Powrót do siebie Powrót do siebie
i
„Tkaczki”, Henri Martin, kolekcja prywatna/Wikiart (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Powrót do siebie

Natalia de Barbaro
Czyta się 9 minut

Tkanie nie jest tak efektowne jak strzelanie z łuku. A jednak to właśnie suma powtarzanych codziennie gestów może przynieść prawdziwy efekt. Fragment książki Przędza.

Ciepła zupa

Pamiętam moment, kiedy wiele niosłam na swoich barkach. Moja ukochana przyjaciółka utraciła swoje nastoletnie dziecko, a ja starałam się, dzień po dniu, towarzyszyć jej w tej tragedii. Równocześnie pracowałam: prowadziłam warsztat dla kobiet. Po pierwsze daleko od domu, po drugie, jak zawsze, na otwartym sercu (moim i uczestniczek). Żeby sobie przynieść w tym choć trochę ulgi, po pierwszym z trzech dni warsztatu pojechałam do masażystki. Czy też – jak sama o sobie mówiła – uzdrowicielki.

Uzdrowicielka mieszkała na starym blokowisku, a we mnie, kiedy szukałam miejsca parkingowego i równocześnie rozmawiałam z przyjaciółką, pojawiła się taka fantazja, obraz pod powiekami, że wyjdę z tego samochodu i położę się na zżółkłym trawniku przed wejściem do bloku i już się stamtąd nie ruszę. Tak bardzo czułam się wyżęta z resztek sił. Kiedy udało mi się jednak zadzwonić do drzwi uzdrowicielki (na szczęście – parter) i kiedy ona otworzyła drzwi, popatrzyła na mnie przenikliwie i nie powiedziała nawet „dzień dobry”.
Spytała za to: „Ciepła zupa?”.
O Boże, tak! Zupa! Nie small talk, nie zaklęcia, tylko ciepła zupa! W zupie była ciecierzyca, marchewka, cebula i dużo kolendry. Nigdy tej zupy nie zapomnę. I to była dla mnie lekcja o Dobrych Mocach zamieszkujących codzienne gesty.

Kiedy sobie przypominam spotkanie u tkaczki i spotkanie u łucznika, uderza mnie różnica między codziennością a wyczynem: kiedy strzelałam do tarczy, moment oddania strzału był momentem kumulacji energii, ustawianie pozycji, naciąganie łuku – to wszystko dążyło do momentu, kiedy strzała dotknie – jak się uda! – tarczy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Spytałam kiedyś moją przyjaciółkę, bardzo wnikliwą terapeutkę, Maję Brankę, co jest dla niej istotą tego, co nazywa się „męską energią”.

– Czy to jest strzała? – spytałam.

– Nie, nie strzała – odpowiedziała, nomen omen, celnie. – Cięciwa. Ruch napinania cięciwy. Napięcie jest istotą tej energii.

W tkaniu jest inaczej: nitka górą, nitka dołem, nitka górą, nitka dołem. To mogło być, w zależności od tego, w jakim jestem miejscu, albo nudne, albo medytacyjne. Jak szara nitka lnu.

Energia mierzenia do celu zawiera w sobie jakąś obietnicę, która ma się spełnić, kiedy trafię w dziesiątkę. I, w jakiejś formie, się spełnia – kiedy udaje mi się trafić, wyrzucam ręce w górę, śmieję się z radości, wydaję okrzyk. Ale to trwa tylko chwilę – bo zaraz znowu staję do kolejnego zadania.

Kiedy tkam, obietnica jest bardziej tajemnicza – nie wiadomo do końca, co jest jej treścią i kiedy się spełnia. Tkanie jest mniej efektowne. Nie wyrzucam rąk w górę, nie odnoszę zwycięstw ani porażek: po prostu tkam szarą, lnianą nitkę.

„To wy tak codziennie?”

Energia tkania jest energią codzienności, a nie wyczynu. Jest odarta ze złudzenia happy endu i, tym samym, nienarażona na ryzyko rozczarowania, kiedy happy end nie następuje.

Kiedy wierzę, że wyczyn oznacza happy end, to przenoszę się w krainę fikcji: kamera odjeżdża, pozostawiając bohaterów w miejscu nieodwracalnie idyllicznym. To musi oznaczać rozczarowania, bo miejsca nieodwracalnie idylliczne nie istnieją. Wspinam się, wspinam, w końcu docieram na szczyt, zatykam flagę i robię selfie – „ale potem trzeba jeszcze zejść”, mówią ci, co naprawdę się wspinają. Idę za metaforą tego zejścia i widzę w tym słowie oba jego znaczenia: czasem jest trudno mierzyć się ze spełnionym marzeniem.

Pamiętam, jak kiedyś zaskoczyło mnie to uczucie. Dostałam nagrodę literacką za swoje pierwsze wydrukowane wiersze. Kiedy dowiedziałam się o tej nagrodzie, czułam się jak w piosence „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”. Chociaż nikt nie czyta wierszy, dla mnie to była wielka sprawa. Julia Hartwig wygłaszała laudację, potem ja, na drżących nogach, wchodziłam na scenę i czytałam swoje własne słowa, dostawałam brawa. Potem był bankiet.

A potem wróciłam do pokoju hotelowego. Kiedy obudziłam się następnego dnia, poczułam Wielką Ziejącą Pustkę. To tyle? Tylko tyle? Dni, które były przede mną, nie spowił żaden blask, pod nogami miałam nie czerwony dywan, a przybrudzoną wykładzinę w kolorze – wybierając bardziej elegancką z metafor – kawy z mlekiem. Czekał mnie powrót do domu i zwykły poniedziałek, wtorek, środa. Było tak, jakby ktoś mnie wystawił do wiatru, chociaż przecież wydarzyło się coś wspaniałego. W brzuchu miałam supeł. Żebym chociaż mogła zwalić to na kaca! Ale nie miałam kaca. Albo i miałam – ale innego rodzaju.

Przychodzi Ten Dzień – ale potem przychodzą następne. Panna młoda budzi się z niezmytym makijażem. W mieście dalej są korki, wieczka jogurtów dalej pękają w siatce na zakupy, zalewając chleb i sól, twoje dziecko wciąż pyskuje, politycy i urzędnicy znowu nie ogarnęli zniesienia zmiany czasu na zimowy, więc w grudniu o piętnastej jest ciemno. I chociaż pięć razy dziennie klikasz na kolejnych stronach internetowych na „zaakceptuj wszystko”, czasami chciałabyś kliknąć na „odrzuć wszystko”. Ale nie da się odrzucić codzienności.

Elizabeth Gilbert, autorka Jedz, módl się, kochaj, mówiła o czymś podobnym w swoim świetnym wystąpieniu na TED. Opowiadała o naturze twórczego procesu i o tym, że niezwykłym doświadczeniem bywa moment, kiedy przez artystę niejako przepływa boska energia. Ci, którzy to widzą, rozpoznają tę niezwykłość, rozpoznaje ją też artysta. Ale potem ten moment nieuchronnie mija: – To, co trudniejsze, przychodzi następnego ranka – mówi Gilbert – kiedy tancerz budzi się i odkrywa, że jest wtorek, godzina 11.00, a on nie jest już przebłyskiem Boga. Jest tylko starzejącym się śmiertelnikiem z nadwyrężonymi kolanami i być może nigdy już nie wzniesie się na ten poziom. Być może nikt już nie będzie wzywał Boga podczas jego tańca. I co wtedy ma zrobić z resztą swojego życia?

Jej hipoteza jest taka, że możemy zrobić sobie prawdziwą przysługę, zwłaszcza w twórczej pracy, jeśli przyjmiemy, że nasze dzieła, osiągnięcia, przebłyski geniuszu nie od nas pochodzą i nie do nas należą. Jest jakaś zewnętrzna siła, która raz na jakiś czas, jeśli zrobimy na to przestrzeń, jest gotowa się przez nas przejawić. A potem przychodzi codzienność.

Czy można ją wybrać? Kiedyś, kiedy byłam nastolatką, mój tata powiedział do mnie: „Zgódź się na szarość dni”. Nie miałam wtedy na to zgody. Nawet dzisiaj czuję w sobie jakąś niezgodę, kiedy patrzę na to zdanie. Ale wiem, że jeśli żyję swoje życie i staram się głęboko oddychać, codzienność nabiera kolorów.

Kiedy tkam, nie czekam na bal i nie czekam na happy end. Nawet kiedy skończę lniany gobelin i powieszę go na ścianie, nie będzie przy tym kamer. Wezmę następne krosna.

Kiedy tkam codzienność, a nie celuję do następnej tarczy, staje się to naturalne, że powtarzam ciągle ten sam ruch i dopiero suma bardzo wielu ruchów może przynieść coś, co w świecie celowania nazywa się efektem. Nie to obiecują filmiki reklamujące niektóre z warsztatów, blurby na okładkach książek, billboardy, na których samochody mkną po drogach wijących się wśród nadmorskich skał w bliżej nieokreśloną dal, obiecując ucieczkę od tego, co tutaj. Nie to obiecują producenci maści czy talizmanów, które mają „zmienić twoje życie” (to samo, które tak idealnie wygląda na instagramowym profilu).

Jedną z czynności, które są potrzebne, żeby móc wziąć w ręce lnianą nitkę i żeby potem z niej powstało lniane płótno, jest międlenie. Tak, dobrze przeczytałaś, czy to nie cudowne słowo!? Służy do tego urządzenie, które nazywa się – zgadłaś! – „międlica”. Międlenie polega na tym, że za pomocą międlicy oddziela się włókna od osłony.

No i powiedz mi, że nie międlisz! Ja międlę. Chyba nie ma dnia, żebym nie międliła. Międlę swój, z braku lepszego określenia, rozwój osobisty, międlę swoje sny i jawę, międlę to, co ona mi wtedy powiedziała i co on wtedy zrobił. I wiem, że tak już będzie – nie domiędlę się nigdy ostatecznie.

Kiedy tkam, a nie celuję, nie potrzebuję spektakularnego efektu i nie wierzę nikomu, kto mi go obieca, za jedyne 99,99, ostatnie dni sprzedaży. Wiem, że mam tkać i że coś w ten sposób powstaje. Nie chcę szybko, nie ufam „szybko”.

„Miłość przyszłaby powoli” – mówi jedna z bohaterek powieści Roberta Musila (Robert Musil, Kuszenie cichej Weroniki) i chociaż myślę, że z tak zwaną miłością od pierwszego wejrzenia może też być inaczej, w kontekście budowania przyjaźni ze sobą wierzę w jej tkacką powolność. Więc, chociaż parę lat temu bym w to nie uwierzyła, do opisu tego, w jaki sposób chcę codziennie przy sobie stawać, wybieram słowo „rutyna”, słowo, które do mojej akurat osobowości dość wyraźnie nie pasuje. Ale jest w tym słowie coś tak bezpiecznego, tak niewyczynowego, tak pozbawionego złudzeń, a w ich miejsce obiecującego pewność, że rutyna będzie się powtarzać w dni pochmurne i słoneczne.

W badaniach longitudinalnych, czyli takich, które prowadzi się na przestrzeni lat na tej samej grupie, okazuje się, że wśród dorosłych ludzi, którzy są zadowoleni ze swojego życia, występuje pewna prawidłowość: ich dzieciństwo miało przewidywalny dla dziecka rytm, odmierzany przez codzienne wydarzenia, „nudne” i powtarzające się – niedzielne obiady, na które nastolatek schodził z niechęcią, przewracając oczami, sobotnie spacery, coroczne imieniny u cioci. Zaskakująco mało ważne okazywało się to, co robiło się od wielkiego dzwonu – niesamowite niespodzianki, wypasione prezenty czy inne disneylandy. Liczyły się rutyny codzienności, bo dawały informację – jestem tu, jestem obok, co rano, co wieczór, co niedziela, co środa.

W superfajnym serialu Ozark jedna z moich ulubionych bohaterek, Ruth, która od początku życia miała totalnie przegwizdane, mieszka w obskurnym kamperze razem z tymi nielicznymi członkami swojej rodziny, których jeszcze nikt nie zamordował i którzy nie siedzą w więzieniu. Jedzą głównie jakieś chipsy, popijane piwem na schodkach kampera; w środku nie ma miejsca na żaden większy stół. Pewnego dnia Ruth przychodzi do okazałego domu głównych bohaterów, rodziny Byrdów (to zresztą też przestępcy, tylko w ładniejszych dekoracjach i tak sprytnie wyreżyserowani, że prawie się ich lubi), i zastaje ich siedzących przy stole. Bo też poza tym, że są przestępcami, mają kilka sensownych zwyczajów rodzinnych, na przykład siedzą w czwórkę przy stole, mama, tata, córka, syn, i razem jedzą. Przy takim właśnie posiłku zastaje ich Ruth. Patrzy zaskoczona – a pod spodem tego zaskoczenia jest coś jakby żal za tym, czego straty nie może sobie uświadomić, bo to by za bardzo bolało. „To wy tak codziennie?” – pyta.

Jeśli chcę być w kontakcie ze sobą, potrzebuję właśnie tego: siadania ze sobą do symbolicznego stołu – „codziennie”.

materiał wydawcy
materiał wydawcy

Fragment książki Natalii de Barbaro Przędza. W poszukiwaniu wewnętrznej wolności, wyd. Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023.

Czytaj również:

Chcesz wejść – zapukaj Chcesz wejść – zapukaj
i
ilustracja: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Chcesz wejść – zapukaj

Czuła rozmowa z Natalią de Barbaro
Monika Kucia

Dwie kobiety towarzyszą sobie w przemianie. Mówią o sile wrażliwości, o empatii oraz szukaniu własnego pokoju – przestrzeni, w której mogą wreszcie wsłuchać się w siebie. 

Monika Kucia: Mamy za sobą długą wspólną drogę. Gdybym miała podsumować jeden z jej ważnych aspektów, to wymieniłabym towarzyszenie w odchodzeniu od samej siebie i w powracaniu do siebie. Jak piszesz w książce Czuła przewodniczka. Kobieca droga do siebie, droga ta „prowadzi przez wertepy, wyboje, manowce”. Prowadziłaś mnie, choć przecież nie jesteś mną. Czasem trudno mi uwierzyć, że mogłam być tak sobie daleka. Uczę się teraz zbytnio nie oddalać, chociaż nigdy nie robi się tego raz na zawsze. Jak Ty to widzisz?

Czytaj dalej