Mistrzostwa świata w Rosji dobiegły końca – szczęśliwie dla jednych, mniej szczęśliwie dla innych, o naszych nie wspominając. Wiadomo, czym jest mundial: ponadprzeciętną oglądalnością w czasie finału, pustkami na polskich ulicach w czasie nieszczęsnego meczu z Senegalem. Z perspektywy stoika natomiast wygląda to tak, że w czasie mundialu istnieje znaczne prawdopodobieństwo, iż stoik dostanie pytanie, czy ogląda mecze, czy to stoickie, czy przypadkiem nie powinien bojkotować i tak dalej. Są to pytania, których stoik musi wysłuchiwać ze stoickim spokojem.
Może też jednak przejść do kontrataku. Na przykład odbić piłeczkę: owszem, oglądanie sportu zawodowego – i nadmierne emocjonowanie się nim – budzi wątpliwości (nie tylko stoickie zresztą, ale w ogóle ogólnoetyczne). Linia stoickiego ataku pójdzie po linii frontu amatorskiego, tego, który mogę uprawiać ja, ty, każdy z nas. I tutaj w pole przeciwnika możemy wejść całkiem głęboko.
Starożytni stoicy uwielbiali – nie przypadkiem przecież – metafory sportowe. Pisali o zapaśnikach w Olimpii, o podnoszeniu ciężarów, o ćwiczeniu wytrzymałości i zręczności ciała. Widzieli w fizyczności odbicie swojej filozofii, jest przecież mnóstwo punktów stycznych między praktyką ciała a praktyką ducha. Rozczarujesz się jednak, Czytelniku, jeżeli liczysz w tym miejscu na porcję banałów o zdrowym duchu w ciele i w ogóle, że trzeba ćwiczyć wytrwale i często. To oczywiście jest wszystko prawda, ale są też dwie rzeczy subtelniejsze.
Przede wszystkim – tak w stoicyzmie, jak i w sporcie amatorskim – chodzi nie o czcze przechwałki czy puste odhaczanie treningów, ale o wejście w pewien tryb życia, o stałe utrzymywanie się w aktywności. W stoicyzmie nie chodzi o skuteczność na jednym wąskim polu czy przy jednej spektakularnej akcji. Podejście jest całościowe: całe nasze życie ma być czymś udanym, dobrym i pięknym. I taki jest przecież cel sportu amatorskiego: nie chodzi o jeden rozpaczliwy zryw, żeby przebiec ten maraton i umrzeć. Chodzi o ogólną poprawę: zdrowia, kondycji, psychiki. Tutaj stoicyzm i sport amatorski idą pod rękę. Praktyka i doświadczenie w jednym bardzo ułatwią zajęcie się drugim.
Po drugie, w sporcie zawodowym parcie na zwycięstwo i wynik są solą wszystkiego, a jeśli nie solą, to nieuniknioną konsekwencją. W sporcie amatorskim już niekoniecznie. Tutaj wszystko jest bliższe życia i bliższe codziennej praktyki. Nie oszukujemy się, że robimy to dla złotych medali. Wiemy, widzimy i czujemy, że rywalizacja jest dodatkiem, czymś arbitralnym. I w ogóle, że arbitralne są wszelkie zawody, wszelkie porównywanie się. Amator nie ma przecież szans na zwycięstwo na wielkiej imprezie (nawet powiatowej), ale nie przeszkadza mu to. To właśnie w sporcie amatorskim spełnia się idea de Coubertina – liczy się udział, a nie zwycięstwo. Stoicy przyklaskują. Bo starać się mieć dobry udział jest rzeczą od nas zależną. Natomiast zwycięstwo – już nie.