W ostatni piątek września kongresmeni na Kapitolu spierali się o dług publiczny. Nad krajem zawisła groźba bankructwa. A nieopodal, w samym centrum Waszyngtonu milion ludzi zanurzało się w łagodnej medytacji.
Media grzmiały od świtu. Wielu pracowników na państwowych posadach – od policjantów po muzealników – miało z dnia na dzień zostać bez centa. W Izbie Reprezentantów trwały gorączkowe negocjacje, na Kapitol wjeżdżały potężne czarne SUV-y z przyciemnionymi szybami oraz telewizyjne furgonetki. Miasto zamarło w napięciu.
Ale nie całe. Na zielonych terenach National Mall ogromny tłum rozsiadł się wygodnie i świętował w spokoju. Pewnie to przypadek, ale w ostatniej chwili rządowy impas udało się przełamać, zawarte porozumienie zażegnało katastrofę, a niebo nad miastem się rozpogodziło. World Culture Festival – globalny festiwal celebrujący współżycie w różnorodności i przyjaźni – mógł się odbyć w pełnym słońcu. Takie święto zdarza się raz na pięć lat. Międzynarodowa parada kultur z najróżniejszych zakątków świata jest organizowana przez fundację Art of Living działającą na rzecz pokoju od 1981 r. Założona przez Sri Sri Gurudeva Raviego Shankara ponad cztery dekady temu w Indiach, dziś należy do największych organizacji humanitarnych na świecie. Szacuje się, że z jej programów skorzystało ponad pół miliarda ludzi.
Trudno wskazać kawałek świata i sferę życia, w których przedstawiciele fundacji nie realizowaliby już projektów pomocowych. Działają od Indii po Peru. Angażują się w profilaktykę cukrzycową i leczenie uzależnienia od narkotyków, w usuwanie skutków powodzi, pomoc materialną dla ubogich oraz akcje społeczne w slumsach. Organizują spotkania edukacyjne z młodzieżą, zakładają centra samokształcenia, medytacji i jogi, promują honorowe krwiodawstwo. Tworzą programy emancypacji ekonomicznej kobiet, działają na rzecz zdrowia psychicznego, promują życie bez stresu i w dobrostanie psychofizycznym, upowszechniają wiedzę o zdrowiu oraz tradycyjnej medycynie – ajurwedzie. A do tego są organizatorami konferencji naukowych i kongresów innowacji technologicznych. I jeszcze pomagają w budowie tam, prowadzą kampanie na rzecz dostępu do czystej wody pitnej, a także rolnictwa wolnego od pestycydów. Wskazują standardy etyki w biznesie, tworzą fora współpracy i dialogu. W Polsce m.in. dzięki nim są wdrażane projekty pomagające redukować stres najmłodszym ofiarom wojny w Ukrainie; przez lata prowadzone były również działania w zakładach karnych, gdzie osadzeni poprzez techniki oddechowe uczyli się regulować emocje i obniżać poziom agresji.
Najważniejsze jednak w dorobku Art of Living są działania na rzecz pokoju na świecie. Sri Sri Ravi Shankar angażuje się w prowadzenie mediacji i negocjacji (wspierał procesy pokojowe m.in. w Iraku, Kaszmirze i Kolumbii), regularnie uczestniczy w globalnych dyskusjach na ten temat, np. na forum ONZ czy Parlamentu Europejskiego. Fundacja szkoli z rozwiązywania sporów i konfliktów, prowadzi międzynarodową kampanię „I Stand for Peace”, organizuje masowe medytacje w intencji pokoju, tworzy też programy dla byłych wojskowych i policjantów.
Radosny kalejdoskop
Raz na pięć lat wolontariusze i przyjaciele fundacji spotykają się, by celebrować wspólną pracę i pozytywne przemiany, w których uczestniczą. World Culture Festival to wydarzenie pielgrzymujące – poprzednia edycja, rekordowa pod względem frekwencji, odbyła się w 2016 r. w Nowym Delhi. Wówczas wokół scen unoszących się na rzece Jamunie zgromadziło się około 3,7 mln uczestników. Ale również tegoroczna edycja waszyngtońska, opóźniona o dwa lata z powodu pandemii COVID-19, osiągnęła spektakularne rozmiary. Organizatorzy spodziewali się pół miliona uczestników, zjawiło się dwa razy więcej. Międzynarodowy zlot artystów, przywódców politycznych i religijnych oraz zwykłych ludzi spragnionych życia w lepszym świecie przypominał igrzyska olimpijskie, tyle że całkowicie pozbawione ducha rywalizacji – tutaj rządziła radość ze współistnienia i współpracy.
Wielkie trawniki zapraszają, by po prostu być i cieszyć się życiem. Kilkuletnia dziewczynka rozpędza się i wyciąga ręce. Pod niebo leci radosny pisk. To nic, że znów nie udało jej się zrobić gwiazdy. Wylądowała trochę niezgrabnie, poprawiła tunikę i kolejny raz bierze rozbieg. Kibicują jej członkowie kilkupokoleniowej rodziny, rozłożeni na barwnej narzucie. Najmłodsi biegają dookoła, gubiąc buciki w pędzie. Jeden z mężczyzn wraca właśnie z namiotu oznaczonego tablicą World Café. Przytrzymuje brodą chybotliwy stos pudełek z warzywnymi potrawami i kilka kubków, w których kołysze się mango lassi.
Akrobacje na trawie nie są zastrzeżone dla dzieci. Trochę dalej próbuje ich brodaty mężczyzna w słusznym wieku, a jego labrador wtóruje mu w podskokach. Ten duet serdecznie rozbawił usadowioną na trawie ekipę Afroamerykanek, które łączy zamiłowanie do wymyślnych fryzur – wszystkie mają długie do pasa różowe i błękitne warkoczyki. Pies odpuszcza ekwilibrystykę i zaczyna obszczekiwać mężczyznę, który pozuje córeczce do zdjęcia w koszulce „I Stand with the Kurds” (Wspieram Kurdów) oraz tradycyjnej czapce pokrytej kolorowymi haftami. Obok maszeruje grupa Afrykanów w barwnych tunikach, siorbią z kubków niebieskawo zabarwioną bubble tea. Na płynący od strony sceny dźwięk indyjskiej bhangry – muzyki Pendżabu pulsującej mocnym rytmem – rozłożeni na trawniku ludzie zrywają się na równe nogi. Wiruje kobieta w pomarańczowym sari, podskakują jej dzieci, a kilku chłopaków, którzy przed chwilą rzucali frisbee, teraz kręci się w kole – ich palce wskazujące dźgają niebo, a ramiona podskakują w szybkim tempie. Tylko labrador nie tańczy. Z zapałem wylizuje kubek po lassi.
Celebracja jedności
Im niżej jest słońce, im bardziej różowieje niebo nad Potomakiem, tym szybciej gęstnieje tłum na trawie. Już wkrótce zacznie się główny program festiwalu. Na ulicy przed Muzeum Historii Naturalnej zebrała się kilkusetosobowa grupa Indusek w tradycyjnych sukniach. Powtarzają układ choreograficzny, który pokażą później. Niektórzy już im biją brawo. Od śródmieścia nadciąga coraz więcej ludzi, niosą krzesełka i maty. Wielu ubrało się odświętnie – mają na sobie stroje narodowe, są azjatyckie i afrykańskie kurty oraz tuniki, jaskrawe turbany, sari, a także spódnice wyszywane drobnymi lusterkami. Tłum płynie łagodnie w stronę National Mall. W ten weekend dla każdego wystarczy tu miejsca i dobrej energii.
Stolica Stanów Zjednoczonych powstała, aby zachwycać symbolami i wydarzeniami wielkiej skali. Zaprojektowany w 1791 r. przez francuskiego urbanistę i architekta Pierre’a Charles’a L’Enfanta Waszyngton wyrósł jako znak przyszłości – zapowiedź świata tworzonego zgodnie z ideałami, obietnica lepszego życia dla narodu złożonego z przybyszów wszelkiej maści: imigrantów, uciekinierów, poszukiwaczy fortun i zbawienia, jak również niewolników. Niepodległe Stany Zjednoczone stały się geograficzną manifestacją wolności i wielości, a ich stolica miała dawać świadectwo tym wartościom. Imponujące budowle są zaprojektowane tak, by budzić skojarzenia ze starożytną kolebką demokracji, podobnie jak olbrzymie, odlane z brązu pomniki bohaterów, obrońców wolności, ojców konstytucji – Waszyngton nieustannie informuje o potędze. Nie tylko samej władzy, lecz także idei, jakim powinna służyć.
Nic dziwnego, że właśnie to miasto na przełomie września i października stało się scenerią World Culture Festival – globalnego święta różnorodności. Duch celebracji znakomicie współgrał z mottem Stanów Zjednoczonych, widocznym tu na każdym kroku: e pluribus unum – „z wielu jeden”. Witało ono pielgrzymów, przyjezdnych oraz artystów przybywających na festiwal, na którym różnice traktowane były jako atut i siła.
Na zielonej i otwartej przestrzeni pomiędzy zabudowaniami Kapitolu a liczącym 169 m obeliskiem upamiętniającym pierwszego prezydenta USA Jerzego Waszyngtona przez trzy dni odbyły się występy aż 17 tys. artystów, którzy przybyli z 60 państw. Na scenie pojawiło się też ponad 50 przywódców politycznych i duchowych, by przemawiać na temat pokoju, porozumienia i wspólnie budowanej przyszłości. Reprezentowali różne kontynenty, wiele grup etnicznych oraz kilkanaście religii. Olbrzymi teren został zaanektowany przez ludzi ze 180 państw. W samolocie, którym leciałam z Kopenhagi do Waszyngtonu, większość stanowili uczestnicy festiwalu. Urzędnicy imigracyjni przestali nawet pytać o powód przylotu do USA, bo od każdego słyszeli tę samą odpowiedź.
Na tegoroczny World Culture Festival przybyło milion osób, a dzięki transmisjom internetowym na całym świecie liczbę tę można mnożyć. To było imponujące rozmachem kulturalne i duchowe święto, którego przesłanie – o potrzebie jedności, dostrzegania wspólnych pragnień i cieszenia się życiem w globalnej rodzinie – zabrzmiało wyjątkowo aktualnie, bo chyba we wszystkich reprezentowanych na festiwalu krajach dają się we znaki napięcia współczesności: polaryzacja, radykalizacja nastrojów oraz nasilające się poczucie osamotnienia, które wzmagają kryzys zdrowia psychicznego uznawany już za problem ogólnoświatowy. Spotkanie odbywało się też w cieniu trwającej wojny w Ukrainie i lokalnej awantury politycznej, ukazującej kryzys demokracji w Stanach.
Uśmiech dla nieznajomego
Świętowanie zaczęło się w piątkowe popołudnie od spektakularnej parady orkiestry marszowej Uniwersytetu Howarda. Studenci i studentki uczelni – jednej z pierwszych w USA, która sprzeciwiła się segregacji rasowej i w latach 60. XX w. dawała czarnoskórym szansę na zdobycie dyplomu prestiżowej szkoły – rozproszyli zebrane nad miastem gęste chmury: z entuzjazmem dęli w trąby, dumnie uderzali w werble, a prowadzeni przez tancerki, które najwyraźniej ukończyły nieformalny fakultet ruchów i gestów Beyoncé Knowles, zainaugurowali występy na olbrzymich rozmiarów scenie.
Przez kolejne trzy dni pojawiali się na niej soliści, zespoły, wieloosobowe chóry, liczące setki członków grupy instrumentalistów i tancerzy; zawodowcy poświęcający życie sztuce i amatorzy odpowiadający na wezwanie Sri Sri Raviego Shankara, by na co dzień i we własny sposób celebrować życie. Występujący reprezentowali kultury małych i wielkich państw, znane jedynie lokalnie albo promieniujące na kilka kontynentów i pielęgnowane wśród globalnej diaspory. Prezentowały się tancerki z indyjskiego stanu Gudżarat, jak również z Iranu, szwajcarscy gracze na rogach alpejskich, przedstawiciele rdzennych ludów Ameryki Północnej, zespoły folklorystyczne z Bułgarii, amerykańscy raperzy obchodzący półwiecze istnienia hip-hopu, a także blues band marynarki wojennej czy chór łączący śpiewaków z Indii i USA wykonujący utwory religijne oraz narodowe tych krajów. Wokaliści z Afganistanu prezentowali mistyczne pieśni, tancerze i bębniarze z Brazylii pokazywali capoeirę, młodzi Ukraińcy śpiewali o pragnieniu wolności i pokoju, a Irlandczycy stepowali w rytm tradycyjnych melodii. Poza tym pojawiły się chińskie smoki, wyrafinowane choreografie z Indonezji i Japonii oraz żywiołowe kreacje taneczne z Meksyku czy Boliwii. Podczas gdy część występów sprzyjała kontemplacji i wzruszała, inne olśniewały i sprawiały, że wielotysięczny tłum rwał się do tańca. Jedne wyglądały jak karnawałowe eksplozje, drugim bliżej było do duchowych rytuałów.
Parada przypominała, jak rozmaicie i z jaką fantazją ludzie świętują oraz cieszą się w różnych zakątkach świata. A jednocześnie jak wiele podobieństw można odnaleźć w tanecznych i muzycznych tradycjach odległych geograficznie rejonów. Kiedy kolejne grupy artystów wchodziły na scenę, by prezentować swoje zwyczaje, ich występy układały się w opowieść o wyjątkowości, ale też o uniwersalnym dążeniu do nadawania życiu pięknej formy i poszukiwaniu sposobów na wyrażenie siebie. Tańce, stroje i choreografie wzmacniały poczucie, że w wielości chodzi o te same, wspólne wierzenia oraz ideały. Jak powiedział jeden z zaproszonych na festiwal dyplomatów: „Wszyscy pragniemy tego samego”.
Kulminacją każdego z festiwalowych dni były przemówienia i medytacje prowadzone przez Sri Sri Raviego Shankara. Przez cały czas trwania wydarzenia przebywał on wśród gości i wolontariuszy. W słoneczne południe chronił wzrok stylowymi ciemnymi okularami, które nadają mu przewrotny wygląd supergwiazdy, a wieczorami otulał się karmazynowym szalem. Nieustannie uśmiechnięty, obserwował występy i gawędził z zaproszonymi gośćmi. Gdy zabierał głos, który niósł się wzdłuż National Mall dzięki potężnym głośnikom, setki tysięcy ludzi przerywały zabawę, rozmowy i posiłki. Cichli, sadowiąc się na trawie, matach i kocach w wygodnych pozycjach do medytacji. Wokół nadal dudniła muzyka z samochodów sprzedających jedzenie, migały policyjne światła, ale w tłumie panowały cisza i spokój.
Sri Sri Ravi Shankar wyjaśniał z uśmiechem: „Jako dzieci najpierw nabieramy zdolności śpiewania, dopiero potem zaczynamy mówić. Dlatego muzyka jest częścią wszystkich kultur, jest uniwersalnym sposobem, w jaki wyraża się duch ludzkości. Wszyscy należymy do globalnej rodziny, należymy do siebie nawzajem. Świętujmy życie!”.
W przemówieniach powracał do potęgi uśmiechu i tego, jak wiele zwykła radość może zrobić dobrego, także dla zdrowia innych. „Kiedy mijasz kogoś na ulicy, obdaruj go uśmiechem. Nie przechodź z obojętnością, dostrzegaj. Życie jest zbyt krótkie, aby poświęcać je na negatywne sprawy i myślenie o konfliktach. Jedna nieszczęśliwa osoba może zatruć całą rodzinę. Kilka nieszczęśliwych rodzin może unieszczęśliwić cały naród” – przestrzegał. Tłum odpowiadał brawami albo machaniem, a wtedy na wezwanie Sri Sri Gurudeva zapięte na nadgarstkach uczestników fluorescencyjne opaski zaczynały świecić i zmieniały kolory: z zielonych stawały się czerwone, co wywoływało salwy śmiechu. W magicznej przemianie pomagała ukryta za sceną ekipa techniczna festiwalu.
Wspólnota marzycieli
Założyciel Art of Living nawiązywał do siły marzeń i dziedzictwa Martina Luthera Kinga, a także do klimatu lat 60. XX w., kiedy w Waszyngtonie – na tym samym trawniku, który teraz wypełniały tysiące pokojowo nastawionych adeptów jogi i medytacji – spotykały się tłumy Afroamerykanów spragnionych wolności i równego traktowania. Pastor King właśnie tutaj wygłosił swoje słynne przemówienie o prawach człowieka rozpoczynające się od słów: „Mam marzenie…”. Ich echo pobrzmiewało w mowie Sri Sri Raviego Shankara: „Jestem marzycielem. Wszyscy jesteśmy marzycielami. Snujemy marzenia, trzymamy się swoich ideałów z prawdziwą pasją. Ale kiedy chcemy zbyt wiele i presja staje się zbyt silna, trzeba powiedzieć: »Niech tak będzie«. Niech więc tak będzie, odpręż się i powróć do swojej natury, do prawdziwego ja – do poczucia spokoju”.
Wybór National Mall – położonego w środku ruchliwego miasta i w centrum życia politycznego Zachodu – na miejsce globalnego spotkania osób starających się rozwijać świadomość, czerpać spokój z medytacji oraz ćwiczeń oddechowych może zaskakiwać. Jednak według Sri Sri Raviego Shankara pokój i porozumienie – również w znaczeniu wielkich procesów współczesności – zaczynają się w każdym z nas, od indywidualnej pracy nad osiągnięciem wewnętrznej harmonii i łagodności.
Zresztą w tym mieście nie sposób uciec od wielkiej symboliki. Przecież dokładnie te same aleje i trawniki w mroźny styczniowy poranek 2009 r. wypełniali ludzie, którzy przyszli obejrzeć spełnione marzenie – uroczystość zaprzysiężenia pierwszego czarnoskórego prezydenta USA. Aretha Franklin śpiewała wtedy dla Baracka Obamy narodową pieśń My Country, ‘Tis of Thee, czyli pierwszy hymn Stanów Zjednoczonych. Dla wielu ludzi, przytupujących z zimna i roniących łzy szczęścia, był to dzień, w którego nadejście nie wierzyli. Ale kto by pomyślał, że równo 12 lat później inny amerykański prezydent niezadowolony z politycznej porażki wezwie swoich zwolenników do ataku na Kapitol – świątynię demokracji – i dojdzie tam do zachowań brutalnych, bezczeszczących symbole i gwarancje wolności? Ta sama sceneria w ciągu zaledwie półwiecza była tłem dla rozkwitu wielkich idei, ich urzeczywistnienia, ale też głębokiego kryzysu. Świat nieustannie przesuwa się od nadziei do zwątpienia, od aspiracji do rozczarowań.
Do ideałów najwyższej wagi i konieczności stawania po ich stronie, ciągłego pielęgnowania odwoływali się zaproszeni na World Culture Festival politycy i dyplomaci z kilkudziesięciu państw. Rzadko się zdarza, by liderzy tak zgodnie mówili językiem wartości i optymizmu. Być może pomógł fakt, że część z nich jest już na dyplomatycznej emeryturze – mają więcej swobody, by wyrażać, co myślą.
Niewidzialny ruch nadziei
Festiwal otworzyło przemówienie Ban Ki-moona – pochodzącego z Korei Południowej byłego sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych (2007–2016), który przypomniał o wciąż niezrealizowanych Milenijnych Celach Rozwoju (przyjętych przez państwa ONZ w 2001 r.) Wśród nich znalazło się m.in. wyeliminowanie skrajnego ubóstwa i głodu oraz zapewnienie ochrony środowiska naturalnego. Według Ban Ki-moona realizacja tych założeń jest w zasięgu ręki i w znacznej mierze zależy od wiary i pozytywnego podejścia decydentów. Z kolei Geoffrey Van Orden, były lider konserwatystów w Parlamencie Europejskim, motywował współrządzących światem, przekonując, że dźwigają na sobie odpowiedzialność za przyszłe pokolenia i budowanie dla nich lepszej przyszłości. W przemowie posiłkował się inspirującą poezją średniowiecznej mistyczki Juliany z Norwich.
Nietuzinkowych, czy też nawet nieprotokolarnych zachowań polityków było w Waszyngtonie więcej. Alojz Peterle, były premier Słowenii, wygłosił płomienną mowę o tym, że politykom przydałoby się więcej optymizmu, muzyki oraz uśmiechu w codziennej pracy, po czym sam wykonał skoczną ludową melodię na harmonijce i z uśmiechem kłaniał się wiwatującym tłumom. Akie Abe, żona zmarłego przed ponad rokiem wieloletniego premiera Japonii Shinza Abego, nie kryła łez i dzieliła się osobistym doświadczeniem medytacji, która wzmacniała ją w najcięższym okresie żałoby. Moncef Marzouki, były prezydent Tunezji, wzruszył wielotysięczny tłum opowieścią o tym, jak na niedawnym przyjęciu obserwował starszą kobietę, która wyszła na parkiet i tańczyła sama, pełna pasji. „Cieszmy się życiem w każdej chwili. Każdy dzień może być celebracją tego, że tu jesteśmy!” – zachęcał zagłuszany brawami. Kończył przemówienie inspirującym wezwaniem: „Może to naiwne próbować odmienić świat. Ale zbrodnią byłoby nie próbować”.
Była prezydentka Ekwadoru Rosalía Arteaga Serrano mówiła o szerszej wspólnocie – tej łączącej ludzi oraz inne stworzenia. Jako kobieta pochodząca z obfitującej w rozmaite gatunki równikowej krainy wskazywała na nasze zobowiązania: do pozbawionego przemocy współistnienia z całym ekosystemem planety, do szanowania rozmaitych form życia. Przypominała, że kluczem do takiego funkcjonowania są wiedza i uwrażliwiająca edukacja.
Protestancki pastor Gerald Durvey z Atlanty, jeden z pionierów walki o prawa obywatelskie w USA, nakłaniał zgromadzonych, by zachowali pozytywne myśli, słowa i czyny, bo one są praktycznymi narzędziami do naprawy świata. Skandynawscy politycy inspirowali do codziennych aktów życzliwości: przytrzymania komuś drzwi, oddania zgubionych kluczy, chwili rozmowy w sklepie. Zwracali uwagę, jak wielką rolę mogą odegrać te drobnostki w obliczu rosnącego zagrożenia skrajnym osamotnieniem i depresją. Podkreślali to, że małymi gestami możemy codziennie ratować się nawzajem od rozpaczy. Wtórował im Sri Sri Ravi Shankar, przypominając, by dzielić się optymistycznym nastawieniem i radością także z nieznajomymi. W wypowiedziach wielu liderów powracała myśl o coraz większej złożoności współczesnego świata i potrzebie pogłębiania globalnej wspólnoty, bo tylko razem możemy przeciwdziałać wyzwaniom tak trudnym, jak kryzys zdrowia psychicznego wśród najmłodszych, konflikty zbrojne czy zmiany klimatyczne. Minister spraw zagranicznych Indii, Subrahmanyam Jaishankar, mówił o ludzkości, która jest głęboko zróżnicowana, dlatego nie warto jej dzielić – nigdy nie zmieści się bowiem w żadnych ramach. Zachęcał zgromadzonych, by jak najgłośniej manifestowali pozytywny stosunek do świata, przezwyciężając dominujące pesymistyczne narracje. Jako przedstawiciel indyjskiej tradycji duchowej zachęcał do codziennego dbania o siebie przez regularną medytację. Zebranych na National Mall nazwał „niewidzialnym ruchem nadziei”.
W przemowach oraz wystąpieniach więcej było treści duchowych, nawołujących do zacieśniania więzi społecznych i współdziałania, niż programów politycznych. W tym sensie World Culture Festival przypominał międzynarodowe zgromadzenie, którego uczestnicy skupili się na wartościach, jakie mogłyby przyświecać rządzącym: poszanowaniu odmienności, prawie do wyrażania siebie bez ograniczeń, sprawiedliwym dostępie do wspólnych ziemskich zasobów, zapewnieniu bezpieczeństwa, dobrostanu i pokoju. Tak prawdopodobnie wyglądałaby polityka, gdyby chodziło w niej nie o zdobywanie i utrzymanie władzy, lecz o sztukę uszczęśliwiania ludzi. Szlachetne ideały zgromadziły w Waszyngtonie swój „globalny elektorat”.
Każdy ma swój trawnik
Festiwal wykraczał jednak poza deklaracje idei oraz wielkie symbole. Był również okazją do zdobywania wiedzy i praktycznych umiejętności. Wzdłuż National Mall stanęły namioty, a w nich działały punkty szkoleń i konsultacji bez przerwy wypełnione słuchaczami wykładów z ajurwedy, osobami ćwiczącymi oddychanie, relaksującymi się podczas zajęć z ilustrowania opowieści, zasięgającymi porad lekarskich. Były też poranne sesje jogi i tysiące nieformalnych rozmów, w których przewijały się praktyczne wskazówki, jak zachować spokój i równowagę w świecie targanym konfliktami, napięciami ekonomicznymi, a także w codzienności, która dyktuje coraz szybsze tempo życia.
Dla wielu uczestników – od Boliwii po Japonię – już sam festiwal był taką właśnie uspokajającą praktyką. I antidotum na płynące zewsząd frustrujące komunikaty o tym, że żyjemy w podzielonym i skonfliktowanym świecie. Na waszyngtońskiej trawie pokojowe współistnienie było faktem: kobieta, kołysana afgańskimi melodiami, przysypiała z gazetą pod głową, czwórka przyjaciół medytowała pod obeliskiem Waszyngtona, a dziewczynka próbowała policzyć wszystkie kolorowe bransoletki na nadgarstkach odświętnie wystrojonej mamy.
World Culture Festival stał się największą w 2023 r. pokojową manifestacją na świecie. Przy czym nie polegał on na protestach przeciwko wojnom, był raczej dowodem na to, że wokół kryje się wiele zbyt łatwo przeoczanego dobra i pozytywnych intencji. Kto spędził te trzy jesienne dni w amerykańskiej stolicy, ten wie, że możemy się różnić i lubić. Możemy być inni i łagodni. Możemy być odprężeni i uśmiechnięci. Możemy zostawiać zgiełk świata na obrzeżach, a rozwijać harmonię we własnym wnętrzu. Każdy ma w sobie taki trawnik, na którym może usiąść i poczuć głęboki spokój. Choćby na chwilę – nic poza nią przecież nie istnieje.