Czy lekarstwem na rozpad świata może być zdziwienie?
Michael Burnett, pełen dobrych chęci amerykański misjonarz i lekarz, próbuje dosłownie wszystkich możliwych środków perswazji. Prosi, naciska, apeluje, rozkazuje. I nic.
Rambo jest jednak nieprzejednany. Wprawdzie dysponuje odpowiednią łodzią i zna rzekę co najmniej równie dobrze jak trajektorię swojego prawego sierpowego, ale odpowiada jasno i klarownie:
„Nie ma mowy, nie zabiorę was do Birmy, to zbyt niebezpieczne”.
Kiedy już wreszcie staje się oczywiste, że żadna argumentacja nie zadziała, zrezygnowany Burnett odchodzi w kierunku grupki wolontariuszy, którzy w milczeniu oczekują na efekty burzliwej konwersacji. Na koniec rzuca jeszcze gorzką uwagę, że właśnie ze względu na tego rodzaju postawę świat się nie zmienia i wciąż pozostaje fatalnie urządzonym miejscem.
„Pieprzyć świat” – odpowiada Rambo.
Heraklit z Efezu, żyjący na przełomie VI i V w. p.n.e. grecki filozof, ekscentryzmem i mizantropią – jeśli wierzyć Diogenesowi Laertiosowi, pierwszemu historykowi filozofii –dorównywał Rambo. A zarazem miał do rzeczywistości stosunek biegunowo odmienny. Jak pisze Arystoteles, któregoś dnia odwiedzili Heraklita jacyś prominentni goście z zagranicy i zastali go siedzącego przy ognisku. Przystanęli więc na moment, oczekując, że zaprosi ich do bardziej prestiżowej części domostwa. Tymczasem on spokojnie zaproponował im miejsca obok siebie i oznajmił, wskazując na ogień, że „przecież i tu [w ogniu] bogowie”.
Użyte przez Arystotelesa słowo, które przyjęło się tłumaczyć jako „ognisko”, oznacza również m.in. „wychodek”. Ale wbrew pozorom nie jest to aż tak bardzo istotne. Niezależnie bowiem od tego, czy Heraklit siedział przy ognisku, czy przy kuchennym piecu (jak dla odmiany sprawę stawia wybitny znawca filozofii starożytnej Pierre Hadot), czy też może w okolicach latryny – co do sensu tej sceny panuje absolutna zgodność.
Otóż Heraklit dał swoim gościom do zrozumienia, że nawet w rzeczach najbardziej prostych i banalnych, np. w kuchennym piecu albo zwykłym ognisku, i nawet w rzeczach powszechnie uchodzących za niskie, brudne czy wręcz odrażające, np. w wychodku, mieszkają bogowie. To znaczy, że jest w nich coś niezwykłego i niesamowitego. Coś, co może stać się początkiem i przedmiotem filozoficznego namysłu, głębokiej kontemplacji, próby zrozumienia spraw fundamentalnych i wiecznych.
***
W dziele, które jest jednym z kamieni milowych współczesnego religioznawstwa, Traktacie o historii religii Mircea Eliade charakteryzuje doświadczenie religijne jako hierofanię, czyli „objawienie świętości”. To prosta, ale zasadnicza myśl: tego, co święte, nie wymyślamy, a przynajmniej nie wymyślamy świadomie, tylko napotykamy jako coś od nas zupełnie niezależnego, zewnętrznego. W archaicznych formach religijności świętym obiektem może być cokolwiek – od kamienia przez drzewo aż po niebo czy ocean. Cechą charakterystyczną spotkania ze świętością są szczególne emocje, które się wówczas uruchamiają. Przede wszystkim – jak zauważył inny klasyk Rudolf Otto – poczucie fascynacji i przerażenia czymś, co jest różne od wszystkiego, co znane i oswojone.
Kiedy jednak Heraklit mówi o bogach w ogniu, a nawet w wychodku, ma na myśli zupełnie inne doświadczenie. Jego zasadniczym rdzeniem – jak to później elegancko ujmie Arystoteles, a bon mot ten pozostanie w użyciu co najmniej przez kolejne dwa i pół tysiąca lat (to się dopiero nazywa być influencerem!) – nie jest bynajmniej fascynacja przemieszana z lękiem. Nie jest nim również poczucie pochwycenia przez coś większego i rozrywającego materię codzienności.
Jest nim natomiast… zdziwienie.
Człowiek przyglądający się światu, na początku rzeczom najbliższym i najprostszym, później zaś coraz dalszym i bardziej skomplikowanym, doświadcza szczególnego poczucia niezwykłości związanego z faktem, że w ogóle coś istnieje. I że jest akurat takie, a nie inne. Bez względu na to, czy to będzie wychodek, piec kuchenny, czy kolejny film o przygodach Johna Rambo. A to z kolei budzi potrzebę poznania, dociekania zarówno bezpośrednich, jak i bardziej odległych przyczyn rozmaitych zjawisk. Filozofia jest właśnie takim dociekaniem, tyle że prowadzonym w sposób systematyczny, wedle określonych reguł.
Wbrew jednak współczesnemu wizerunkowi tej dyscypliny, kojarzonej z oderwanymi od realiów, nudziarskimi i przeintelektualizowanymi dywagacjami – u samych jej podstaw leży coś zdecydowanie odległego od wszelkiej racjonalności i abstrakcji i z całą pewnością niemającego nic wspólnego z nudziarstwem. Zdziwienie, jakie odczuwamy w zetknięciu ze światem, jakie pojawia się, kiedy uświadamiamy sobie, że mamy dookoła raczej coś niż nic, jest bowiem tak naprawdę głęboką namiętnością, a nie intelektualną ideą. Bierze się z poczucia niezwykłości i piękna tkwiących w samym istnieniu i dopiero w dalszej kolejności prowokuje do systematycznej refleksji. U podstaw tej ostatniej jest więc coś wręcz erotycznego, miłosnego. Dlatego właśnie ten szczególny rodzaj aktywności został nazwany „filozofią”. Wyraz ten łączy w sobie miłość i mądrość, namiętność i refleksję, zryw i namysł. I nie tylko według starożytnych filozofów greckich wyraża pewien zasadniczy, uniwersalny składnik ludzkiego doświadczenia. „Zdziwienie, zaskoczenie to początek zrozumienia” – pisał José Ortega y Gasset w połowie XX w., a więc grubo ponad dwa tysiąclecia po Arystotelesie.
A jednak Rambo niczemu się już nie dziwi, jego zaś tekst o tym, co należy zrobić ze światem – choć wyrażony za pomocą słowa o konotacji niewątpliwie erotycznej – nie ma z namiętnością wiele wspólnego. Przeciwnie: wyraża obojętność, rezygnację i rozpacz. Czy więc od czasów Arystotelesa tak wiele się zmieniło? Czy obwieszczany całkiem niedawno „koniec filozofii” wziął się stąd, że świat już dzisiaj nie uruchamia w nas tych dawnych emocji? Nie zachwyca nas, nie zastanawia i nie wzbudza pragnienia, żeby poznać go aż do głębi? Czy zatem my, mieszkańcy epoki zwanej późną nowoczesnością, straciliśmy już zdolność do namiętnych zdziwień – i stąd m.in. biorą się współczesne ekonomiczne, kulturowe i polityczne kryzysy?
***
Rambo na pozór nie jest specjalnie reprezentatywny. Ten ekspert w zakresie odbierania życia, niezawodna maszyna do zabijania, widział już tyle okrucieństwa, że kompletnie stracił wiarę w jakąkolwiek moc sprawczą ludzkich działań. Z takimi doświadczeniami, z taką biografią, z takim wglądem w przerażające aspekty życia ma pełne prawo do zgorzknienia i cynizmu. I chociaż w wyświetlanej niedawno w kinach piątej części cyklu raz jeszcze pokazuje, że na czymś mu jednak zależy, nawet Heraklit i Arystoteles daliby mu zapewne spokój i nie zamęczali historiami o bogach ukrywających się tu albo tam. Dajmy mu zatem spokój także i my, przynajmniej na jakiś czas.
Zajmijmy się lepiej sobą, tzn. mieszkańcami i mieszkankami późnokapitalistycznej kultury. Ludźmi wyposażonymi w najdoskonalsze w dziejach ludzkości instrumenty poznawcze i badawcze, dysponującymi niespotykaną dotąd wiedzą o rzeczywistości oraz możliwościami oddziaływania na nią i posiadającymi bezprecedensowy (choć oczywiście wciąż jeszcze ledwie szczątkowy) wgląd w tajniki funkcjonowania własnych organizmów. Wydawałoby się zatem – predysponowanymi jak nigdy do pielęgnowania w sobie zdziwienia, do celebrowania niezwykłości i wspaniałości świata, w którym na każdym kroku, nawet w piecu kuchennym albo wychodku „także [mieszkają] bogowie”.
A jednak – idę o zakład – zapewne nikt z czytających te słowa nie ma poczucia, że są to emocje w jakiś sposób obecne w powszechnym doświadczeniu. Dlaczego tak jest? Czy tylko dlatego, że w gruncie rzeczy zawsze stanowiły one swoisty luksus? Już Arystoteles powiadał, że do prowadzenia prawdziwie filozoficznego życia potrzebny jest święty spokój. Nieprzypadkowo w starożytnej Grecji było niewolnictwo. Aby Platon i Arystoteles mogli oddawać się bezinteresownym rozmyślaniom o istocie rzeczy, by mogli beztrosko pielęgnować swoją namiętną relację ze światem, armia anonimowych, pozbawionych autonomii ludzi musiała pracować gdzieś w tle, zaspokajając elementarne potrzeby życiowe filozofów.
Z drugiej strony, tak na Zachodzie, jak i na Wschodzie rozwinęły się przecież bardzo rozbudowane duchowo-kontemplacyjne praktyki, których środowiskiem naturalnym była radykalna asceza. Ostatnim, co można by powiedzieć o egzystencji Buddy – oczywiście już po tym, jak przestał być księciem Siddharthą – albo św. Franciszka, jest to, że opływała w luksusy i dostatki.
Z trzeciej strony jednak przeciętny mieszkaniec współczesnej Europy i Stanów Zjednoczonych (o krajach rozwijających się nie wspominając) ani nie może się cieszyć poczuciem pełnego materialnego bezpieczeństwa, ani też nie rezygnuje z wszelkich ziemskich zobowiązań i dóbr w imię dobra najwyższego, które pochodzi nie z tego świata. Jeśli zatem jesteśmy aktualnie zajęci przede wszystkim zażegnywaniem niepewności wynikającej z naszej chybotliwej sytuacji ekonomicznej, z niemożliwości przewidzenia, co wydarzy się jutro, z bezradności, braku dostępu do podstawowych dóbr, to trudno oczekiwać, żebyśmy mieli jeszcze czas i siły dziwić się niezwykłością istnienia, nieprawdaż?
***
Zwłaszcza że w odróżnieniu od starożytnej Grecji dzisiejsza rzeczywistość – opisana, skatalogowana, zmapowana, sfotografowana, sfilmowana, prześwietlona i przenicowana do granic możliwości – może wydawać się na pierwszy rzut oka zupełnie niezadziwiająca.
To fakt, nauka usunęła ze świata mityczną cudowność, tajemnicę, obszar niewiadomej tak doskonale zasiedlany wcześniej przez najbardziej niezwykłe twory ludzkiej wyobraźni. Epoka oświecenia – kiedy ukształtowały się zręby współczesnej racjonalności – i następujące po niej zmiany społeczno-ekonomiczno-światopoglądowe zaowocowały rozpadem tzw. wielkich narracji. Mitologicznych, religijnych i filozoficznych opowieści o świecie jako o pewnej integralnej całości, dającej się spójnie opisać i zrozumieć.
Na początku XX w. najpierw psychoanaliza, a potem teoria względności i fizyka kwantowa rozmontowały naiwnie stabilne – jak się okazało – wizje ludzkiej podmiotowości i wszechświata. Odtąd zaczęły się one wydawać niepokojące, nieznane i sprzeczne z regułami zdrowego rozsądku. Dzieła zniszczenia dopełniły wielkie totalitaryzmy, które pogrzebały nasze przekonanie o własnej moralnej szlachetności oraz możliwości zbudowania raju na ziemi.
W XXI stuleciu na horyzoncie pojawiły się całkiem nowe problemy. Rozwój technologii oraz idące z nim w parze przeciążenie nadmiarem informacji i bodźców, kryzys ekonomiczny, postępująca samotność, rozpad bliskich więzi, epidemia depresji i innych odmian psychicznego cierpienia… Wszystko to sprawia, że jednymi z najbardziej podstawowych emocji pozostają dziś raczej lęk i poczucie bezradności aniżeli radosne i pełne nadziei zadziwienie, o którym pisał Arystoteles.
Być może więc Rambo, ze swoją rezygnacją i brakiem perspektyw, jest nam bliższy, niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać.
***
A jednak nie warto porzucać Heraklita. Powrót do jego głębokich intuicji mógłby być początkiem wychodzenia z tego poczucia beznadziei i depresji. Tak przynajmniej twierdził amerykański psycholog James Hillman, który uważał, że powinniśmy w ogóle na nowo przyswoić sobie większość greckiej spuścizny. Wedle Hillmana obecna sytuacja kultury zachodniej ma istotne źródła właśnie w zakwestionowaniu oczywistej obecności bogów we wszystkim, co nas otacza. Po prostu rozwój zachodniej myśli i cywilizacji – który przyniósł także nieskończenie wiele rzeczy dobrych i wartościowych – doprowadził nas w pewnym momencie do stanu ogólnej zapaści i poczucia totalnego osamotnienia.
Czy raczej: wyobcowania. Ze świata, który postrzegamy jako luźny konglomerat oderwanych od siebie części, zachowujących się w sposób jako tako zrozumiały wyłącznie dla garstki ekspertów. Z własnego „ja” – niegdyś racjonalnego i przekonanego o swojej czystości moralnej, dzisiaj targanego przez rozmaite symptomy i emocje, które wydają się pogrążone w chaosie co najmniej równie potężnym jak ten panujący na pierwszy rzut oka we wszechświecie i w życiu społecznym. Ze wspólnoty – rozdrobnionej, rozpadniętej, złożonej z nieustannie konkurujących o pracę i dobra materialne jednostek, nastawionych wyłącznie na przetrwanie, a zarazem pragnących bliskości i miłości. Wreszcie – ze środowiska naturalnego, latami eksploatowanego i niszczonego, które nagle zwróciło się przeciw nam.
Ten krajobraz to idealna pożywka dla fundamentalizmów. Światopoglądów dających fałszywe poczucie pewności; udzielających odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania; jasno definiujących dobro i zło; oferujących złudną wspólnotowość i równie złudne – bo oparte na ślepej wierze i podległości – panaceum na dojmującą samotność i poczucie alienacji. Jeśli jednak można wskazać coś, co z kolei stanowi panaceum na wszelkie fundamentalizmy – będące w ostatecznym rachunku źródłem przemocy – jest to z całą pewnością właśnie filozofia. Zwłaszcza wyrastająca z tego pierwotnego doświadczenia, które tak dobitnie wyraził Heraklit podczas spotkania z tajemniczą grupą obcokrajowców.
Hillman zdaje sobie jednak doskonale sprawę, że nie ma prostego powrotu do świadomości starożytnych Greków, w których doświadczeniu bogowie byli równie realni jak wszystko inne dookoła. Dla Hillmana ścieżką, która może poprowadzić nas do ponownego odkrycia niezwykłości istnienia – a tym samym do poczucia się integralną częścią świata, a nie tylko przypadkową mieszanką genów, która na chwilę wyłoniła się z nicości – jest piękno.
„Utraciliśmy dzisiaj – mówi – świadomość piękna, dbałość o estetyczny wymiar życia. Funkcjonujemy w brzydkich miastach, brzydkich wnętrzach, co jest jednym z głównych źródeł naszego cierpienia”.
To nie teza indywidualistycznego pięknoducha, estety, który może pozwolić sobie na to, żeby otaczać się pięknymi rzeczami. To bardzo precyzyjny program polityczny. Dbałość o estetykę powinna być elementem polityk publicznych, a nie tylko luksusem dostępnym nielicznym. Dopiero gdy nauczymy się na nowo dostrzegać i pielęgnować piękno w tym, co nas otacza, będziemy w stanie znowu zobaczyć tam bogów, których obecność była tak oczywista dla Heraklita.
Oczywiście bogów metaforycznych, a nie dosłownych. Wyrażających jakiś rodzaj osobliwości i niezwykłości tkwiącej w samym istnieniu. Przerażającą i fascynującą, ale przede wszystkim nieskończenie dziwną naturę świata – z jednej strony doskonale już opisanego przez naukę i literaturę, z drugiej zaś odsłaniającego wciąż kolejne obszary tego, co nieznane. Czy raczej – tajemniczego tym bardziej, im więcej potrafimy o nim powiedzieć. Bo przecież z każdym kolejnym odkryciem coraz wyraźniej widzimy, jak wiele jeszcze nie wiemy. Już samo to bez wątpienia jest zadziwiające.
Podobnie jak to, że John Rambo okazał się ostatecznie jedną z najważniejszych postaci tego tekstu. Gdyby się o tym dowiedział, z pewnością by się zdziwił. W końcu.