Jogini i osoby poszukujące duchowości od wieków zjeżdżają do Ryszikeś, niewielkiego miasta na północy Indii, z nadzieją, że odnajdą tam starożytną mądrość w najczystszej formie. Redaktorka „Przekroju” i joginka Agnieszka Rostkowska wyruszyła ich śladami, by porozmawiać z Sandeepem Pandeyem, jednym z najbardziej uznanych nauczycieli jogi himalajskiej.
Czy dałoby się zliczyć znajdujące się tu szkoły jogi i aśramy? – to pytanie zadaję sobie, lawirując pomiędzy świętymi krowami i rikszami w uliczkach Yog Nagari ‒ „miasta jogi”, jak w sanskrycie określa się Ryszikeś. Ściany domów, kawiarni i hoteli wyklejone są dziesiątkami plakatów z ofertą wszystkiego, czego współczesny jogin może potrzebować. Są codzienne sesje jogi w wielu stylach, podstawowe i zaawansowane warsztaty tematyczne, wyjazdy z jogą, kursy nauczycielskie, a także wszelkie medytacje, wspólne mantrowania, koncerty oraz kursy gry na gongach i misach tybetańskich, ajurwedyjskie masaże – ta lista zdaje się nie mieć końca. Przyleciałam tu jednak nie po to, by z tego korzystać, ale głównie dla Sandeepa Pandeya, eksperta jogi himalajskiej, czyli tej w najbardziej klasycznym, medytacyjnym wydaniu.
Agnieszka Rostkowska: Spotykamy się u podnóża Himalajów, w Ryszikeś ‒ mieście nazywanym światową stolicą jogi. Jak zyskało ono taką renomę?
Sandeep Pandey: Ryszikeś to przedsionek Himalajów, gdzie jogini, święci oraz sadhu, czyli ci, którzy zostawiali swoje domy, by wieść życie ascety, od wieków oddają się duchowym praktykom. Również obecnie ‒ część z nich wciąż żyje w jaskiniach wysoko w górach. Przed wyruszeniem tam wielu z nich przygotowywało swoje ciała i umysły do ekstremalnych warunków, zatrzymując się najpierw w Ryszikeś, mieście o łagodniejszym klimacie.
Za nimi podążali ludzie pragnący rozwijać się duchowo. Był wśród nich Sivananda Saraswati, młody lekarz służący w Malajach Brytyjskich, który zdecydował się rozpocząć