Pieczony, pachnący miodem las miał być nie tylko urodzinową niespodzianką dla córki, ale także sposobem na moją walkę z tęsknotą w puste, spędzone bez dzieci święta. Był też sentymentalnym wspomnieniem czasów, gdy świąteczne pierniki robiła jeszcze mama.
To była akcja kulinarno-terapeutyczna. Moja córka ma urodziny 27 grudnia, tuż po świętach. Tamtego roku wyjeżdżała na Boże Narodzenie do rodziny swojego taty, razem z nim. Rozwód ma swoje konsekwencje nawet po dobrych siedmiu latach. Na przykład zostaje się bez dzieci na Boże Narodzenie. Kiedyś z podobnej okazji pojechałam rozdawać prezenty pacjentom szpitala psychiatrycznego, którzy zostali w Wigilię na oddziale. Gotowałam też dla ludzi w kryzysie bezdomności. Żywienie innych – moje pogotowie ratunkowe. Na krawędzi serca sprawnie nakładam łyżką ziemniaki. Każdy ma swoje sposoby, wiadomo. W zeszłym roku, mając w perspektywie święta w rozłące, postanowiłam upiec córce najpiękniejszy tort na świecie. Taki, jakiego żadna cukiernia nie zrobi, bo komu by się chciało. Z pierników. Sama, bez pomocy. Pracochłonny projekt na moje własne dobre święta. Decyzja zapadła miesiąc wcześniej. Zawzięłam się i po nocach metodycznie oglądałam na YouTubie filmiki o tym, jak robi się torty. I jak wykonuje się domki z piernika. Jak lukruje się kolce jeża i ogon wilka. W tajemnicy gromadziłam foremki, złoty lukier, jadalny klej. Studiowałam sztukę produkcji szklanej kuli z syropu cukrowego na baloniku z wodą. Nie wygadałam się, choć wewnętrznie chichotałam z nerwów i podniecenia. Dzieci pojechały. Tuż po Wigilii, którą spędziłam z mamą, zaczęłam piec biszkoptowe spody. Zaopatrzyłam się w białą czekoladę i mascarpone, z których miał powstać krem. Schłodziłam także ciasto na pierniki, żeby łatwiej było wykrawać kształty. Nie robiłam go sama, kupiłam w szwedzkim sklepie z meblami, niestety mają tam najlepsze z łatwo dostępnych na rynku.
Dawno temu, gdy moja mama była jeszcze sprawna, tuż po Wszystkich Świętych rozpoczynała produkcję porządnego, dojrzewającego ciasta z miodu, przypraw korzennych, mąki żytniej i spirytusu. W dłoniach mamy ciasto najpierw się kleiło, a potem stawało lśniące, ciemnobrązowe. Pachniało miodem. W ciągu kolejnych tygodni dojrzewało jak lista prezentów w głowie najmłodszych i tuż przed mikołajkami było już całkiem elastyczne. Powstawały z niego renifery, gwiazdki, śnieżynki – z roku na rok coraz sprawniej ozdabiane przez dzieci. Udekorowane ciastka miękły po upieczeniu aż do świąt, kiedy osiągały swoje magiczne optimum – kruchości, miękkości, wytrawnej słodyczy. Dopełniało się koło czasu.
Moje ciasto ze szwedzkiej mąki miało przenieść mnie do Narnii, do krainy dzikich zwierząt przyjaznych człowiekowi, puszystych lisich ogonów, choinek i małego domku w 3D, z dachem w lukrowaną dachówkę. Wycinanie i pieczenie trwało wiele godzin. Powstawały zwierzątka, ściany domku, okna. Ciasteczka dekorowałam zawzięcie, układałam girlandy z jadalnych perłowych koralików, sklejałam domek, oblizywałam palce z lukru. Szklana kula z syropu okazała się dla mnie – domorosłej cukierniczki – za trudna: miała być cieniutka i przezroczysta, wyszła jaskrawozłota, z zaciekami, niepełna. Uznałam, że stanie się ogniskiem na skraju lasu, zwróci się płomieniami w górę i nada tortowi dynamiki. Zanim ją ułożyłam, musiałam przełożyć biszkoptowe blaty masą, a potem całość pokryć warstwą lukru. Miałam już kiedyś w rękach plastyczny lukier, bo na szóste urodziny syna wyszykowałam mu inny, prostszy tort – boisko z murawą, po której biegały gumisie w dwóch kolorach. Tym razem lukier musiał pozostać biały, nieskażony brudnym palcem. Już wiedziałam (błogosławiony niech będzie YouTube), że można go rozwałkować, potem nałożyć na tort jak obrus, docisnąć po bokach i wygładzić specjalną packą (nabyłam). Czyste emocje. Ileż łatwiej dzięki temu nie myśleć o tym, że nie ma ze mną najukochańszych ludzi. Trzeba skupić się na przyklejaniu niedźwiedzia do białej tafli, pisaniu kaligraficznie imienia złotym mazakiem z jadalnym tuszem (miałam wydrukowane próbne wersje pisma kaligraficznego), aranżacji otoczenia domku, doklejaniu oszronionych drzewek.
W końcu wszystko, co miało stać, stało – leśna historia była opowiedziana. Posypałam tort jadalnym brokatem i tak skończyły się święta. Czekał pod choinką na dziewczynkę, która 27 grudnia wieczorem zdmuchnęła rozstawionych wokół piernikowego lasu 11 świeczek. Potem ugryzła ogon wilka, mlasnęła, odłamała jeszcze trochę i zaniosła babci.