Battroupe – kiedy wchłonie nas serial albo nawet i nie serial, nie musi być serial, wystarczy jakiś filmik na YouTubie, który przez kilka dni oglądamy w każdej wolnej chwili (i niewolnej też), z tej i innej strony, i przesiąkamy nim: wszystkimi cytatami, powiedzonkami, skojarzeniami – i chcielibyśmy ich używać, ba, faktycznie ich używamy, trochę świadomie, trochę nieświadomie, w rozmowie, w codziennym kontakcie, a inni ludzie patrzą na nas dziwnie, bo tego nie oglądali, nie wkręcili się, a przynajmniej nie wkręcili się właśnie dzisiaj, a nam jest w gruncie rzeczy trochę wstyd i dusimy to w sobie – i w sumie słusznie, bo przecież tyle rzeczy mieliśmy robić, tyle tematów czeka, a my znowu tyle godzin i dni strawiliśmy nad filmikami, z których zostaje nam garść cytatów, i nawet nie mamy się nimi z kim podzielić, bo przecież tak to już jest, że inni ludzie zawsze akurat oglądają inne filmy.
Impresent – kiedy spotykamy kogoś, kogo dawno nie widzieliśmy, bo się nam drogi – jak to w życiu – rozeszły, może rozeszły same, a może z naszą pomocą, tak czy siak spotykamy się po latach i niby pytamy, co słychać, co nowego, ale w gruncie rzeczy tylko czekamy, aż ta druga strona opowie dowcip sprzed lat, podsunie greps z młodości, przypomni, czym żyliśmy dawniej, ot tak, dla znalezienia wspólnego gruntu, ale on już nie jest wspólny, ani nasz, ani niczyj, wspomnienia z przeszłości czynią nas tylko bardziej obcymi, widzimy siebie wzajemnie jako ludzi, którzy ugrzęźli w tym, co minione, i rośnie poczucie, że nie bardzo jest o czym gadać, nie ma do czego wracać, bo jesteśmy już na zawsze daleko od siebie i nic już z tego nigdy nie będzie.
Cated – poczucie, które niby znamy tylko jako dzieci, ale tak naprawdę w głębi serca zostaje z nami na całe życie, tylko trochę głupio o nim mówić – że jest coś niesamowitego w zmienności dnia i nocy, w tym, jak rzeczy wyglądają o różnych porach, bo przecież każdy z nas jest trochę Monetem, który śledzi światło na katedrze, szczególnie wtedy, gdy ono powoli zanika i gdy przychodzi noc ze swoim wciąż niepokojącym pytaniem, czy miejsca i budynki trwają nawet po zmroku, czy nie znikają razem ze światłem; szczególnie mocno to odczuwamy, gdy gdzieś wyjeżdżamy i jesteśmy w miejscu, które widzimy po raz pierwszy, najlepiej na otwartej przestrzeni, gdzie nie ma ludzi z ich zmiennością, gdzie stoi sobie byle drzewo, góra na horyzoncie albo choćby stodoła za drogą, widzimy je za dnia, a później nastaje zmrok i one ciągle są – i jest w tym coś wyzywającego, aż chciałoby się wyjść i upewnić, i jeszcze raz spojrzeć, czy nic nie zginęło, gdy zapadła już noc, wciąż tak samo ciemna i niesamowita jak wtedy, gdy byliśmy mali.