Co nam przychodzi na myśl, kiedy słyszymy o szczytach?
Z pewnością jakieś osiągnięcia – najlepsze z możliwych. Najdoskonalsze. Pozostawiające daleko w tyle wszelką konkurencję. Wybijające się ponad przeciętność, zwyczajność, normalność, regularność. Niezwykłe i niecodzienne.
I jeszcze – duchowe uniesienia. Sięgające najwyższych – a więc najbardziej subtelnych i najważniejszych zarazem – sfer rzeczywistości. Mistyczne, ekstatyczne, transcendentne. To znaczy: przekraczające wszystko, co dostępne, tu i teraz, na wyciągnięcie ręki, na miarę konwencjonalnych pięciu zmysłów.
Bez wątpienia także – zwycięstwo, sukces, czołowe miejsce na podium. Ogromny dystans pomiędzy zwycięzcą a zwyciężonymi, którzy są gdzieś na dole, właściwie niewidoczni.
Pokonanie samego siebie. Doskonałość, perfekcja, idealność. Zachwyt, olśnienie, absolutna wolność, niezależność.
Ale również samotność. Osobność. Liczba pojedyncza.
***
Nieprzypadkowo wielu filozofów i duchowych mistrzów upodobało sobie właśnie szczyty.
Ich oddalenie od rutynowej codzienności, problemów i splątań. Ich monumentalizm i majestat, który dosłownie zapiera w piersiach dech. Ich milczący splendor, który pozwala na to, co ludzkie, spojrzeć sub specie aeternitatis, z perspektywy wieczności.
Asceci i mnisi wszystkich epok i kultur wybierali górskie szczyty jako miejsce odosobnienia. Hartowali tam ducha. Poszukiwali niezakłóconego kontaktu z Bogiem czy Umysłem. Porzucali ziemskie przyzwyczajenia i nawyki. Szlifowali diament wyzwolenia. Albo – jak kto woli – zbawienia.
***
Także współczesna kultura uczy nas, że należy pożądać szczytów i szczytowych doświadczeń. Faworyzuje wartości i emocje, które towarzyszą osiąganiu szczytów dosłownych i metaforycznych. Przekonuje, że stawianie sobie coraz wyższych poprzeczek – fizycznych, psychicznych, duchowych i wszelkich innych – jest dowodem wewnętrznej siły i dyscypliny.
Wewnętrzna siła i dyscyplina są zaś warunkiem koniecznym sukcesu. Od sukcesu natomiast nie ma dziś zgoła nic ważniejszego. Dlatego winniśmy nieustannie nad nim pracować. Nieustannie wspinać się po drabinie albo zboczu, bo to właśnie na wierzchołku czeka upragniony cel.
***
Ale rzeczywistość naszego doświadczenia, niezależnie od tego, jak wielu poddawalibyśmy go retuszom i renowacjom, zasadniczo odbiega od tej panoramy połyskujących w promieniach słońca ośnieżonych szczytów. Nieruchomych, zawieszonych gdzieś w chmurach, mroźnych, krystalicznych, stromych, ostrych i rześkich.
Nasze życia rozgrywają się raczej w dolinach. W gęstych, ciemnych zaroślach, szuwarach i mokradłach, gdzie woda płynie powoli, a przeniknięta nią ziemia jest pulchna i grząska.
Zamiast po górskich stromiznach, wędrujemy częściej po splątanych leśnych dróżkach, słabo oświetlonych, rozwidlających się i niknących w wysokiej trawie. Dlatego wciąż się gubimy, a potem mozolnie próbujemy wrócić na właściwy szlak.
Nie tyle też pokonujemy kolejne wysokości, ile raczej wrastamy w grunt, zapuszczamy korzenie, przywiązujemy się do tych horyzontalnych krajobrazów, rekwizytów i ludzi. Przeżywamy rozpacz i żal, kiedy nas opuszczają, albo kiedy my je musimy opuścić.
Żadnej radości z pozostawiania za sobą trosk i problemów, przeciwnie: nieustanne zanurzanie się w tym, co tak dobrze znane. Przywiązanie i uwikłanie, a nie absolutna wolność. I melancholia, że wszystko się przeobraża, starzeje, umiera. Niemająca nic wspólnego z heroiczną transcendencją, duchowym uniesieniem, któremu wydaje się, że zarówno przemijanie, jak i śmierć, to tylko iluzje i drobne zakłócenia na nieskalanej tafli wieczności.
***
Nazbyt często próbujemy z tych dolin uciekać na szczyty.
Bo najpierw uczymy się ich pragnąć. A potem – kiedy ich już zapragniemy – przyzywają nas na różne sposoby. Rozsnuwają przed nami hipnotyczne wizje, dają nam hipnotyczne obietnice. Wolności i wyzwolenia, niezależności, transcendencji, czystości, spełnienia, bohaterstwa, zbawienia, doskonałości, perfekcji, siły i przezwyciężenia słabości.
Problem w tym, że nigdy nie spełniają tych obietnic. Wciąż tylko dają nowe. I wciąż pozostawiają niedosyt. I wciąż każą iść jeszcze dalej i wyżej.
Są w tym nienasycone. A w tej swojej czystości, wysokości i transcendencji – po prostu nie-ludzkie.
Nie przejmują się naszymi sprawami. Nie patrzą na nas ze zrozumieniem. Nie współczują nam i nie biorą nas takimi, jakimi jesteśmy. Zupełnie się z nami nie liczą. I czasem znienacka nas pochłaniają.
A potem trwają nadal. Nieporuszone, doskonałe, bezwzględne.
* Tytuł i treść tego felietonu nawiązują do klasycznego eseju Jamesa Hillmana „Szczyty i doliny”, który ukazał się w polskim tłumaczeniu w numerze 3/2007 Kwartalnika Kronos.