I znów grudzień i znów ostatnia prosta roku, ostatnia prosta dekady. Groteska zakupów świątecznych nakręca się jak co roku – co nie jest oczywiście żadną nowością. Pewną nowością (w perspektywie ostatnich kilku lat) jest nakręcanie w Polsce idei Czarnego Piątku – Black Friday. Ktoś z Państwa się z tym jeszcze nie zetknął? Zazdroszczę i wytłumaczę.
Amerykanie obchodzą Święto Dziękczynienia w czwarty czwartek listopada. W tym roku było to 28. listopada. Zwyczajowo piątek po tym święcie nazywa się Czarnym Piątkiem, a więc Black Friday. Jest to święto już ani nie religijne, ani nawet rodzinne, tylko handlowe. Czarny Piątek uznawany jest tradycyjnie za początek grudniowego boomu zakupowego przed Świętami przypadającymi niecały miesiąc później. Czarny Piątek to przeceny, promocje i tłumy w sklepach.
Takie są podstawowe fakty, ale ja już nawet tych gołych faktów nie rozumiem. Rozumiem logikę strzelania fajerwerkami 4 lipca, imprezowania 31 grudnia, czy przejadania się 24 grudnia. Ale żeby ruszać na zakupy w dzień po Święcie Dziękczynienia? To Święto to długi weekend, który rodziny starają się spędzać razem. Moja amerykańska dusza każe przypomnieć tutaj, że jeśli hipster z Seattle wybierze się na świątecznego indyka do babci‑emerytki na Florydzie, to musi pokonać odległość większą niż, dla przykładu, z Warszawy na pogranicze kirgisko-chińskie. Za miesiąc będziemy wszyscy doświadczać tego w Polsce: jak się już zjedziemy, to staramy się – lepiej albo gorzej – ten czas spędzać razem. Jedzenie, Kevin sam w domu, śniadanie, które przelewa się w obiad. Ale wyprawy na zakupy? Tak przypuszczalnie ten System działa: nakręca zakupy w Czarny Piątek, żeby przypadkiem przed-Dziękczynna hossa nie przeszła w długoweekendową bessę. To jest z korzyścią dla Systemu. Ale czy z korzyścią dla człowieka nie byłoby właśnie gdyby ten długi był właśnie czasem wyjętym z obrotu, gdy się wspólnie je, gra w scrabble i trawi?
Ale w porządku – taki zwyczaj. Tylko dlaczego importować go do Polski? Tutaj poziom absurdu rośnie eksponencjalnie. Aż nie wiadomo od czego zacząć. Przede wszystkim: jest w amerykańskiej kulturze mnóstwo złota, które naprawdę warto by do nas ściągnąć, i które by nam naprawdę pomogło. Pisałem już w „Przekroju”, że jeśli już musimy kopiować amerykańskie święta, to zamiast kopiować Halloween, które nic nie wnosi, skopiujmy Święto Dziękczynienia – które ma głęboki sens. Do Czarnego Piątku odnosi się to w trójnasób. Kopiować Czarny Piątek, który jest merkantylnym spin-offem Święta Dziękczynienia, samą ideę dziękczynienia pomijając milczeniem, to jest kolejne piętro absurdu. Żenujący kult cargo, nadir modernizacji kserokopiarką. Po raz kolejny się okazuje, że transplantacja samej idei jest dużo trudniejsza niż kopiowanie jej zewnętrznych objawów.
Ale przejdźmy i my do sedna (chociaż długo by jeszcze można o szczegółach, choćby i to jeszcze, że nazwa jest nieszczególnie udana – taki Czarny Czwartek znaczy przecież w Polsce coś zgoła innego). Sedno jest handlowe, a jego krytyka nie będzie chyba jakimś szczególnym zaskoczeniem. Jest czymś wysoce absurdalnym, że tłumy ludzi w Pierwszym Świecie rzucają się do sklepów goniąc za mniej lub bardziej fikcyjnymi promocjami, żeby kupować rzeczy, których nie potrzebują, za pieniądze, których nie mają. Po co kupują? Klasyczna formułka mówi tutaj, że po to, żeby zaimponować ludziom, których nawet nie lubią. Ja bym raczej powiedział, że sami nie wiemy, po co to wszystko kupujemy. Kupujemy, zwozimy do domów, wieszamy i posiadamy – po prostu dlatego, że tak się przyzwyczailiśmy, że świat działa. Dodałbym też od siebie, że sytuacja tym bardziej jest absurdalna, że cały ten szmelc, który sobie w Black Friday wyrywamy z rąk, produkują w Trzecim Świecie współcześni niewolnicy nawet nie za przysłowiowe, tylko za dosłowne grosze. I oczywiście, ktoś powie, że dzięki temu, że święcimy sobie te Czarne Piątki, oni w ogóle te grosze dostają. Ale to jest argument postawiony na głowie: tu nic nie skapuje, żaden przypływ nie podnosi łodzi. Nasza wszechkonsumpcja nic nie daje niewolnikom znad Brahmaputry, czy Kongo. Ten system jest w swojej istocie niesprawiedliwy. Kupujesz – utrwalasz go.
Nie jestem oczywiście odosobniony w tej krytyce. Z roku na rok coraz więcej słychać głosów sprzeciwiających się tej merkantylnej orgii. Głosy krytyki i kpiny, wezwanie by na przekór i dla zasady właśnie nie kupować w Czarny Piątek – ta opozycja wyraźnie przybiera z roku rok na sile. I słusznie. Złośliwość, która nastąpi za moment nie dotyczy oczywiście Was, drodzy Czytelnicy, bo przecież wielu jest wśród nas takich, którzy kupują z głową i z sercem – czyli to, czego autentycznie potrzebują i dopiero wtedy, gdy potrzebują. Gdy się jednak czyta płomienne deklaracje chwilowego antykonsumpcjonizmu na Facebooku trudno uciec od wrażenia, że najgłośniej do bojkotu Czarnego Piątku wzywają ci, którzy na co dzień kupują nie wiadomo ile i nie wiadomo po co. A więc, tak jak zwykle, sytuacja nie jest bynajmniej przyjemnie jednoznaczna. Z jednej strony, protest przeciwko tym czarnopiątkowym szaleństwom kapitalizmu jest słuszny, z drugiej, niejeden z nas protestuje głównie dlatego, żeby uciszyć sumienie, które rozbolało od nadmiaru konsumpcji. Ogólny kierunek jest niewątpliwie dobry, a umiejętność zawarcia taktycznego sojuszu jest zawsze w cenie. Niemniej pytanie o te rozbieżności w motywacjach – pozostaje.