Potężne drzewa łamie, a trzciną lekko kołysze. Renata Lis przygląda się relacjom, jakie z wiatrem miewali bohaterowie liryczni, postacie mityczne, a także ona sama.
Zdaje się, że to już ostatnie lata, kiedy możemy poczuć na własnej skórze klimat naszego dzieciństwa. Ten, o którym uczą na lekcjach geografii: przejściowy między morskim i kontynentalnym, a przede wszystkim umiarkowany. Jest to klimat typu „ni pies, ni wydra” (sprawdziłam: wydra jeszcze nie padła ofiarą antropocenu, więc wyrażenie wciąż ma rację bytu), ale bez wyskoków. Bo choć polskie pogody układają się w pepitkę, to ich amplitudy mieszczą się w granicach rozsądku: po deszczu może być powódź, ale raczej nie potop; wiatr może zerwać dach z kurnika, ale krzyża z Giewontu nie zdmuchnie. Przez tę sielankę względnej stabilności przebijają już pomruki nadciągających kataklizmów (zdarzają się burze piaskowe i coraz częściej obserwuje się trąby powietrzne), jednak na razie odbieramy to jako anomalię – normą jest dla nas ciągle półsenna przejściowość. Należą do niej m.in. takie deszcze i wiatr, które nie niosą zagłady, lecz tylko specyficzne stany duszy: smutnawo-słodkie nastroje w odcieniach szarości. Polskie twarze Greya.
Wiatr-niepokój
Deszcz jest emocjonalnie łatwiejszy, a jego szarość jasna. Kiedy niebo się zaciągnie i zaczyna padać, koneserzy szemrzącej wody zaszywają się we wnętrzu i słuchają spadających kropli. Mimo że deszcz miewa różne tempa, związany z nim smutek jest jednostajny i nie grożą mu turbulencje: słodycz deszczowej melancholii płynie równo jak zagęszczone mleko z tubki w okresie PRL-u. W czasie deszczu można wspominać stare miłości i podróże, czytać powieści albo medytować, a najgorsze, co może się przydarzyć, to zbyt szybki powrót słońca. Pod jednym warunkiem – o ile nie zacznie wiać. Bo wiatr to całkiem inna sprawa. Przy czym mam tu na myśli wiatr silny, ale nie za bardzo. Na przykład ten halny, który kiedyś złapał mnie w drodze na Kopę Kondracką i zmusił do czołgania się pod górę, a w drodze powrotnej do zjazdu na siedzeniu, bo złapanie pionu groziło zdmuchnięciem ze szlaku, nie wchodzi w rachubę. Przy takim wietrze człowiek walczy o życie i nie ma czasu zdać sobie sprawy, co czuje. Chodzi mi o wiatr trochę słabszy – taki, który nie zagraża życiu, a tylko sprowadza niepokój. Taki wiatr-niepokój ma kolor ciemnoszary i hula w duszy jak demony w zimnym piecu. Jak do tego dochodzi?
Wielki przeciąg
Powietrze, które szczelnie wypełnia „pustą” przestrzeń wokół nas i którego normalnie nie dostrzegamy, nagle zaczyna się ruszać. Powstaje wielki przeciąg, który coś starego zabiera, a coś nowego (jeszcze nieznanego) przynosi. Wiatr jest metaforą zmian, a naukowo rzecz biorąc – ruchem mas powietrza. Tworzy się nad obszarem o różnych ciśnieniach i dążąc do ich wyrównania, przemieszcza się poziomo ze strefy wyżu w stronę niżu. Podmuchy wiatru, zawsze coś unoszące i przez to widzialne, są unaocznieniem niewidocznego powietrza – można to zobaczyć zwłaszcza na jesieni, kiedy nie tylko wzbijają miejski kurz i pył polnych dróg, lecz także porywają ze sobą uschłe liście. Tańce niesionych wiatrem drobin istnienia wraz z towarzyszącymi dźwiękami (ze szczególnym uwzględnieniem wycia i zawodzenia, ale nie należy lekceważyć również gwizdów i świstów) działają na człowieka tak, jak podziałałby własny dom, gdyby znienacka zawirował w pijanym fokstrocie. Coś jak przedsmak trzęsienia ziemi o magnitudzie powyżej sześciu stopni w skali Richtera (średnie i duże wstrząsy, znaczne zniszczenia). Wiatr wywiewa z nas kruche poczucie bezpieczeństwa wynikające z zadomowienia. Ziemia naraz przestaje być ogrodem, a staje się – jak w czasie wojny – sceną rozpętanych żywiołów. Czujemy się jak człowiek obudzony nagle z głębokiego snu. „Kiedy się tak budziłem – opowiada Marcel w powieści Prousta W poszukiwaniu straconego czasu – gdy myśl szamotała się, próbując – bezskutecznie – dojść, gdzie jestem, wszystko kręciło się dokoła mnie w ciemności – rzeczy, kraje, lata” [tłum. Boya-Żeleńskiego]. W czasie wichury odzywają się podszyte lękiem pytania, które Paul Gauguin umieścił w tytule swojego obrazu: Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Wiatr robi z nas (prawie) filozofów. Odbiera pewność istnienia. „Wieje i rozwiewa mnie” – śpiewał Lech Janerka, akompaniując sobie na basie i kierując się prościutko w stronę czarnej dziury.
Harpie z resortu wichury
Ludzkość zawsze uważała, że nad żywiołem dobrze by było zapanować, dlatego w religiach naturalnych wiatr miał swojego boga. U starożytnych Słowian takim nadludzkim ministrem wiatru był Strzybóg wraz z potomstwem i pomocnikami. Słowianie, którzy nawet do bani chodzili ze swoimi umarłymi, nie byliby sobą, gdyby i w wyciu wiatru nie dosłuchali się przesłania z zaświatów – uważali, że najbardziej przerażające wichury są skutkiem napowietrznych walk dusz wisielców i topielców, które po śmierci nie mogą zaznać spokoju. Starożytni Grecy z kolei do każdego wiatru wiejącego z czterech kierunków głównych i czterech pośrednich przypisali oddzielne antropomorficzne uosobienie w randze boga, jak Zefir (wiatr zachodni) czy Boreasz (wiatr północny). Wszystkie te uosobienia były męskie, a pierwiastek żeński przebił się tylko tam, gdzie w grę wchodziła furia – demoniczne boginie zwane harpiami w mitologii greckiej objęły resort wiatrów szczególnie gwałtownych. Harpie przedstawiano w postaci skrzydlatych kobiet albo ptaków z głową kobiety. Te ostatnie z niejasnych przyczyn uważano za brzydkie, choć mnie te ptasiory zachwycają. Dzisiaj harpia nadal nie ma dobrej prasy – jak podaje słownik, rzeczownik ten oznacza kobietę okrutną i wyrachowaną.
Cichnie o zmierzchu
Grecja jest w zasadzie krajem morskim, bo choć rozsiane po morzach Jońskim i Egejskim wyspy i wysepki stanowią tylko jedną piątą jej powierzchni, to jeśli ujmie się je łącznie z wodą wypełniającą przestrzeń między wyspami, wówczas okaże się, że to ziemno-wodne udzielne księstwo zajmuje mniej więcej dwie trzecie terytorium (wystarczy rzut oka na mapę). W tej sytuacji żegluga i wiatr mają pierwszorzędne znaczenie – stale od czasów Homera. W Odysei opisana została znamienna przygoda: oto Odys ucieka z niewoli cyklopa Polifema, narażając się jego ojcu Posejdonowi, i trafia z kolei do władcy wiatrów Eola. Ten okazuje się życzliwy i na pożegnanie daje Odysowi worek ze skóry byka, w którym zamknął wszystkie wiatry niebezpieczne dla żeglarza. W ten sposób dzieli się swoją władzą nad żywiołem, ratując Odysa przed zemstą Posejdona. Dalsza podróż przebiega gładko, ale do czasu – gdy towarzysze Odysa ujrzeli zarys brzegów Itaki, rozwiązali worek i wypuścili wiatry, a te rozszalały się ze zdwojoną siłą i zagnały okręt z powrotem w okolice Wysp Eolskich. Dzisiaj podobne historie też przytrafiają się podróżnym, nie tylko tym pływającym, lecz także latającym. Sama pamiętam, jak kiedyś nasz samolot mimo kilku prób nie zdołał wylądować na wyspie Chios właśnie ze względu na zbyt silny wiatr. Również uczłowieczanie wiatru nie jest słabością starożytnych – szukając w sieci informacji o tureckim wietrze meltemi, który okresowo nawiedza Morze Egejskie z jego wyspami i szarpie za włosy palmę koło domu naszej gospodyni na Lesbos, natrafiłam na mnóstwo antropomorfizujących wyrażeń, takich jak „budzi się popołudniem” i „cichnie o zmierzchu”.
Ręka kościotrupa
Z wiatrem i zmierzchem jest coś na rzeczy – nie przypadkiem w języku rosyjskim słowa „wiatr” (wietier) i „wieczór” (wieczier) różni tylko jedna głoska. Tę bliskość chętnie wykorzystują poeci. W wierszu młodego Czesława Miłosza Wieczorem wiatr dwa postawione obok siebie słowa wywołują obrazy pędzących po niebie stalowych chmur i świata rozbitego przeczuciem nadchodzącej wojny. Są esencją katastrofy, która przenika kolejne linijki jak herbata wrzątek, i nie pozostawiają złudzeń, że już niedługo „zasypie wszystko, zawieje”. Takich mocnych wierszy z wiatrem w roli głównej mamy zresztą więcej – w poetyckim śnie Tadeusza Różewicza Wicher dobijał się do okien mutant hieny i lisa z brzuchem pełnym kamieni biegnie pod miedzianym niebem na cmentarz, do grobu, aż w końcu okazuje się… Różewiczem-poetą. Tu wicher dobija się do okien ręką kościotrupa, by wywiać nas z życia do śmierci.
Owieczka zamyka oczy
Bo ostatecznie powrotu nie ma. Egzystencjalne skutki wiatru są nieodwracalne, tak jak nieodwracalne są egzystencjalne skutki tułaczki. Kiedy Odys wraca na Itakę, nic już nie jest takie, jak było, a zwłaszcza on sam. Odzyskany spokój to zawsze rodzaj złudzenia, co nie zmienia faktu, że niewiele rzeczy smakuje tak wybornie jak cisza po burzy. Żeby w nią uwierzyć – żeby na powrót się zadomowić – trzeba stać się trochę dzieckiem. Odwołać się do czegoś, co jest większe niż my i co nas poprzedza. Do czegoś albo do kogoś. Rejzl Żychlińska, zmarła na początku nowego tysiąclecia polsko-żydowska poetka pisząca w jidysz, zostawiła po sobie obraz matki, która potrafi ukołysać nawet zawodzący wiatr: „Weź go, mamo, pod opiekę/i ukołysz./Wiatr cię usłucha/i jak owieczka/zamknie oczy” [tłum. Belli Szwarcman-Czarnoty]. Jak to dobrze, że już przestało wiać. Aż do następnej zawieruchy.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!