Jakem szlachcic piórem i słowem pracujący, gdym posłyszał o tureckim zagrożeniu czyhającym na nasze chrześcijańskie przedmurza, wprzódy wskoczyłem na konia, by poznać zwyczaje Osmanów, wyznawców Mahometa, iżby naszych strategów w odpowiednią wiedzę wyposażyć, a najlepiej dzięki łasce Bożej użyć szlachetnej sztuki dyplomacyji i conflictum zażegnać.
Co najpierwsze chcę powiedzieć, to że miasta ich są bogate, handlują oni przyprawami, zielem miętowym i wodą różaną. Boga nazywają Allahem, gdyż tak imć Mahomet im do głów nawkładał.
Wprzódy udałem się do Konstantynopola na rozmowę z sułtanem, któregoż chciałem prosić, iżby baczył na zdrowie ludu swego i naszego, to jest poczciwych chrześcijan.
Wielkież było moje zdziwienie, gdym się dowiedział, że takiego sułtana nigdzie tam nie ma. Osmańczycy twierdzą takoż, że kraj ich nazywa się Turcja i że sułtan, jak i wielki wezyr nie sprawują już u nich urzędu od ponad wieku. Na te podłe drwiny strasznie żem się rozjuszył i chwyciłem za szablę. Jednakowoż jakimś podłym elyksyrem mnie uśpiono; obudziłem się w białej celi, gdzie jąłem tęsknić za Rzeczpospolitą. Azaliż prędko ułaskawiono mię na podstawie jakychś żółtych papirów.