Przyjaciel to drugie ja Przyjaciel to drugie ja
i
fragment obrazu "Przyjacielskie plotki", Eugene de Blaas, 1901 r. /WikiArt
Pogoda ducha

Przyjaciel to drugie ja

Anna Rembowska
Czyta się 6 minut

Bardzo wiele się w nas zmienia, kiedy dorastamy, ale czystym, bezinteresownym i najbardziej gotowym na prawdziwą przyjaźń dzieckiem pozostaje tylko jakaś część nas. Przypadkiem ta sama część jest najbardziej podatna na zranienia i najbardziej o zranieniach pamięta. Na tym wewnętrznym dziecku opiera się to, co mamy w sobie najlepszego.

Są dzieci, które bardzo wcześnie zaczynają rozumieć doniosłość i ważność relacji międzyludzkich i które od najwcześniejszych lat życia pragną przyjaźni. Byłam takim dzieckiem. Dziś sama rozpoznaję takie dzieci na kilometr i wiem, że ta cecha nie ulegnie osłabieniu, kiedy dorosną. Wszystkie ważne książki, które czytano mi i które sama przeczytałam do 6. roku życia, mówiły o potrzebie dzielenia swojego świata z kimś innym. Wydawało mi się, że przyjaciela można spotkać tylko w specyficznych, a najlepiej dramatycznych okolicznościach, jak to się zwykle działo w książkach, ale mimo że moje dzieciństwo naznaczone było wieloma trudnymi emocjami i sytuacjami – co teoretycznie powinno przybliżać mnie do odnalezienia mojej „drugiej połowy” – nie spotkałam na swojej drodze tego kogoś, o kim marzyłam. Kogoś, kto pozwoliłby zajrzeć sobie w oczy i odwzajemnił moje spojrzenie. Kto gotów byłby zostać ze mną i pozwolić mi zostać ze sobą. Mając trochę ponad 6 lat, czułam, że moja samotność jest tak bolesna i paląca, że przygotowałam tuzin karteczek z napisem „szukam przyjaciela” i wyrzuciłam je z okna swojego pokoju. Nie wiem, dlaczego nie pomyślałam o wpisaniu na karteczkach choćby swojego adresu. Byłam tak skupiona na treści „ogłoszenia”, że wydało mi się, że dla innych oczywiste będzie, gdzie można mnie znaleźć… Nikt się nie zjawił. Na nawiązanie pierwszej przyjacielskiej relacji z inną dziewczynką czekałam jeszcze kilka lat.

Dorośli zwykle nie są aż tak bezbronni jak dzieci w swoim pragnieniu przyjaciela. Po latach przejść, również tych towarzyskich i z bliskimi, wiemy już, że mimo bólu przetrwamy jakoś fakt, że z naszego widnokręgu zniknie, często na własne życzenie, bliski człowiek. Poznajemy swoje granice. Uzbrajamy się w pancerze. Uczymy się chronić siebie samych przed szaleństwem emocji i końcem świata, który w różnych nasileniach objawia nam się za każdym razem, gdy przyjaźń się kończy. Uciekamy przed zranieniem naszej wizji tej najbliższej z relacji, obniżając poprzeczkę oczekiwań. Są jednak zdarzenia, gesty, czasem mikrogesty, zaniechania i przemilczenia, które kończą przyjaźnie. Niekiedy w ciszy lub między słowami. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło i nigdy nic ważnego nie było między nami.

Przeżyłam kilka takich sytuacji. Niektóre były rozciągnięte w czasie i przestrzeni, inne niezrozumiałe i gwałtowne. Ale za każdym razem po stokroć wolałam i wolałabym nigdy już nie zobaczyć tej drogiej mi osoby, niż kiedykolwiek znienawidzić ją, mówić o niej źle, podawać w wątpliwość to, co nas łączyło. Mówi się i słyszy w piosenkach, że „kto kochał naprawdę, będzie kochać zawsze”. Czuję, że w pewnym sensie ta sama prawidłowość dotyczy przyjaźni. Bo jest w niej przecież miłość, a przynajmniej dużo z miłości: przywiązanie, fascynacja, poczucie więzi, „jedyności” i spełnienia. Jest jednak jeszcze coś innego, co sprawia, że nawet osoby, z którymi moje intensywne niegdyś więzi zostały zerwane lub bardzo poluzowane, mają wciąż w moim sercu swoje miejsca, choćbym doznała od nich nieprzyjemności czy krzywd.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Każda z przyjaźni przechodzi przez różne stopnie bliskości i odsłaniania wrażliwych miejsc przez każdą z osób. Dla mnie tym, co tworzy bliskość właściwie nierozerwalną, jest dzielenie się z drugim człowiekiem swoim dzieciństwem. Jakbyśmy oboje wydobywali z wnętrza swoich trzewi delikatne jajko, swój rdzeń, żeby pokazać go drugiej osobie – bo to jest to, co mamy najcenniejszego, najbardziej kruchego, ale też najdobitniej oddającego prawdę o nas. Zdjęcia z dzieciństwa i opowiadane historie, które pozwalają nam bardziej precyzyjnie i z wyczuciem poruszać się po emocjonalnej mapie przyjaciela to jednak tylko zewnętrzna skorupka. Tym, co najbardziej zapada w pamięć i co najbardziej wiąże, są wspomnienia dziecięcych lęków, krzywd i cierpień, wobec których byliśmy wtedy tak bardzo bezbronni. Każdy, kto w sobie nosi swoje wewnętrzne dziecko, które żyje w nim wciąż i opiera się cynizmowi, obojętności i innym sposobom radzenia sobie z cierpieniem właściwym dla dorosłości, wie, że doznane w dzieciństwie zawody często zostają z nami do końca życia, a zdarza się, że je determinują. Rany wtedy nam zadane mogą nie zagoić się nigdy, chyba że dopisze nam szczęście i spotkamy na swojej drodze przyjaciół, mentorów, rodzinę z wyboru – ludzi, których dobro, uważność i miłość do nas przywrócą nam, mimochodem, ufność, wiarę w dobrą przyszłość i przyjazność świata. W to, że przywiązanie do drugiego człowieka nie musi zawsze przynosić cierpienia.

Teoretycznie oczekiwanie od naszych dorosłych relacji z ludźmi zadośćuczynienia dziecięcym krzywdom, przywrócenia poczucia bezpieczeństwa, którego zabrakło w dzieciństwie, nie ma prawa się udać. Tym bardziej jednak czuję, jak drogie są dla mnie te momenty, kiedy ktoś dzieli się ze mną towarzyszącym mu od lat bólem, który najpewniej zostanie w nim na zawsze. Obok tego dziecięcego bólu moich przyjaciół, choćbyśmy się rozstali, nigdy nie przejdę obojętnie. Nigdy nie przestanę tulić w myślach chłopca, którego porzucił ojciec, a który przez całe życie dążył do tego, by udowodnić mu, że jest wart jego miłości i szacunku; dziewczynki, oddanej na kilka lat do domu dziecka, bo żaden z dorosłych, którzy powołali ją na świat, nie był na tyle wolny od swoich problemów, by móc zapewnić jej dom; innej dziewczynki, uderzonej wieczorem w domu przez podchmielonego ojca, łykającej łzy i wycierającej krew z rozbitego nosa, i kolejnej, wchodzącej między swoich skłóconych rodziców, by ich pogodzić, dźwigającej ciężar dorosłych tajemnic, które przygniotły ją na całe życie. Mimo że nie było mnie wtedy przy nich, jestem przy nich teraz i będę już zawsze. Nawet wtedy, gdy oddalimy się od siebie.

W procesie psychoterapii, który przeszłam, doświadczyłam tego, co chciałabym dać wszystkim moim przyjaciołom: towarzyszenia w powracających wciąż dziecięcych cierpieniach, z których, jak się wydaje, nigdy się nie wyjdzie. Istnieje technika terapeutyczna, która pozwala odtworzyć te trudne, tragiczne sytuacje, w których nas zraniono, skrzywdzono, nadużyto lub zaniedbano i zaprosić do uczestnictwa w nich terapeutę, który w kluczowym momencie, w którym kiedyś tak dotkliwie zabrakło nam wsparcia, ofiaruje nam je (nie zakłamując rzeczywistości). Technika ta pozwala przeżyć tę bolesną przeszłość jeszcze raz, ale już w żywym, przytomnym kontakcie z terapeutą: jego współczuciem, pocieszeniem i oddaniem naszemu, często niezauważonemu wówczas przez nikogo, cierpieniu – sprawiedliwości.

Ten proces, nazwany w terapii schematu „ograniczonym powtórnym rodzicielstwem” wstrząsnął mną, bo zadziałał jak czarodziejskie zaklęcie. Powtarzane przez wiele miesięcy – zmieniło moją rzeczywistość, uświadomiło mi też, dlaczego tak bardzo i nierozerwalnie przywiązuję się do przeszłości moich przyjaciół i dlaczego wiąże mnie ona z nimi czasem bardziej niż teraźniejszość.

Przyjaciel to „drugie ja”. Pomoc w zabliźnieniu dziecięcych ran to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie dostałam od innych w swoim życiu. Dzieciństwo i dziecięca część moich obecnych i byłych przyjaciół obchodzi mnie tak bardzo, bo moja dziecięca część chciałaby podzielić się z nimi skarbem, który wpadł jej w ręce. Nieważne, czy ktoś mnie dalej lubi, czy nie. Ten skarb ma takie znaczenie i wartość, że oddałabym go każdemu, o kim wiem, że go potrzebuje. A przyjaciołom, o których dziecięcym bólu wiem – najbardziej. Bardzo wiele się w nas zmienia, kiedy dorastamy, ale czystym, bezinteresownym i najbardziej gotowym na prawdziwą przyjaźń dzieckiem pozostaje tylko jakaś część nas. Przypadkiem ta sama część jest najbardziej podatna na zranienia i najbardziej o zranieniach pamięta. Na tym wewnętrznym dziecku opiera się to, co mamy w sobie najlepszego: nasza godność, odwaga, człowieczeństwo, gotowość do walki i do wybaczania. Dlatego o wewnętrznych dzieciach ludzi, którzy kiedykolwiek byli mi bliscy, zawsze będę pamiętać. I nigdy nie przestanę się z nimi przyjaźnić.

 

Czytaj również:

Mój szary pies Mój szary pies
i
"Dziecko z psem", Pierre Paul Prud'hon. 1822 r. / Art Institute of Chicago
Przemyślenia

Mój szary pies

Anna Rembowska

Nie mogę ostatnio spać. Całą jesień i zimę zmęczenie kleiło mi oczy i odkładało się ciężarem w moim ciele już od zmierzchu; rzadko kiedy zdarzało się, bym o dwudziestej drugiej była jeszcze zdolna do aktywności innej niż mało składne perswadowanie dziecku, że trzeba już iść spać. Ale od połowy stycznia – kiedy dnia już przybywa – coraz gorzej śpię. Czasem zdarza mi się nie móc zasnąć do drugiej lub trzeciej. Początkowo ucieszyłam się, że wreszcie doba daje mi trochę czasu dla mnie samej. Przeczytałam wszystkie kryminały i inne książki z wielu stosików porozkładanych po całym domu na wypadek, gdyby pojawił się jakiś strzęp wolnego czasu. Obejrzałam zaległe filmy na Netflixie. Czytałam gazety online, słuchałam politycznych podcastów i popularnonaukowych audycji radiowych. I zaczęłam się niepokoić, bo wciąż nie mogłam spać.

Lęk przychodzi zawsze w wielu postaciach naraz. Nawet jeśli każda z nich jest niewielka i błaha, gdy wszystkie spotykają się, zwłaszcza w nocy, w oszołomionej bezsennością głowie, efekt pojawia się od razu. Rośnie niepokój o codzienność, o bezpieczną przyszłość, w nieproszone odwiedziny przychodzą natrętne, najczęściej katastroficzne, dręczące realizmem obrazy. Hałasy u sąsiadów potrafią pchnąć do planowania przeprowadzki – byle tylko ustrzec się przed nadchodzącym obłędem… Wtedy już nie tylko mieszkanie zaczyna jawić się jako więzienie, ale całe miasto i kraj. Kolejny etap nocnej psychozy to szukanie w telefonie, w portalach podróżniczych biletów lotniczych, cen wysyłania wielkogabarytowego dobytku w paczkach za granicę i w końcu – przeglądanie ofert sprzedaży nieruchomości. Czy za polskie ceny można cokolwiek kupić za granicą? Coś, co nie będzie zatęchłą norą na przedmieściach jakiejś przygnębiającej, odczłowieczonej metropolii? Perspektywa ucieczki w całkiem nowe miejsce na moment daje nadzieję, tonując rosnącą panikę. Znajduję kolejne maluteńkie mieszkania w miasteczkach Holandii i Niemiec, na które nie do końca byłoby mnie stać, nawet po sprzedaniu wszystkiego, co tutaj posiadam, zrujnowane domy w Bułgarii i na Bornholmie, kamienne mikrofortece we Włoszech. Układam plan finansowo-logistyczny przetransportowania tam mojej małej rodziny. Zastanawiam się nad pracą na miejscu. Ale niepokój nie mija. Kiedyś myśl o zmianie wszystkiego była źródłem uspokojenia, perspektywą wyboru, którego ostatecznie mogę dokonać, gdy już do końca obrzydną mi polska głupota, absurd, arogancja, chamstwo i agresja. Ale tym razem spokój nie nadchodzi.

Czytaj dalej