Słuchając gwiazd
i
zdjęcie: Marta Filipczyk
Złap oddech

Słuchając gwiazd

Jan Pelczar
Czyta się 14 minut

Grażyna Pstrokońska-Nawratil – kompozytorka, która opowiada muzyką o naturze. A inspirują ją podróże: Islandia, lasy deszczowe, Japonia…

Z Grażyną Pstrokońską-Nawratil spotykam się w jej domu na wrocławskim Oporowie. Dzień jest deszczowy. Tylko dlatego nie rozmawiamy w ogrodzie, który jest dla niej dumą i azylem. Oprowadza mnie po nim wraz z mężem Wiktorem przez okno: są kwiaty, jest altana. Orzech pośrodku – niezdrowy, ale w jego głębokim cieniu można usiąść w upały. Dużo drzew owocowych – czereśnie, śliwki, jabłonie. Od frontu sosna i tuja.

Jan Pelczar: Jak dla kompozytora brzmi las?

Grażyna Pstrokońska-Nawratil: Szumi, trzeszczy, hałasuje. Pękają drzewa. W skupieniu można posłuchać, jak woda kursuje, np. w brzozach. Las ma piętra: poszycie, krzewy, drzewka, drzewa. Coraz starsze, liściaste, iglaste. Każde brzmi inaczej. W Przemiłowie, gdzie mamy kawałek ziemi na zboczu góry, rośnie osika. Jej listki emitują perkusyjny efekt.

Drzewa różnią się brzmieniem?

Proszę popatrzeć na liść dębu i na liść klonu, na gałązkę sosny. Wszystko jest inne – forma, struktura. Gdy się doda dynamiczny ruch, wiatr, każde z nich różnie zabrzmi. Liście inaczej brzmią, jak są zielone, a inaczej podeschłe, jesienne. Wystarczy się wsłuchać.

Które mają większy urok?

Uwielbiam brzozy, dodają sił. Lubię się do nich przytulać. Właśnie wycięli we Wrocławiu na „Górce Miłości” moje ukochane brzozy, które wysychały. To boli.

Wycinka też może stać się inspiracją.

Byłam zafascynowana lasami tropikalnymi. W jednym z filmów o puszczy amazońskiej zobaczyłam drastyczną scenę – 400-letnie drzewo, wystające ponad las jak mamut, zostaje w kilka minut zgładzone piłą łańcuchową. W agonii pada, podrywa się, odbija o niższe drzewa. To zabrzmiało tak, że wiedziałam: muszę to zapisać, wystawić drzewu muzyczny pomnik. Tak powstały Lasy deszczowe na flety i orkiestrę.

Ile wieków zajęło, by kompozytorzy nauczyli się naśladować to, co natura ma sama z siebie?

Tak było zawsze, tylko środki wyrazu mieliśmy

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Prorok od pieńków
i
zdjęcie: Klaudyna Schubert
Doznania

Prorok od pieńków

Berenika Steinberg

We wsi uchodził za odmieńca. Grywał na skrzypcach dziwaczne melodie, spał po stajniach i chlewach, miał w zwyczaju błogosławić nowo narodzone dzieci. No i tworzył gnotki, drewniane rzeźby aniołów i świętych. Nazywał się Karol Wójciak, lecz bardziej jest znany jako Heródek.

Był początek XX w. Mały Karol miał już 8 lat. Z tej okazji dostał od ojca pierwsze w życiu długie spodnie i marynarkę. Był pastuszkiem, całe dnie spędzał na łące. Blisko natury. Ubrania, zniszczone i w ciemnym kolorze, wydawały mu się zbyt ponure. Wyciął więc w nich dziurki, do których wetknął polne kwiaty. Teraz mógł je nosić. Ojciec wyrzucił go za to z domu. Heródek został pachołkiem i pastuchem krów w gospodarstwie bogatszych krewnych. Od tej pory zmieniał pracodawców jeszcze dwa razy, u każdych mieszkając po kilkanaście lat, ale nigdy z nimi w domu. Miał swój kąt w stajni, chlewie, w jakiejś przybudówce na narzędzia. Dopiero dwa lata przed śmiercią ostatni gospodarze wzięli go do swojej izby, gdzie spał na podwyrcu, czyli wysuwanej spod wysokiego łóżka szufladzie. Czy decyzja gazdów była podyktowana sędziwym wiekiem Heródka? A może jego nagłą popularnością, która wybuchła w 1967 r. po artykule w „Przekroju”? Może nie wypadało, aby Piotr Skrzynecki czy Marian Eile, którzy specjalnie z Krakowa przyjeżdżali po jego rzeźby, widzieli, w jakich żyje warunkach?

Czytaj dalej