W naszym kraju Wisgardssen nie cieszy się popularnością, choć właściwie jest to ojciec skandynawskiego kryminału. Jego debiutancka "Jesień w Oslo" (tytuł przewrotny, bo ani jesieni, ani Oslo tu nie ma) to książka na wskroś autobiograficzna, od której naprawdę trudno się oderwać. Mimo że napisana prozą oszczędną, zajmuje aż sześćset stron, ale czyta się ją praktycznie w jeden wieczór. Trudno mi tutaj choćby pobieżnie streścić zdumiewające losy Wisgardssena. Ograniczę się tylko do kilku epizodów tej niesamowitej historii. Otóż gdy Wisgardssen był niemowlakiem i gdy matka pozostawiła go na chwilę w wiklinowym koszu, jakaś mewa, która oderwała się od swojego stada i zabłąkała do jego rodzinnej wioski, pochwyciła dziobem koszyk, porwała w niebo i, pokonując całe Morze Norweskie, wylądowała ostatecznie na jakieś bezludnej wyspie w okolicach Islandii. Wychowywany z fokami, morskimi świniami i ptactwem, Wisgardssen miał możliwość głębszego wglądu w życie, którego, jak twierdzi, uniemożliwia nam cywilizacja (i naprawdę pisarz skorzystał z tej możliwości, o czym przekonuje się czytelnik na każdej stronie). Ponadto Wisgardssen twierdzi, że owo osamotnienie pozwoliło mu poznać język sprzed zburzenia Wieży Babel i to właśnie tym, jako prozaik, wyjaśnia swoje mistrzostwo stylistyczne. Pewnego dnia, już po powrocie do Norwegii, powrocie, którego równie niesamowitych okoliczności nie będę zdradzał, już jako student, Wisgardssen odnalazł na strychu swego rodzinnego domu dokument, z którego wynikało niezbicie, że 1/4 jego krwi nie jest ludzka. Otóż okazało się, że mewa, która porwała go w dzieciństwie, była jego ciotką. Porażony zepsuciem swojego dziada, Wisgardssen poprzysiągł tropić i karać perwersyjnych maniaków, których uprzednio sam wymyślał. Tak zaczął pisać, tak zaczęły powstawać jego arcydzieła. Żeby nie spalić lektury, może na tych zachętach poprzestanę.