Rozmowa pozamiastowa Rozmowa pozamiastowa
Pogoda ducha

Rozmowa pozamiastowa

Paulina Wilk
Czyta się 10 minut

Siedzimy ze znajomym nad warzywnym bowlem i guacamole w jednej z zawsze obleganych żoliborskich placówek kulinarnych. Spokojnie rozważamy scenariusz pozamiejskiej ewakuacji.

Sytuacja jest z wielu powodów paradoksalna. Jemy przecież modny brunch w miejscu, którego menu jest wynikiem międzynarodowych i ponadkontynentalnych więzi miejskich – kulturowej osmozy wiedzy i stylu życia. Jemy ze smakiem, ale wraz z aromatami marynowanych buraków i sezamowej salsy przeżuwamy nowe przemyślenia. O tym, że można prościej, bardziej lokalnie. Że miasto może nie być naszą przyszłością i że choć daje tak wiele, to też dużo zabiera, głównie w walucie czasu, którego nieustannie brakuje nam na wszystko. No i są także wymiary, których – choć miasta puchną w poczuciu omnipotencji – dać nie mogą.

***

Miasto jest antytezą natury – artefaktem, który stara się dać nam hiperistnienie: życie zagęszczone, które tworzy erzace i substytuty piętrzące wyrafinowaną sztuczność. Jest czymś na kształt lunaparku, gdzie na niewielkiej przestrzeni serwowana jest moc rozmaitych wrażeń w skondensowanych dawkach. Przesiadamy się z jednej atrakcji do drugiej. Oczywiście wiele tych sztuczności uwielbiam, np. jazz, biblioteki i czytanie papierowej gazety do śniadania w kawiarni. Ale teraz poważnie i niespiesznie rozważam życie bez nich, gdzie indziej. Gdzieś, gdzie nie ma miasta. A o to coraz trudniej, ponieważ miejskość rozumiana jako zestaw aspiracji, wartości i obyczajów skutecznie zainfekowała wieś, notabene także będącą sztucznym wytworem. Wieś zrodziła się jako zaplecze żywieniowo-logistyczne miasta, nowa forma osady funkcjonująca w związku z nim. Dziś na wsi żyje się nie tak znów inaczej. Internet, media, mody – płyną z miast w głąb lądów i skutecznie wysiedlają z kultur wiejskich, wyznaczają koniec tożsamości płynącej z więzi z ziemią. Im bardziej miasta są faktami cywilizacji, tym bardziej hologramowe stają się wsie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jeśli więc chciałabym odejść od miasta, to chyba już tylko do jakiejś strefy pomiędzy, w której nie zaprzeczając swoim miejskim korzeniom, mogłabym spróbować przeżyć nowe rozumienie siebie. Jakieś „ja” lepiej połączone z przyrodą, zasilane nie tylko umownymi i symbolicznymi walutami cywilizacji, lecz także światłem poranka i zapachem ziemi. Gdzieś, gdzie czas to nie pieniądz. W takim miejscu, w którym nie ma niczego istotniejszego niż bycie w rytmie, w zależności od zjawisk, które nie od nas zależą. To byłoby doświadczenie ulgi – odpoczynku od trzymania steru w garści, pamiętania o telefonie, kluczach i portfelu. Od wymogu udoskonalania tego, co jest. Wtedy mogłabym sobie kupić kalendarz na ścianę. Taki z obrazkami ilustrującymi każdy miesiąc, gdzie zamiast panoramy zachodu słońca nad Golden Gate i nocnego lśnienia Pól Elizejskich w odpowiednich miesiącach byłyby zdjęcia kaczeńców, kiści porzeczek i pól zasnutych śniegiem. I może nawet te obrazki pokrywałyby się z moim doświadczeniem, kwiatami na łące i śniegiem na ścieżce.

W mieście listopad służy do nadużywania Netfliksa, obiecywania sobie, że za rok o tej porze będę na Kajmanach, oraz czytania książek, czyli rozmaitych sposobów przepychania się ku grudniowi, w którym można będzie popaść w coroczną manię konsumpcji, więc jakoś to zleci do stycznia. Jestem już nie pierwszej młodości, a więc kategoria „jakoś zleci” gwałtownie przestała mnie interesować. Zależy mi na każdym dniu. Na każdym dobrym dniu. Dobre dni nie muszą być przyjemne, ale uważnie przeżyte. Nie są przepchnięte, nie są jakieś tam. Mają dla mnie znaczenie. I dlatego poważnie obracam w sercu myśl o rozstaniu ze sztucznością.

***

Spędziłam lata, badając metropolie i miejskie organizmy na kilku kontynentach. Widziałam takie, które głęboko i bezlitośnie unieszczęśliwiały swoich mieszkańców. Miasta okrutne i nieludzkie, a także improwizowane i nowo narodzone – nagle zalane potrzebami, ambicjami i ruchem, choć niemające jeszcze infrastruktury do ugoszczenia tego żywiołu. A więc miasta, które dopiero się wydarzą. Byłam w metropoliach nieuczciwych i posegregowanych, a także tych, które hojnie obdarzają swymi wdziękami wszystkich. Widziałam miasta dobre i sprzyjające spełnieniu. Jest ich mało, co nie przestaje mnie dziwić, bo ich organizowanie wcale nie jest trudniejsze niż produkowanie przestrzeni zepsutych. Zasadnicze różnice leżą w dwóch wymiarach – intencji powstania miasta i jego relacji z mieszkańcami. Intencje bywają różne, od najzupełniej cynicznych, takich np., że potrzebny był port do bezcłowej wymiany handlowej między morskimi potęgami, przez przyczyny biurokratyczne – pasowało, aby nowa stolica kraju znalazła się w jego centrum, po przyziemne – ukształtowanie terenu sprzyjało, była gdzieś dogodna zatoka albo pasmo gór dające bezpieczeństwo. A potem życie rosło, wcale nie niewinnie i „naturalnie”, jak się z perspektywy historii wydaje.

Miasta są – udanymi lub nie – aktami twórczymi, wynikiem planowana lub jego braku, skutkami wyobraźni: ktoś coś pomyślał, rozpoczął, a formę z czasem wypełniły treści, zdarzenia i ludzkie losy. Warto o tym pamiętać, gdy się doznaje uroków i niedogodności życia w miastach. Bo jako byty sztuczne one zawsze podlegają naszemu kształtowaniu (możemy je ulepszyć), ale też jako byty żywe i posiadające cechy organizmów biologicznych (rosną, chorują, rozkwitają, czerpią zasoby) często nie trzymają się ludzkich zamiarów. Są dzięki temu zarazem plastyczne i antykruche – wytrzymałe na prądy historii, zmiany demografii i wędrówki granic państwowych, turbulencje technologiczne i krótkowzroczność polityków. Ich zmienność pozostaje fascynującym zjawiskiem, a zarazem cechą najlepiej gwarantującą ich długowieczność.

Kocham miasto, a jednak coś się we mnie zmieniło. Jestem ciekawa świata poza nim. Takiego science fiction, w którym jest coś innego. Co? Może coś, czego jeszcze nie próbowaliśmy. I coś, które, jeśli w ogóle dotąd żyło, to tylko na kartach powieści, których żadne gremia nie potraktowały poważnie, ponieważ wykraczanie poza uwspólniony zbiór wyobraźni i wyprzedzanie swej epoki nigdy nie zyskiwało uznania w porę. Wybitna amerykańska pisarka Ursula K. Le Guin mówiła o autorach SF jako o narratorach szerszej rzeczywistości. Chętnie spotkałabym się z takim narratorem przy jakimś posiłku przyszłości, w której bliskowschodnie bowle są już niemodne, a koktajle ze szczawiu może nawet trochę śmieszne – w takim alternatywnym pokoju, w którym wszystko, czym teraz jestem na serio i na 100%, mogłabym uznać za niezbyt istotne i nie tak poważne, a więc możliwe do zmiany.

***

Spaceruję po Warszawie po pandemicznej przerwie i widzę miasto, które na wielu polach zawodzi. Ma ziejące smutkiem pustostany w swym geograficznym sercu i trochę pozbawionych charakteru knajp przeplatających banki oraz apteki. Ma obsypane śmieciami parki, których bywalcy wyraźnie nie kochają miejsca, w którym żyją. Ma skoszone łąki i trawniki, choć władze miasta wiedzą, że bez żyjących w nich owadów wkrótce wszyscy umrzemy. Ma parkingi tam, gdzie powinny być skwery – te niczyje i nasze zarazem strefy równouprawnienia, w których dochodzi do bezinteresownych interakcji, innowacji i cudu współistnienia ludzi, którzy w co innego wierzą i na kogo innego głosują. Śledzę doniesienia o tym, jak wiele ma się zmienić: deptaki w śródmieściu, drzewa i trawa zamiast betonu. Widzę, jak wiele zmienia się już: wieżowce na Woli kłują niebo, w dawnych fabrykach rosną nowe pępki konsumpcyjnego blichtru dla niepoznaki okraszonego galerią i księgarnią.

Spaceruję wśród nowego i wśród duchów tego, co zniknęło. Czy jeszcze jestem tu u siebie? I co to znaczy być u siebie w mieście, którego istnienie równa się nieustającym redefinicjom, przeprowadzkom centrów ambicji i prestiżu. Trwanie jest tu zależne od metamorfoz, dokładnie tak, jak domaga się tego od nas kultura współczesności. Czy więc w mieście mogłabym po prostu być? Mieć to wszystko w nosie i pozostać sobą?

Przemierzam miasto niebudzące zachwytu. A czy ono jest od tego, by mnie zachwycać? Po części tak – ludzie powołali miasta do życia jako wielkościową ambicję. Odkąd je tworzą, chcą przewyższyć naturę albo co najmniej dorównać jej niesamowitością. Miasta jako wytwory architektury i kultury mają swoje aspiracje i nigdy nie są bezinteresowne. Nie są również amoralne. Produkują dobro i zło. Te, które pierwszego tworzą więcej, wygrywają globalne plebiscyty najlepszych miejsc do życia. Widziałam wiele różnych miast, więc dla mnie Warszawa jest miejscem najdogłębniej przeciętnym, mieszczącym się pośrodku globalnej miarki. Nie zatrważa ani nie imponuje, czasem wzrusza. Daje trochę powodów do zadowolenia i komfortu (sporo tu zieleni, komunikacja miejska radzi sobie dobrze, a korki są umiarkowane) oraz kilka poważnych przyczynków do zmartwienia, np. horrendalnie zła jakość powietrza, żałosne przechwałki z budowy najwyższych wieżowców w Europie (bo od budownictwa wysokościowego, jako skrajnie nieekologicznego, powinniśmy w te pędy odchodzić) czy maniakalne grodzenie wszelkich przestrzeni, świadczące, jak klasizm i niechęć wobec nieznajomych rządzą naszą codziennością. To miejsce jednocześnie zmienia się na lepsze i na gorsze. Na tym miejska gra w życie polega: na prawdopodobieństwie miliona katastrof, które się nie wydarzają. Na niesłabnącym domniemaniu życzliwości nieznajomych, mimo rutynowych aktów obojętności i samolubstwa. Na wierze, że każdemu może się tu spełnić marzenie, choć znakomitą większość szczęście ominie lub zjawi się w formie z dyskontu.

Dziś bardziej niż to, jak miasto się zmieni, interesuje mnie, czy może przeminąć. Czy jako relatywnie nowa dyscyplina w dziejach ludzkości wciąż pozostaje nieodzowne. Tylu z nas tak silnie doświadczyło niedawno, że miasto jest także zamknięciem. Tylu fanów miejskości zainwestowało w działki nad rzeką i pod lasem, czyli szalupy ratunkowe. Tylu z nas zdążyło sobie wyobrazić życie bez miasta. Nawet jeśli była to wizja chwilowa, dystopijna lub postapokaliptyczna – urodziła się. Może gdzieś w nas kiełkuje już nowy wspaniały świat, a narratorzy szerszej rzeczywistości właśnie robią szkice. Wizje jutra mają to do siebie, że się spełniają – zwykle w kawałkach i niedosłownie. A jednak Jeff Bezos właśnie poleciał w kosmos, dając zapowiedź międzyplanetarnego planu ekspansji mas. Natomiast ja bym chciała w przeciwną stronę – w głąb, i najlepiej piechotą.

Czytaj również:

Miasto niewydarzone Miasto niewydarzone
i
Nocne marki, Edward Hopper, 1942 r. Art Institute of Chicago
Doznania

Miasto niewydarzone

Paulina Wilk

Nie ma znaczenia, kto je wymyślił: fantasta, wnikliwy naukowiec, idealista czy korporacja. Ani czy byłoby szczęśliwe. W najśmielszych wizjach miast przyszłości, tych nigdy niezbudowanych, decydujący był motyw pragnienia. Nie powstały, ponieważ nie dość mocno tego chcieliśmy.

W haśle „miasto przyszłości” ukryte jest wyzwanie, nie obietnica. Budowanie jutra to zapowiedź zmiany, życia przemeblowanego. Tuż za nią idzie lęk.

Czytaj dalej