaście powtarzanych później wielokrotnie badań, z których wynika, że regularna praktyka mindfulness wprawdzie nie czyni cudów i nie stanowi uniwersalnego panaceum na somatyczne i psychiczne schorzenia, ale z pewnością trwale obniża ciśnienie krwi, poziom kortyzolu, a także zmniejsza pobudliwość ciała migdałowatego (czyli obszaru mózgu odpowiedzialnego za emocje, m.in. lęk). Z tego powodu okazuje się przydatna w leczeniu zaburzeń lękowych i obsesyjno-kompulsywnych, przewlekłej depresji czy zespołu stresu pourazowego (PTSD).
W Stanach Zjednoczonych funkcjonuje obecnie wiele programów terapeutycznych opartych na mindfulness, realizowanych m.in. w przedszkolach, szkołach, a nawet zakładach karnych. I faktycznie przynoszą one uczestniczkom i uczestnikom konkretne efekty: lepszą koncentrację, umiejętność panowania nad impulsami, spadek poziomu agresji.
Okazuje się zatem, że medytacja, traktowana niegdyś na Zachodzie jako w najlepszym razie egzotyka i dziwactwo, wkracza współcześnie w naszą kulturę bardzo różnymi drzwiami. I przynosi rewolucję nie tylko w naszym postrzeganiu umysłu oraz metodach terapeutycznego nań oddziaływania, lecz także w sposobie, w jaki myślimy o nas samych, innych ludziach czy świecie w ogóle. Dalekosiężne skutki tej rewolucji są dzisiaj niemożliwe do przewidzenia. Podobnie jak 40 lat temu niemożliwa do przewidzenia była gigantyczna kariera, jaką – nie tylko w świecie nauki – zrobią wschodnie techniki pracy z umysłem.
Dlatego ostatecznie możemy wybaczyć owemu szacownemu psychologowi klinicznemu z Harvardu wszystkie te jego niegdysiejsze impertynencje.