Pogoda ducha

Sprzedawcy szczęścia

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 5 minut

Przed weekendem majowym zaroiło się od tego typu ogłoszeń. Przynajmniej ja natykałem się na nie dosłownie na każdym kroku. Wolne dni takim kondensacjom sprzyjają. Szczególnie wówczas organizuje się mnóstwo warsztatów rozwoju osobistego i wyjazdowych „konferencji” z różnego typu coachami, doradcami życiowymi albo mówcami motywacyjnymi czy innymi znawcami arkanów wszelkiej pomyślności.

Nic dziwnego. Czyż można sobie wyobrazić lepszą „inwestycję w siebie” niż wykorzystanie kilku wolnych od pracy dni na „rozwijanie osobistego potencjału”, „wewnętrzną integrację”, a nawet „radykalną zmianę swojego życia tu i teraz”, „rozpuszczenie toksycznych więzi”, „odnalezienie poczucia sensu” i, last but not least, „połączenie z harmonijną mocą wszechświata” (w cudzysłowie ująłem tylko niektóre cytaty z przebogatego asortymentu tego rodzaju usług)?

Oczywiście takie czy inne poradnictwo, takie czy inne zalecenia, jak żyć pomyślnie i szczęśliwie, istniały już od czasów starożytności. Niemniej, dzisiaj ów poradniczo-warsztatowo-rozwojowy przemysł stał się integralną częścią kulturowego krajobrazu, jego niemal rdzennym elementem. I powiedzmy to sobie szczerze – nie ma on wiele wspólnego z dawnymi mądrościowymi tekstami w rodzaju genialnych Prób Michała Montaigne’a czy skomplikowanych rozważań stoików (skądinąd przerabianych dziś chętnie na modłę coachingowo-poradniczą). Jest za to w prostej linii produktem naszej specyficznej epoki, która ochoczo dostarcza płatnych lekarstw na wytwarzane przez siebie choroby, dbając zarazem starannie, żeby owe lekarstwa nie były przypadkiem nadmiernie skuteczne.

Już w samych nazwach, w samych pojęciach, którymi się przy okazji takich przedsięwzięć operuje, jest coś niepokojącego. „Coaching”, „warsztaty rozwoju osobistego”, „technologie motywacji”, cały ten sztafaż skrywa mniej lub bardziej jawne, ale w każdym razie zupełnie nieuzasadnione założenie, że życia można się w jakiś sposób nauczyć albo w nim wytrenować. I że za nasze położenie w rzeczywistości – społecznej, rodzinnej, zawodowej, miłosnej i każdej innej – odpowiadamy w gruncie rzeczy wyłącznie my sami, a w szczególności stopień, w jakim opanowaliśmy rozmaite techniki pozwalające na sterowanie czy też, lepiej, zarządzanie naszymi emocjami, motywacjami, marzeniami, relacjami, przedsięwzięciami i finansami.

Otóż, nic nie wskazuje na to, żeby ta narracja miała cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Za nasze położenie na drabinie społecznej odpowiadają setki czynników, klasowe podziały reprodukują się niezależnie od czyichś chęci i motywacji, nasza psychika natomiast, a także nasz los, związki czy praca nie są oddziałem korporacji, którym można „zarządzać” zgodnie z odpowiednim stylebookiem. Co więcej, wiele wskazuje na to, że im bardziej będziemy się starali nimi odgórnie sterować, tym bardziej wymykać się nam będą spod kontroli – ale to już temat na osobny tekst.

Ta narracja wpisuje się jednak doskonale w dominującą na globalnym rynku ideologię, w myśl której każda forma krytyki dominującego porządku ekonomiczno-społecznego, sposobu strukturyzacji relacji pracownik–pracodawca, a wreszcie zakwestionowania ogólnie obowiązującego paradygmatu zysku i rozwoju jest wyrazem postawy roszczeniowej i resentymentalnej. Samuel Smiles, XIX-wieczny amerykański autor bestsellerowych poradników, ojciec założyciel zjawiska, o którym tu mowa, stawiał mniej więcej podobną tezę w swojej słynnej pionierskiej książce Samopomoc. Nie podziały klasowe, nie struktura społeczna, nie uwarunkowania polityczno-ekonomiczne, nie setki tysięcy przypadkowych czynników, od genów po pomyślne zbiegi okoliczności, ale wyłącznie twoja własna motywacja i upór są czynnikami odpowiadającymi za to, kim jesteś, i w którym punkcie społecznej drabiny się znajdujesz. Jesteś więc całkowicie odpowiedzialny za swój sukces, ale też całkowicie odpowiedzialny za swoją porażkę.

Wyrastając wewnątrz takiego zespołu przekonań, wchodząc w życie z imperatywem osiągnięcia szeroko rozumianego sukcesu (obejmującego zarówno wysokie zarobki, jak i udane małżeństwo), za który, jak słyszymy, jesteśmy w całości odpowiedzialni – konfrontujemy się prędzej czy później z bolesną świadomością, że nie potrafimy osiągnąć wszystkiego tego, czego pragniemy, albo raczej czego kultura pragnie za nas.

Nie potrafimy, bo natrafiamy na nieprzekraczalne ograniczenia tkwiące w nas samych, ale też w świecie, w którym funkcjonujemy. Na nierówności społeczne, hipokryzję, niesprawiedliwy system ekonomiczny, a także na przynależne ludzkiemu doświadczeniu poczucie rozczarowania, ograniczenia i konfrontacji z własną wrażliwością, niedoskonałością i podatnością na zranienie. Ponieważ jednak przyzwyczailiśmy się myśleć – a może raczej przyzwyczajono nas – że wszystkie tego rodzaju okoliczności niechybnie wynikają z jakiegoś możliwego do uzupełnienia indywidualnego deficytu, że widocznie nie dość mocno wierzyliśmy w powodzenie naszego przedsięwzięcia zawodowego albo nie dość efektywnie zarządzaliśmy swoimi emocjami w jakiejś relacji, odruchowo szukamy kogoś, kto pomoże nam nadrobić ewidentne braki w tej życiowej edukacji. Zamiast zwrócić się ku sferze politycznej, zamiast zastanawiać się, na ile sprawiedliwe są mechanizmy awansu społecznego, zamiast krytycznie przyglądać się zjawiskom dyskryminacji ze względu na płeć, orientację seksualną, kolor skóry albo światopogląd – zamiast więc poddać refleksji to wszystko, zwracamy się wyłącznie ku sobie. I tu właśnie wkraczają wszelkiej maści specjaliści od rozwoju osobistego. Czy raczej – wkraczają znacznie wcześniej, wzmacniając i kultywując w nas przekonanie, że deficyty wynikające ze społeczno-ekonomicznych uwarunkowań albo z zasadniczych jakości ludzkiej kondycji w istocie sprowadzają się do jakichś naszych osobistych dysfunkcji. W ten sposób dostajemy się w ten doskonale naoliwiony mechanizm generowania i pozornego łagodzenia frustracji.

Abstrahując już oczywiście od tego, że nigdy nie istniał i nie istnieje żaden niezawodny sposób na to, żeby żyć szczęśliwie, zarządzać emocjami, skutecznie realizować swoje marzenia i tak dalej, i tak dalej. I każdy, kto twierdzi, że go posiadł, a także że gotów jest odpłatnie przekazać go innym, delikatnie rzecz ujmując próbuje nas zrobić w balona.

 

 

Czytaj również:

Filozofia: młot na dogmatyzmy
Marzenia o lepszym świecie

Filozofia: młot na dogmatyzmy

Tomasz Stawiszyński

Dlaczego od bez mała 30 lat nie udało się wpisać filozofii na listę obowiązkowych przedmiotów szkolnych?

W czyim to jest interesie: żeby filozofii w szkołach nie było?

Czytaj dalej