Może znasz przyjemność, która płynie z obserwowania przedmiotów gwałtownie zmieniających temperaturę lub stan skupienia, na przykład kostek lodu wrzuconych do kawy? Albo szczęście zatrzymania w podróży, zawieszenia w nie-miejscu, kiedy nikt nie wie, gdzie jesteśmy?
Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób” – zdanie otwierające Annę Kareninę stanowi całkiem poważną deklarację filozoficzną. To przecież nic innego jak stwierdzenie, że szczęście jest proste i nieodmienne, takie samo dla każdego i każdej z nas. Zdaniem Tołstoja różnorodność pojawia się dopiero w nieszczęściu, które jest zbłądzeniem na szerokie równiny smutków ubocznych, gdzie można się szwendać na tysiąc i jeden sposobów.
Nieoczywiste przyczyny smutku eksplorowałem na łamach „Przekroju” przed kwartałem. Dzisiaj natomiast proponuję coś bardziej optymistycznego, a mianowicie wędrówkę po ścieżkach nieoczywistych radości. Wyruszymy na nią z pogodą ducha pod rękę i wbrew Tołstojowi, z założeniem, że nie tylko smutek, ale też radość otwiera przed nami szerokie, nieoczywiste równiny, na których nie musimy się powtarzać. Z nadzieją na to, że są w szczęściu drogi, na których co dzień możemy trafić na coś nowego i które każdy i każda z nas może przemierzać na swój niepowtarzalny lub choćby własny sposób.
Foxprime – szczęście poranka, kiedy wstajemy grubo przed innymi i siadamy w ciszy i cieple do pracy, a stukanie w klawisze laptopa to jedyny dźwięk w kosmosie. Nic nie zdążyło się jeszcze zacząć ani w domu, ani na Twitterze, dzień jest idealnie czystym rejestrem, a my w niemal magiczny sposób wyskakujemy do przodu o kilka długości, zanim cokolwiek się wydarzy, zanim ktokolwiek zdąży przeszkodzić. A potem zauważamy, że jest dopiero dziesiąta rano… a my już mamy tyle zrobione!
Potflow – przyjemność z obserwowania przedmiotów, które gwałtownie zmieniają temperaturę lub stan skupienia. Kamień z ogniska wrzucony do jeziora, kostki lodu wpadające do kawy, woda pryśnięta na rozgrzaną patelnię. Niby nic, ale jednak mieszka w tym Bóg, i nagle tak bladzi stają się wszyscy krytycy Tomasza, bo przecież ex motu, z przemiany, jest najsolidniejszym, najwspanialszym z dowodów.
Pecktone – kiedy nauczymy się nowej konstrukcji gramatycznej albo nieoczywistego idiomu w obcym języku, a potem słyszymy go w filmie albo w ustach native’a i brzmi właśnie tak, jak powinien, z absolutną zgodnością, dokładnie tak, jak się uczyliśmy. Idealne unisono z tym, co odruchowo dopowiedzieliśmy w myślach.
Savonaroglio – uczucie, że zbyt dużo się dzieje w świecie, kulturze i życiu, że za dużo wychodzi książek i seriali, że nie da się ich wszystkich przeczytać i obejrzeć, więc śnimy sobie igraszki z wolnością słowa i wyobrażamy sobie moratorium, cenzurę prewencyjną, która zatrzymałaby trzy czwarte wszystkiego tylko po to, żeby było mniej, prościej. I żeby dało się połapać.
Ghiöttboo – kiedy z własnej woli, bez nacisków i konieczności, robimy coś małego, za to długofalowego. Kiedy w styczniu wyrzucamy popsute lampki choinkowe i notujemy w kalendarzyku, że w listopadzie trzeba kupić nowe, albo kiedy latem oddajemy narty do naprawy. Wiadomo, że świat się nie zawali, jeśli o tym zapomnimy, ale dajemy sobie w ten sposób iluzję, że jesteśmy racjonalni i umiemy planować swoje życie z wyprzedzeniem.
Dropsugar – kiedy jesteśmy w podróży i wchodzimy do łazienki, która okazuje się tak zadbana i czysta, że nagle marzymy o załatwieniu wszystkich możliwych potrzeb fizjologicznych, mimo że zupełnie nie czujemy potrzeby, ale chcemy to zrobić dla samej frajdy skorzystania z cnoty schludności i dobrodziejstwa cywilizacji.
Screenfry – wolność radosna, kiedy uświadamiamy sobie, że tekst, który właśnie piszemy, nie będzie się musiał przedzierać przez sita wrogich recenzji i niechlujnych korekt, bo idzie na bloga albo Facebooka, albo do tak świetnych redaktorów, jak w „Przekroju”, i możemy pisać tak, jak chcemy, korzystać ze składni i semantyki, bo wiemy, że odpowiadamy sami za siebie, a jeśli będzie jeszcze redaktor z drugiej strony ekranu – to zrozumie.
Saymynamism – oglądanie serialu głęboko w nocy, kiedy nasz partner śpi i wszystko jest zrobione. Gdy to nie jest żaden wstydliwy grzech, ale zasłużona przyjemność, na niczym nieciążąca, czysta, wspaniała. Najlepiej to czuć w noce weekendowe, kiedy nie ma żadnych planów na jutro, a jeszcze lepiej w święta, kiedy się jest u rodziny, kiedy wszyscy już poszli spać i kiedy wiadomo, że następny dzień będzie tylko leniwym obżarstwem, bo po to przecież są święta, ten czas poza czasem. I można bez skrupułów powtarzać Breaking Bad do trzeciej nad ranem. I to jest szczęście.
Googoline – kiedy uświadamiamy sobie, że w ludziach można przebierać, a to, że raz wpadliśmy w takie czy inne rozdanie towarzyskie, nie znaczy, że musimy w nim trwać na zawsze. Nie musimy się już rozpaczliwie trzymać za kostkę tych, których raz poznaliśmy, a znajomi z liceum nie wyznaczają nam horyzontu towarzyskiego spełnienia. Nie jesteśmy zobowiązani do dozgonnej wyłączności i wierności komuś tylko dlatego, że raz go poznaliśmy. Googoline to zrozumienie, że w życiu powinniśmy raczej dobierać ludzi do spraw, a nie odwrotnie. Że nie na tym polega życie towarzyskie i uczuciowe, żeby raz zgrać się z wąską paczką znajomych i potem uporczywie ich przymuszać do kursu, który chcemy obrać, ale przeciwnie, że musimy trzymać się z tymi, którzy i tak idą tam, gdzie my.
Nutdial – kiedy czytamy autora z opcji politycznej przeciwnej niż nasza (bo tak trzeba, żeby się nie zasklepiać, nie zamykać w bańce pijącej sobie z dzióbków) i znajdujemy tam pomysły, na które moglibyśmy się zgodzić, i myślimy sobie, że może nie jest aż tak źle na tym najlepszym ze światów. Że może gdzieś między fanatyzmem a irracjonalnością wije się kręta ścieżka zdrowego rozsądku, na której można się jeśli nie spotkać, to choćby współpracować. I z protokołem rozbieżności, z niechętnych pozycji, z bardzo szorstkim uściskiem dłoni, ale jednak popychać sprawy do przodu.
Hoglobe – uświadomienie sobie, że przynajmniej części z nas się udało. Że choć ogólnie rację ma Magazyn Porażka, a życie Polaka jest klęską, to jednak nie jest nią dla wszystkich, bo przecież wystarczy pogrzebać w Facebooku i zobaczymy znajomych, którzy są właśnie w rejsie do Rio, pracują dla Google’a w Australii albo przynajmniej piją kawę na LAX. Świat się otworzył i przynajmniej niektórym z nas się z tego udało skorzystać, a byle szczypta tego to i tak więcej, niż kiedykolwiek marzyli nasi rodzice.
Fluxscape – szczęście zatrzymania w podróży, zawieszenia w nie-miejscu, wyrwania z życia, kiedy jesteśmy w trasie, ale zatrzymujemy się gdzieś na dodatkowy dzień, przedłużamy pobyt, bo chcemy odpocząć albo po prostu przetrzeźwieć po intensywnych melanżach. Mamy wolną dobę i nikt nie wie, gdzie jesteśmy, bo od poprzednich ludzi już wyjechaliśmy, a do nowych jeszcze nie dotarliśmy. Jesteśmy wolni i niezależni, możemy robić, co chcemy, zaciągnąć zasłony, znowu się upić albo zakochać. A najlepiej wyłączyć komórkę i pójść oglądać zachód słońca nad połoniną. Nikt i nic nas wtedy nie dosięgnie, będzie to spacer, z którego nikt nas nie odwoła – tylko my sami.
Dropplasma – chwila, w której to, skąd się z kimś znamy, przestaje być istotną częścią tej znajomości. Dropplasma to nagły skok, kiedy wszystko się kompresuje, ujednorodnia i nagle to głupie pytanie „skąd się znamy” przestaje być ważne, a każdy staje się na nowo i po prostu człowiekiem, bez całej tej żmudnej i męczącej historii, którą za sobą ciągnie. I każdy staje się znów czystą obietnicą i nadzieją, wezwaniem do przyjaźni, miłości, przygody.
Winopolis – kiedy jest wiosna lub lato, a my widzimy zakochaną parę nastolatków, pod żaglem, na spacerze, w kawiarni, kiedy oni się przytulają, mają te naście lat i ku sobie, i wszystko jeszcze przed nimi, i już im prawie zaczynamy zazdrościć, ale przypominamy sobie, że choć nie mamy już szesnastu lat, to jesteśmy w fantastycznym związku i czujemy się w nim u siebie. I nagle przypominamy sobie, że nikomu niczego nie zazdrościmy, przeciwnie, to nam zazdroszczą, bo wiemy, że prawdziwa miłość istnieje, że da się ją znaleźć i że wszystko inne jest bez znaczenia.
Blitzlock – kiedy „od zawsze” mieliśmy poczucie, że jesteśmy wiecznie i nieodwołalnie out, że nigdy nie wiemy, jakie są trendy i o czym się mówi, kiedy o wszystkim, co jest in, dowiadujemy się dopiero z Facebooka i z hucznej konferencji prasowej, kiedy nigdy, przenigdy nie jesteśmy w tym węższym gronie, które wie zawczasu, przygotowuje i rozdaje karty… Aż przychodzi ten jeden jedyny raz, kiedy splotem Kieślowskiego przypadku, intuicji i bogini wie czego jeszcze wpadamy w samo centrum wydarzeń. I nagle znajdujemy się tam, gdzie najbardziej być należy i warto, i ze zdumieniem spostrzegamy, że wiatr historii wieje naszym halsem.
Potsword – kiedy słyszymy słowo lub wyrażenie precyzyjnie nazywające problem, przeczucie czy intuicję, z którymi się kłopotaliśmy od dawna, ale nie wiedzieliśmy, jak się nazywa. I nagle wszystko składa się w całość i ląduje na swoim miejscu. Czy to będzie „mansplaining”, „klasizm” czy „prześniona rewolucja” – każde z nich sprawia, że przeskakuje w nas iskra, coś klika i wszystko staje się prostsze. Znika ta męcząca, uporczywa świadomość, że rzeczy nie są na swoim miejscu. Wyparowuje poczucie, że jest z nami coś nie tak, że widzimy i czujemy coś, czego inni nie widzą. Bo skoro to ma nazwę, to znaczy, że inni też widzą. I że nie jesteśmy sami ze swoimi przeczuciami, więcej, że mamy rację – i od początku mieliśmy.
Freespark – kiedy uświadamiamy sobie, że w relacjach międzyludzkich każdy jest dla każdego kimś trochę innym. Nasz chłopak nigdy nie będzie dla nas tym, kim jest dla swojej matki, a my nie jesteśmy dla Zuzy z pracy tym, kim jesteśmy dla Lidii, którą znamy od liceum. Dla naszego brata jesteśmy jedną osobą, ale zupełnie kimś innym dla przygodnego kochanka czy nowo poznanego kolegi. I to się powtarza wobec wszystkich i dla każdego, a więc w grupie 10 osób mamy tak naprawdę 10 x 10,czyli stu ludzi, i tak w nieskończoność. Wszyscy jesteśmy Światowidami o tysiącu możliwych twarzy i to nie jest bynajmniej smutne, bo przypomina, że bezmiar możliwości międzyludzkich jest jeszcze szerszy, niż się wydaje.
Fliondese – kiedy po latach wracamy do dawnej fascynacji, do pisarza, autora czy artysty, i odkrywamy, że choć my posunęliśmy się w latach, to oni przecież nie, i to nie dlatego, że dawno nie żyją, ale dlatego, że są wiecznie młodzi, że to wszystko, co wzięliśmy kiedyś od nich, było szalenie ważne i że gdyby nie oni, to nie bylibyśmy teraz tam i tym, kim jesteśmy. A jeżeli jesteśmy od nich dalej, to nie dlatego, że się odsunęliśmy, ale właśnie dlatego, że oni odegrali swoją rolę. I nie ma wstydu z powodu tamtych fascynacji, nie ma faryzejskiego gumkowania przeszłości. Jest tylko wdzięczność.
Kilokill – kiedy zapominamy, od jak dawna nie jemy mięsa, nie palimy papierosów czy unikamy innego świństwa. Minęło już tyle czasu, że te daty zlewają się w jedno, a lata prasują w pamięci. I spływa miód na serce, że jednak jakiś postęp jest możliwy i że nie jesteśmy tak znowu do końca na łasce zimnej wódki czy innej ucieczki przed samym sobą.
Friendmod – kiedy uświadamiamy sobie, że cały ten strach przed friendzoną jest grubo przereklamowany, bo to nie jest wcale zła opcja, bo lepiej być przyjaciółmi na dziesięciolecia, niż kręcić w burzliwych niedozwiązkach przez kwartał.
Shotslot – gorzkosłodka ambiwalencja, kiedy odwiedzamy miejsce, w którym kręcono nasz ukochany film czy serial, i ono okazuje się zupełnie banalne, kompletnie nie przystając do tego, co pamiętamy z ekranu. Remiza w Gościeńczycach pod Grójcem, w której Smarzowski kręcił Wesele, okazuje się zeuropeizowaną salą do wynajęcia, a centrum handlowe, gdzie Saul Goodman miał swoje biuro, najzwyklejszym parkingiem, po którym hula wiatr i nad którym nie powiewa nadmuchiwana Statua Wolności. Nic nie jest jak w filmie i to jest ta gorzka połowa pigułki. Ale i tak przeważa ta słodka, bo nic lepiej nie dowodzi magii kina i sztuki w ogóle niż to, że z miejsc tak banalnych potrafi wyczarować coś tak niezwykłego.
Lynxmole – kiedy uświadamiamy sobie, że ktoś, kogo bardzo lubimy, ma w sobie jedno małe coś, które kojarzy nam się z kimś, kogo z kolei bardzo nie lubimy. Coś maleńkiego, może kolor oczu, może tembr głosu, może gest. Jest to na tyle małe, że tej lubianej osoby nam nie obrzydzi, przeciwnie, czujemy z całkowitą pewnością, że dzięki tej przyjaźni ów brzydki gest zostanie wkrótce odzyskany i stanie się z powrotem dobry.
Lifttip – kiedy wchodzimy w nowy obieg życia, kompletnie nam dotychczas nieznany. Kiedy chcemy brać ślub, jechać w świat, najlepsza przyjaciółka oznajmia, że jest w ciąży, a pracodawca dzwoni, że jednak tak. I nagle otwiera się coś nowego i trochę nie wiemy, z czym to się je, ale nie wiemy tylko przez chwilę, bo wiemy przecież, że tam jest jakaś procedura działania i wystarczy ją poznać i że ją zaraz poznamy. I wiemy, że zegar już ruszył i że są nowe światy – i że owszem, są do zdobycia.
Jiorgei – kiedy mówimy swoim rodzicom, że zostaną dziadkami, i oni się bardzo cieszą, a w tej radości jest i taka nuta, że nie tylko oni na to czekali, ale także nasza z nimi relacja na to czekała, bo dotychczasowy stosunek rodzice – dzieci się już trochę wyczerpał i potrzebne jest nowe pokolenie na scenie, żeby otworzyć w tej sztuce nowy akt. Mówimy, że zostaną dziadkami i babciami, i od razu po nich widać, że oni czekali na to dużo bardziej, niż mówili. I czuć, że te ostatnie lata, zanim się wnuki pojawiły, to była już trochę stagnacja, w którą wkradały się rzeczy dziwne i niepotrzebne. A teraz wszystko wybuchnie z nową siłą i znowu będzie tak, jak było kiedyś, te dwie czy trzy dekady temu – będziecie siadać razem do śniadania, mleko się będzie rozchlapywać na stół i będzie wspaniale.
Novacente – kiedy mimo obciążeń czasowych, deadline’ów i palących obowiązków, umiemy nie zrezygnować z rzeczy małych i niekoniecznych, tych, które wydawałoby się, że są pierwsze do odcięcia. Wciąż mamy przestrzeń na zorganizowanie niespodziankowej imprezy czy założenie śmieszkowego fanpage’a. To oczywiście na wiele się nie zda i niczego nie zmieni, ale dla nas znaczy wiele, bo to jest dowód, że wciąż jesteśmy twórczy i proaktywni, że wciąż mamy czas i siłę otwierać nowe wątki. Że wciąż mamy w sobie dość woli mocy, że jesteśmy w ofensywie, że nie wyczerpujemy się w biernym spełnianiu obowiązków i bieganiu od pożaru do pożaru.
Bulletrouté – kiedy pokłócimy się z przyjaciółmi, może nawet jakiś czas się nie odzywamy i myślimy już o sobie najgorzej, ale potem któraś ze stron przypomina sobie, że jest jeszcze poziom głębszy i jedna kłótnia o politykę nie unieważnia tego, że oni będą świadkami na naszym ślubie, a my chrzestnymi ich dzieci. I że tam, w głębi, płynie rzeka porozumienia i choćby płynęła bez słów, to jednak sprawia, że będziemy się przyjaźnić do śmierci.
Synalluo – potsword, który zachodzi wewnątrz tego słowniczka, czyli moment, gdy jedna z radości ubocznych jest tym dokładnie, co czuliśmy zawsze, ale nie umieliśmy nazwać. I już wiemy, że warto było kupić i że warto będzie kupować „Przekrój” i że jakieś tam porozumienie jest jednak możliwe, bo są rozsiani na świecie ludzie, którzy myślą podobnie i że istnieją, jak widać, te niteczki nieoczywistego porozumienia, które się snują gdzieś hen, ponad i poza wszystkim.
Realmline – stan umysłu tuż po przebudzeniu, ten czysty, niezmącony, wspaniały, zanim sobie jeszcze przypomnimy o wszystkich problemach i smutkach ubocznych. A nawet gdy sobie już o nich przypomnimy, o tym, co trzeba, i o tym, co nie wyszło, to widzimy z tą jedyną poranną klarownością, że jednak rację mają stoicy, że to tylko od nas zależy, jak rozwiniemy ten dzień i to życie, i którędy je poprowadzimy na kładeczce między ubocznym smutkiem a uboczną radością.