Nurzajmy się w naturze Nurzajmy się w naturze
i
Hieronim Bosch, „Ogród rozkoszy ziemskich” (fragm.), ok. 1500 r., Museo del Prado, Madryt (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Nurzajmy się w naturze

Aleksandra Reszelska
Czyta się 9 minut

Zasada jest prosta: aby zapobiec chorobom cywilizacyjnym, należy w miarę możliwości oddalić się od cywilizacji. I regularnie wędrować po lasach. A jeśli to nie wchodzi w grę, to chociaż czasem pospacerować w parku.

Kiedyś zachwyciło mnie chińskie powiedzenie: „Jeśli chcesz być szczęśliwy przez chwilę – napij się wina. Jeśli chcesz być szczęśliwy przez rok – stań na ślubnym kobiercu. Ale jeśli chcesz być szczęśliwy przez całe życie – zacznij uprawiać ogród”. Dla większości z nas jednak, zamkniętych w wiecznym, samonakręcającym się pędzie jak chomiki w kołowrotku, dużo prostsze niż hodowla kwiatów wydaje się nalanie sobie kieliszka prosecco czy kliknięcie w aplikację randkową na telefonie. Ogrodnictwo to zajęcie wymagające czasu, praktyki i wiedzy.

Wiem o tym, bo dwa lata temu przy domu pod Sydney, w małej miejscowości nad oceanem o nazwie Bulli (co w języku Aborygenów oznacza miód), założyłam ogródek warzywny. Były tam pomidory, ogórki, szybko rosnąca cukinia i trochę ziół. Ku mojemu zadowoleniu, potęgowanemu możliwością błyskawicznej gratyfikacji, wiosną roślinność wybujała, a plony obrodziły. Niestety pod koniec lata ogródek zmarniał – jak się okazało, pod naporem żuka japońskiego. Jego larwy zagnieździły się w słabo spulchnionej ziemi i wyjałowiły pięknie pnące się pomidory, a potem podgryzły zioła oraz kwiaty samosiejki. Rozczarowanie i widok tłustych białych pędraków przyklejonych do grabek sprawiły, że postanowiłam uznać ogrodnictwo za fach trudny i zostawić to profesjonalistom. Może jednak podjęłam zbyt pochopną decyzję…

W związku z przyrodą

Większość ludzi żyjących w wielkich miastach, czyli prawie 4,5 mld osób (według badań przeprowadzonych wśród Amerykanów, Japończyków i Chińczyków), spędza nawet 90% czasu we wnętrzach domów, mieszkań, biur, samochodów czy centrów handlowych. Pozostałe 10%, które mogliby poświęcić na obcowanie z przyrodą, prawdopodobnie marnują na ciągłe korzystanie z telefonu. Nic więc dziwnego, że choroby przewlekłe – autoimmunologiczne, onkologiczne, psychiczne czy kardiologiczne – a także coraz większe problemy z otyłością i snem stały się plagą cywilizowanego świata.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tymczasem, jak wskazują badacze, wyjście poza cztery ściany ma zbawienny wpływ na nasze zdrowie. Regeneracyjna siła natury była już znana starożytnym. Lecznicze rośliny, z których wytwarzano pierwsze lekarstwa, hodowano 60 tys. lat temu na terenie współczesnego Iraku, na co wskazują wykopaliska z Szanidaru w Kurdystanie. Z kolei 500 lat p.n.e. egipscy i perscy lekarze zalecali pacjentom spacery w ogrodach, zakładanych z myślą o tym, by oddziaływały na zmysły. Były więc tam pachnące kwiaty, soczyście zielone rzeźby z krzewów, „muzykujące” fontanny z chlupiącą wodą i przyjemne zacienione miejsca.

W 1812 r. dr Benjamin Rush, lekarz, filozof i jeden z sygnatariuszy Deklaracji niepodległości, wydał opracowanie Medical Inquiries and Observations Upon Diseases of the Mind (Medyczne pytania i obserwacje dotyczące chorób umysłu), uznane za pierwszą książkę z dziedziny psychiatrii. Przekonywał w niej, że ogrodnictwo i otaczanie się zielenią przynoszą pozytywne efekty zdrowotne u pacjentów z zaburzeniami psychicznymi: nerwicą, depresją czy stanami lękowymi. W prywatnych notatkach zapisywał, zdumiony, że po kilku godzinach lekkiej pracy w ogródku nawet najtrudniejsi pacjenci byli nie do poznania – uśmiechnięci i spokojni.

Niedługo później, w 1879 r., najstarszy prywatny szpital psychiatryczny w Stanach Zjednoczonych, Friends Hospital w północno-wschodniej Filadelfii, otworzył dla swoich podopiecznych szklarnię z kwiatami i roślinami tropikalnymi. W ten sposób narodziła się metoda terapeutyczna zwana hortiterapią (ang. horticultural therapy). Od lat 50. ubiegłego wieku jest ona uznawana za oficjalną metodę prozdrowotną, stosowaną zwłaszcza w leczeniu uzależnień i chorób psychicznych.

Wszystko, co żyje

Im silniej rozwija się neurobiologia, która zagląda nam do głów, by sprawdzać, jak pewne zachowania, praktyki czy substancje wpływają na biochemię mózgu, tym prawdziwsza wydaje się tzw. hipoteza o biofilii autorstwa amerykańskiego biologa i światowej sławy myrmekologa (znawcy mrówek) Edwarda O. Wilsona. W 1984 r. w pracy Biophilia twierdził on, że człowiek ma naturalną i głęboką potrzebę przebywania wśród zieleni oraz innych żyjących istot, ponieważ już od czasów pierwotnych spędzał większą część życia na łonie przyrody. Ta skłonność – jak pisał Wilson – ma swoje uzasadnienie w genetyce.

We wczesnych opracowaniach biolog mocno inspirował się pracą psychoanalityka Ericha Fromma, który w książce Anatomia ludzkiej destrukcyjności z 1973 r. opisywał biofilię jako „namiętną miłość życia i wszystkiego, co żyje”. Z czasem jednak Wilson zaczął skłaniać się ku wnioskowi, że ludzkość wyginie z powodu nieposzanowania natury. „Człowiek jest gatunkiem biologicznym, który żyje w biologicznym środowisku i do niego jest przystosowany każdy aspekt naszego życia: zachowanie, geny i fizjologia. Ziemia to nasz dom. Jeśli nie będziemy o niego dbać, co jest naszym świętym obowiązkiem, to niszcząc Ziemię, zniszczymy siebie samych” – alarmował biolog w jednej ze swoich ostatnich książek, The Social Conquest of Earth (Społeczny podbój Ziemi). Zdaniem Wilsona główny problem ludzkości polega na tym, że nasze emocje mają korzenie w czasach paleolitu, instytucje – w średniowieczu, a technologia pochodzi z przyszłości. „Ta mieszanka stanie się prawdopodobną przyczyną naszej zagłady” – dodawał amerykański naukowiec.

Inne imię zdrowia

U podstaw zarówno biofilii, jak i horti­terapii leży przekonanie, że skoro nasi przodkowie wyewoluowali w warunkach dzikich oraz bliskich przyrodzie i skoro to właśnie natura gwarantowała im przetrwanie, spędzanie jak najwięcej czasu na jej łonie jest najlepszym, co możemy dla siebie zrobić. Amerykański filozof Henry David Thoreau miał nawet twierdzić, że przyroda to inne imię zdrowia.

Korzyści z naturoterapii jest bardzo dużo. Dr Lisa Nisbet, psycholożka z Trent University w Kanadzie, która od lat bada wpływ ogrodnictwa na zachowanie człowieka, przekonuje, że najbardziej pozytywny efekt natury to uregulowanie hormonów, a zwłaszcza obniżenie poziomu kortyzolu. Ten podstępny hormon steroi­dowy ma wpływ na stężenie glukozy we krwi i w reakcji na stres je zwiększa. Gdy w organizmie zmniejsza się ilość kortyzolu, uspokajamy się, spada nam ciśnienie krwi, rozluźniają się mięśnie, a oddech staje się głębszy. „Praca w ogrodzie, spacery czy przytulanie drzew to proste czynności, które poprawiają nam zdrowie.

Obniżenie stresu stanowi tylko jedną z korzyści. Inne to poprawa uwagi i koncentracji czy odporności” – tłumaczy Nisbet w artykule przygotowanym przez American Psychological Association. Badaczka twierdzi ponadto, że to właśnie relacyjny aspekt hortiterapii najmocniej wpływa na lecznicze właściwości przyrody. „Jeśli człowiek czuje, że jest częścią świata naturalnego albo z nim w jakiś sposób współpracuje, jak podczas uprawy ogródka, będzie miał większe korzyści z obcowania z naturą: częstsze poczucie szczęścia, spełnienia i satysfakcji z życia. Najlepiej więc traktować przyrodę, czyli kwiaty, drzewa oraz rośliny, które hodujemy, jak naszych partnerów” – przekonuje.

Zielona szczepionka

Badacze z całego świata starają się jeszcze lepiej zrozumieć zbawienny wpływ obcowania z zielenią na nasz dobrostan. W myśl jednej z teorii w ziemi żyje wiele mikroorganizmów i zdrowych bakterii, które podczas pielenia i uprawiania ogródka w naturalny sposób dostają się do naszego organizmu. Najbardziej obiecująca z nich to bakteria tlenowa Mycobacterium vaccae, występująca w glebie. Naukowcy nazywają ją naturalnym antydepresantem, ponieważ pobudza wytwarzanie serotoniny i noradrenaliny w mózgu. Pierwszy opisany szczep tej bakterii został odkryty w latach 70. XX w. w błocie przy jeziorze Kyoga w Ugandzie przez immunologa Johna Stanforda, który badał reakcje ludności na szczepionkę przeciw trądowi. Jak się okazało, osoby mieszkające blisko jeziora przechodziły tę chorobę dużo łagodniej.

Wiele lat później udało się wyizolować szczep tej bakterii z odchodów austriackich krów, a naukowcy z całego świata zaczęli się przyglądać jej uodporniającym właściwościom. W 2017 r. badacze z University of Colorado Boulder, pod kierunkiem profesora Christophera Lowry’ego, przeprowadzili eksperyment, w którym zdrowym myszom podawano preparat z Mycobacterium vaccae i umieszczano je w klatce z innymi, bardzo agresywnymi osobnikami tego gatunku. Udowodniono,­ ­że zwierzęta przyjmujące tę substancję były spokojniejsze w otoczeniu agresorów, nie bały się ich oraz w dużo mniejszym stopniu wykazywały później oznaki stresu. To badanie może być rewolucją w leczeniu depresji, nerwic, zaburzeń lękowych (ang. anxiety) i zespołu stresu pourazowego (PTSD) – pisały wówczas magazyny naukowe na całym świecie. Inne zespoły nieustannie pracują nad stworzeniem szczepionki z Mycobacterium vaccae, która miałaby leczyć objawy astmy, niektóre nowotwory, depresję, gruźlicę, łuszczycę oraz egzemę.

Kolejna teoria głosi, że mózg regeneruje się szybciej w otoczeniu zieleni, nawet jeśli oglądamy ją tylko przez okno lub z oddali. W 2015 r. badacze z University of Melbourne przyjrzeli się dwóm grupom studentów, którzy mieli wykonać bardzo proste i nudne, lecz wymagające skupienia zadanie na komputerze. Obie grupy co kilka minut przerywały pracę, by na 40 sekund zresetować wzrok. ­Studenci patrzący w tym czasie na zielony ogród dachowy popełnili znacznie mniej błędów niż ci, którym kazano spoglądać na betonowy parking.

Kwitnące neurony

Mimo że nikt na świecie nie ma recepty na starość, kraje azjatyckie od lat przyglądają się naturalnym sposobom poprawiania jakości życia seniorów. To tutaj mieszka przecież najwięcej osób starszych (w Japonii – rekordowe 90,5 tys. stulatków). W przypadku takich chorób jak demencja czy alzheimer jedna z nowych teorii badawczych dotyczy neurotroficznego czynnika pochodzenia mózgowego (BDNF – brain-derived neurotrophic factor). BDNF to białko wydzielane przez neurony, które reguluje wzrost i przeżycie komórek nerwowych, uczestniczy w procesach związanych z pamięcią, uczeniem się oraz plastycznością synaptyczną. Nieprawidłowości związane z dystrybucją i sekrecją białka BDNF towarzyszą wielu chorobom, m.in. demencji, stwardnieniu rozsianemu (SM) czy parkinsonowi.

Do tej pory wiadomo było, że wysoka aktywność fizyczna przyczynia się do podwyższenia poziomu BDNF w organizmie. Jednak naukowcy z Konkuk University w Seulu wykazali, że lekkie prace ogrodnicze przynoszą podobny efekt. W 2019 r. grupa 41 osób powyżej 76. roku życia miała za zadanie przez zaledwie 20 minut dziennie uprawiać ogródek warzywny: podlewać, pielić chwasty, grabić, nawozić ziemię i przesadzać zioła. Po miesiącu sprawdzono kilka parametrów zdrowotnych uczestników badania, m.in. poziom białka BDNF. U wszystkich ogrodników amatorów jego poziom, a tym samym sprawność mózgu znacząco wzrosły.

Hortiterapia może przyjmować dwie formy: bierną i czynną. Czynna to najczęściej umiarkowanie intensywna praca w ogródku. Bierna polega na przebywaniu w otoczeniu oddziałującym na nasze zmysły – w przestrzeni pełnej różnych kolorów, zapachów i dźwięków natury. I jak się okazuje, nawet pasywna forma kontaktu z przyrodą ma pozytywny wpływ na starzejący się mózg. Badacze z Rutgers University w 2019 r. przyjrzeli się grupie pacjentów z szybko postępującą chorobą Alzheimera, którzy mieszkali w domu opieki. Część osób miała przez 15 minut dziennie przebywać w tzw. pokoju Snoe­zelen, czyli pomieszczeniu multisensorycznym. Pozostali zaś – w specjalnie zaprojektowanym klasycznym ogrodzie japońskim, z sadzawkami, triadą kamiennych buddyjskich rzeźb oraz tradycyjną bujną roślinnością: mchem, drzewkami bonsai, azaliami i różanecznikami. „Pacjenci z zaawansowaną demencją wykazywali się dużo lepszą pamięcią krótkotrwałą nawet po jednej sesji w ogrodzie japońskim. Niektórzy jeszcze przez kolejne dwa tygodnie wspominali relaksujące dźwięki cykad” – mówił Joel Flagler, profesor hortiterapii prowadzący badanie.

Co ciekawe, w grupie pacjentów, która odpoczywała w pokoju multisensorycznym, wyposażonym w nowoczesne urządzenia stymulujące zmysły oraz imitujące naturę, nie odnotowano żadnej poprawy zdrowia. Stan niektórych, mierzony za pomocą sygnałów stresowych organizmu, takich jak bicie serca czy poziom kortyzolu, nawet się pogorszył!

Leśna immersja

Japończycy to jeden z najszybciej starzejących się narodów na świecie. Już w 2036 r. jedna trzecia społeczeństwa będzie miała powyżej 65 lat. W dodatku Japonia to najbardziej zurbanizowany kawałek globu – ponad 90% ze 126 mln ludzi żyje tu w miastach (a średniej wielkości miejscowość liczy około 1 mln mieszkańców). Ciasnota i zgiełk spowodowały, że kraj ten już od lat eksperymentuje z naturalnymi metodami terapeutycznymi, a także sposobami na zwiększenie zen w życiu codziennym. Na ulicach miast ze słupów ze światł­ami emitowane są dźwięki ptaków, a budynki często mają ogrody na dachach lub roślinne ścianki. Ale nic nie działa tak kojąco jak czas spędzony w ciszy, w otoczeniu wysokich drzew, które uświadamiają człowiekowi jego kruchość i małość. Praktyka shinrin-yoku, którą tłumaczy się jako leśne kąpiele, jest chyba jedną z najpiękniejszych biernych form hortiterapii. Nie ma zresztą nic wspólnego z wodą – to po prostu metaforyczne zanurzenie się w naturze.

Pojęcie shinrin-yoku wprowadził do obiegu japoński rząd, a dokładnie Ministerstwo Rolnictwa, Leśnictwa i Rybołówstwa już w latach 80., podczas boomu gospodarczo-finansowego. Niedługo później pojawiły się pierwsze badania naukowe, które potwierdziły, że czas spędzony w lesie jest bardzo korzystny dla zdrowia – i to niezależnie od tego, czy spacerujemy, czy tylko siedzimy pod drzewem i oddychamy. Wśród najczęstszych zalet takiej terapii wymienia się obniżenie poziomu kortyzolu i ciśnienia krwi oraz relaksujące, rozluźniające przejście w stan przewagi układu parasympatycznego mózgu. Las oferuje też ujemną jonizację, która uwalnia skórę od smogu elektromagnetycznego, a także naturalnie nas natlenia i poprawia odporność dzięki obecności fitoncydów (substancji wydzielanych przez rośliny, by zahamować rozwój mikroorganizmów), słynnej Mycobacterium vaccae oraz unoszącym się w powietrzu olejkom eterycznym. Jedyne, na co trzeba uważać, to komary!

Nie patrz na korzenie, myśl o kwiatach

Psychoanalitycy twierdzą, że ogród to najlepsza metafora ludzkiego życia. Rośliny mają przecież swój cykl – od nasionek, które wymagają dobrych warunków wyjściowych, by się rozwinąć, przez młode, wciąż delikatne sadzonki, a później pączkujące i owocujące dojrzałe rośliny, aż po te przekwitające, kiedy kończy się pewna faza cyklu. W brytyjskim dokumencie telewizyjnym z 2000 r., Philosophy: A Guide to Happiness (opartym na książce O pocieszeniach, jakie daje filozofia), Alain de Botton przypomina słowa Nietzschego, że wszystkim byłoby łatwiej żyć, gdyby na trudności zrzucane im przez los patrzyli jak na roś­liny w ogrodzie. Niemiecki filozof, który podobno marzył, aby zostać ogrodnikiem, twierdził, że korzenie pewnych roślin mogą być dziwne i nieprzyjemne, ale jeśli otoczymy je opieką i miłością, wyrosną z nich piękne kwiaty czy owoce. Powolne kultywowanie ogrodu naszej egzystencji to najlepsza recepta na dobre, szczęśliwe życie.

Brytyjscy naukowcy w 2019 r. dowiedli, że lecznicze działanie natury ujawnia się już po spędzeniu na jej łonie dwóch godzin tygodniowo – niezależnie od tego, czy podzielimy je na mniejsze odstępy, czy zaaplikujemy sobie w jednej dawce. Wprawdzie Heraklit z Efezu zalecał, by nie wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, lecz nic nie wspominał o spacerach po lesie czy pracy w ogrodzie. Dla zdrowia ciała i spokoju w głowie nurzajmy się więc do woli w naturze! 

Czytaj również:

Skąpani w drzewach Skąpani w drzewach
i
Eugeniusz Wrzeszcz, „Dwie kobiety w lasku”, 1886 r./MNW (domena publiczna)
Złap oddech

Skąpani w drzewach

Paulina Wilk

Natura ma właściwości oczyszczające. I choć naukowcom nie udaje się ustalić, na czym dokładnie polega jej działanie, ludzie od wieków kąpią się… w krajobrazach.

Gorący prysznic po długim dniu, orzeźwiające zanurzenie w zimnej rzece w upalne południe, skok do górskiego strumienia po nasiadówce w rozgrzanej bani – wszystkie te chwile jednoznacznie kojarzymy z oczyszczeniem, pozbyciem się napięcia i brudu, a także z poczuciem odnowy. Ale choć już starożytni uważali, że tylko porządna kąpiel pozwala czuć się w pełni człowiekiem, nasze związki z czystością i wodnymi rytuałami były na przestrzeni wieków wyboiste. Po greckich i rzymskich termach oraz wielogodzinnych społecznych ceremoniach kąpielowych Europa średniowieczna, jak również przed­oświeceniowa przejawiała konsekwentną awersję do wody i czystości. W gruncie rzeczy powszechność kranów, wanien i mydeł zawdzięczamy plagom oraz rewolucjom przemysłowym. A dopiero ostatnie dekady przynoszą w kwestii mycia się wyraźny renesans i nadają pojęciu czystości nowy wymiar.

Czytaj dalej