Tylko od naszego widzimisię zależy, czy zjemy na obiad danie koreańskie, rosół czy może sałatkę z pomidorów i awokado. Może jednak warto się rozejrzeć i sięgnąć po to, co wyrosło i zostało przetworzone wokół nas, a nie na drugim końcu świata.
Człowiek to z natury omnivorus. Zje wszystko. Upiecze placek ze zmielonych ziaren zbóż, sfermentuje wnętrzności foki, zerwie i papaję, i porzeczki, i pędy chmielu, wyciśnie oliwkę, wysuszy wodorosty. Wydoi owcę, zrobi z mleka ser, nada mu kształt, a nawet go uwędzi. Tam, gdzie trafia, zaraz znajduje produkty, które przetwarza na pokarm. Chce coś koniecznie przerabiać i powodować jakieś przemiany. Taka jest, widać, nasza natura: „Spulchnię ziemię na zboczu i pestkę winogron w niej złożę” – pisał poeta Bułat Okudżawa. Ta wspaniała praktyka prowadzi do wielu wyjątkowych wynalazków kulinarnych, takich jak parmezan, wino bordoskie, miso, czyli japońska pasta z fermentowanej soi, i proziaki – chlebki sodowe z Podkarpacia. Prowadzi też do rosnącego apetytu.
Bagietka jako paszport
Inwencja kulinarna nie ma granic, dlaczego jednak chcemy jeść miso w Rzeszowie, a parmezan w Tokio? Odpowiedź zdaje się prosta: człowiek jest nie tylko wszystkożerny, lecz także ciekawski. Pierwsze sushi zjadłam w dorosłości. Urodzona w latach 70. XX w. po otwarciu granic w 1989 r. pojechałam w Europę głównie w poszukiwaniu smaku. Wyjeżdżając ze zgrzebnego PRL-u, chciałam jeść jak tubylcy, czyli jak mieszkańcy Zachodu, lepszego świata. Jedzenie w podróży było moją strategią na wtopienie się w świat przedstawiony, na unikanie „oglądactwa”, pustego zaliczania kolejnych zabytków. Oczywiście można też uznać turystykę kulinarną za nowy kolonializm, konsumpcyjną konkwistę. Poznawanie kuchni lokalnych to wszak gest turystyczny. Dla mnie jako studentki